Jest jednak jedno „ale”. Za dwa i pół miesiąca do Białego Domu wprowadzi się nowy, wybrany dziś gospodarz, który – niezależnie od tego, kto nim będzie – ma pełne szanse zdefiniować na nowo termin „zła prezydentura”. Przy wszystkich naiwnościach czy błędach Baracka Obamy nie można mu zarzucić, że pełni urząd w sposób niegodny. Nikt nie twierdzi, że jest nieszczery czy nieuczciwy. Nie kłamie, nie obraża przeciwników politycznych czy innych ludzi, nie jest wulgarny, nie był bohaterem żadnego skandalu obyczajowego. Ani zarzucić tego, że przedkłada własne ambicje ponad dobro państwa, a dla zdobycia władzy jest gotów posunąć się do ciosu poniżej pasa. Ani że jest uwikłany w jakieś niejasne interesy z darczyńcami. Nie ma przypadku w tym, że w ocenach aprobaty na głowę bije zarówno Kongres, jak i obie obrzucające się błotem partie. Działania prezydenta pozytywnie ocenia więcej niż połowa Amerykanów, Kongresu – zaledwie co piąty.
Niezależnie od tego, czy wybory wygra Hillary Clinton, czy Donald Trump, nowy prezydent będzie rozpoczynał kadencję z największym negatywnym elektoratem w historii, głęboko podzielonym narodem, wyjątkowo trudnymi wyzwaniami w polityce międzynarodowej i z potężnym bagażem niewyjaśnionych kontrowersji wokół własnej osoby. Szanse, że wyniknie z tego dobra prezydentura – lub chociażby lepsza od tej w wykonaniu Baracka Obamy – powiedzmy sobie szczerze, nie są duże.