Odchodzących polityków krytykować jest łatwo, bo sytuacje, gdy ktoś przerósł pokładane w nim oczekiwania, są rzadkie. Za to zawsze można się przyczepić, że czegoś nie zrealizował, coś się nie udało, miało być lepiej. Prezydenturę Baracka Obamy też łatwo krytykować. Nie chodzi tylko o to, że nie do końca spełnił pokładane w nim nadzieje – które akurat w jego przypadku były ogromne. Powodów do krytyki jest naprawdę wiele. Bo naiwnie wierzył w dobre intencje Rosji i zaproponował jej reset wzajemnych stosunków. Bo amerykańskie służby nie dostrzegły na czas zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego. Bo jedyne supermocarstwo przez ostatnie osiem lat tylko się przyglądało, jak Pax Americana zmienia się w świat wielobiegunowy i nic nie potrafi zrobić z przeprowadzanymi w Syrii zbrodniami wojennymi. Bo po ośmiu latach rządów pierwszego w historii czarnoskórego prezydenta stosunki rasowe w USA są najgorsze od prawie pół wieku. Bo przeświadczenie sporej części Amerykanów, że wcale nie odczuwają efektów wzrostu gospodarczego, nie wzięło się z niczego. Bo Amerykanie są dziś bardziej podzieleni na wrogie obozy niż kiedykolwiek w ostatnim półwieczu, a zaufanie do całego systemu politycznego jest na rekordowo niskim poziomie. Nie mówiąc już o nieszczęsnym pokojowym Noblu z 2009 r., który okazał się jedną z najbardziej nietrafionych w dziejach tej nagrody, bo na to, że zostanie nim uhonorowany „na zachętę”, nie miał przecież wpływu. I tak dalej, i tak dalej. Łatwo więc obronić tezę, że mimo pojedynczych sukcesów, jak reforma systemu opieki zdrowotnej, normalizacja stosunków z Kubą oraz Iranem – choć na ocenę tego ostatniego jeszcze za wcześnie – rządy 44. prezydenta okazały się rozczarowaniem, a może nawet jednymi ze słabszych w historii.
Jest jednak jedno „ale”. Za dwa i pół miesiąca do Białego Domu wprowadzi się nowy, wybrany dziś gospodarz, który – niezależnie od tego, kto nim będzie – ma pełne szanse zdefiniować na nowo termin „zła prezydentura”. Przy wszystkich naiwnościach czy błędach Baracka Obamy nie można mu zarzucić, że pełni urząd w sposób niegodny. Nikt nie twierdzi, że jest nieszczery czy nieuczciwy. Nie kłamie, nie obraża przeciwników politycznych czy innych ludzi, nie jest wulgarny, nie był bohaterem żadnego skandalu obyczajowego. Ani zarzucić tego, że przedkłada własne ambicje ponad dobro państwa, a dla zdobycia władzy jest gotów posunąć się do ciosu poniżej pasa. Ani że jest uwikłany w jakieś niejasne interesy z darczyńcami. Nie ma przypadku w tym, że w ocenach aprobaty na głowę bije zarówno Kongres, jak i obie obrzucające się błotem partie. Działania prezydenta pozytywnie ocenia więcej niż połowa Amerykanów, Kongresu – zaledwie co piąty.
Niezależnie od tego, czy wybory wygra Hillary Clinton, czy Donald Trump, nowy prezydent będzie rozpoczynał kadencję z największym negatywnym elektoratem w historii, głęboko podzielonym narodem, wyjątkowo trudnymi wyzwaniami w polityce międzynarodowej i z potężnym bagażem niewyjaśnionych kontrowersji wokół własnej osoby. Szanse, że wyniknie z tego dobra prezydentura – lub chociażby lepsza od tej w wykonaniu Baracka Obamy – powiedzmy sobie szczerze, nie są duże.