POLITYKA Teoretycznie w przyszłym roku nie powinno dojść do żadnej wyborczej sensacji. Ale to nie znaczy, że Europa wie, dokąd zmierza
Ani zwycięstwo proeuropejskiego Alexandra Van der Bellena w Austrii nie przesądza, że Unia Europejska pokonała wszystkie kryzysy, ani przegrana włoskiego premiera Mattea Renziego w referendum konstytucyjnym nie spowoduje, iż Wspólnota się natychmiast zawali. Ale nie ma też żadnej gwarancji, że przyszły rok będzie spokojniejszy niż kończący się, a polityka Brukseli wciąż nie będzie tylko gaszeniem kolejnych pożarów.
Na podstawie kalendarza wyborczego na 2017 r. nie widać, by nieuchronnie miało nastąpić jakieś polityczne trzęsienie ziemi. Marcowe wybory w Holandii zapewne wygra prawicowo-populistyczna Partia na rzecz Wolności (PVV), ale w rozdrobnionym – jak zwykle w tym kraju – parlamencie będzie mieć co najwyżej jedną czwartą miejsc. Czyli albo wejdzie w skład większej koalicji, albo – co bardziej prawdopodobne – pozostanie poza rządem. W kwietniu i maju nowego prezydenta wybierać będą Francuzi i wszystko wskazuje na to, że zostanie nim były premier François Fillon. Zwycięzca prawyborów na centroprawicy ma ostatnio świetną passę i według sondaży nawet w pierwszej turze wyprzedza liderkę Frontu Narodowego Marine Le Pen. Obydwoje powinni się zmierzyć w drugiej i nie ma obecnie żadnych przesłanek, które wskazują na inny wynik niż wyraźne zwycięstwo Fillona.
Podobnie będzie w czerwcowych wyborach parlamentarnych. Front Narodowy ma ciut niższe poparcie niż centroprawicowi republikanie (i wyższe niż rządzący obecnie socjaliści), ale wskutek obowiązującej we Francji ordynacji zdobędzie znacznie mniej mandatów niż jedni i drudzy. Jesienią Alternatywa dla Niemiec (AfD) ma szansę stać się trzecią co do wielkości siłą polityczną w Bundestagu, ale i tak obecna wielka koalicja chadeków i socjaldemokratów utrzyma się u władzy, a w razie słabego wyniku będzie miała możliwość dobrania sobie jeszcze jakiegoś partnera. Nawet jeśli pod koniec roku rząd w Pradze stworzy eurosceptyczna koalicja, co w świetle sondaży jest dość prawdopodobne, nie będzie to wielki wstrząs, bo Czechy już teraz kontestują niektóre brukselskie pomysły, a poza tym nie należą do strefy euro.
Wprawdzie referendum w sprawie członkostwa Wielkiej Brytanii w UE i wybory prezydenckie w USA poważnie podkopały wiarygodność wszelkich politycznych sondaży, tym niemniej na razie naprawdę trudno sobie wyobrazić, by za kilka miesięcy Geert Wilders był premierem Holandii, a Marine Le Pen prezydentem Francji. Poważniejszym problemem jest to, że na czterech wymienionych wyżej krajach nie musi się skończyć. W tej chwili największą niewiadomą są Włochy, gdzie blok pod przywództwem Partii Demokratycznej ma większość w parlamencie, ale biorąc pod uwagę rozmiar przegranej Renziego, presja na rozpisanie przedterminowych wyborów będzie spora. Pewności nie ma co do sytuacji w Hiszpanii, gdzie po 10 miesiącach politycznego pata Mariano Rajoyowi udało się powołać nowy rząd, ale jako że jest to gabinet mniejszościowy, jego istnienie zależy od dobrej woli przeciwników politycznych. A te dwa kraje to trzecia i czwarta gospodarka strefy euro. Na dodatek oba miały poważne problemy w trakcie kryzysu zadłużeniowego.
Nierozwiązana, a jedynie odsunięta w czasie jest sprawa Grecji, która bez umorzenia części długu – co przyznaje już nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy – nie będzie w stanie nigdy go spłacić. Kolejnym nierozwiązanym problemem jest sprawa migrantów. Fakt, że ich napływ szlakiem bałkańskim został znacząco zatrzymany, jest efektem porozumienia z Turcją, która jednak grozi jego zerwaniem, a tym samym zalaniem Europy setkami tysięcy imigrantów, co będzie napędzać poparcie dla populistów. Równocześnie imigranci w rekordowych ilościach docierają do Włoch i ewentualny kryzys polityczny w tym kraju tym bardziej będzie postrzegany jako szansa przez kolejnych populistów.
Wreszcie w I kwartale przyszłego roku Wielka Brytania ma formalnie uruchomić art. 50 traktatu lizbońskiego, czyli procedurę wystąpienia z UE. Wczoraj brytyjski sąd najwyższy zaczął rozpatrywanie rządowego odwołania od decyzji nakazującej mu uzyskać uprzednio zgodę parlamentu (wyrok w tej sprawie zapadnie w styczniu). Fakt, że brytyjski rząd, według różnych przecieków, nie jest do tych negocjacji przygotowany, nie oznacza, że Bruksela jest. Po pierwszym szoku, jakim był dla przywódców unijnych wynik referendum, ustalili oni, że w ciągu kilku miesięcy opracują koncepcję, dokąd ma zmierzać Unia. Na razie jednak nic na ten temat nie słychać.