Jeśli jesteś specjalistą od politycznego PR i wydaje Ci się, że masz kiepski dzień, pomyśl o Izraelu.
Izrael przegrywa wojnę narracyjną
Izrael przegrywa dziś wojnę narracyjną z niemal całym globem. Codziennie przyjmuje dotkliwe ciosy, stał się chłopcem do bicia już nie tylko dla świata arabskiego, nie tylko dla skrajnej europejskiej i amerykańskiej lewicy, nie tylko dla ONZ-owskich urzędników. Jest dziś również obiektem zmasowanej krytyki politycznych elit w najważniejszych stolicach świata. Przywódcy Wielkiej Brytanii, Francji i Kanady publikują wspólne, niezwykle ostre w tonie oświadczenie, w którym krytykują działania Izraela w Strefie Gazy i nie wykluczają stosownych sankcji. Szef brytyjskiej dyplomacji David Lammy nazywa niektórych członków rządu Izraela „niebezpiecznymi ekstremistami”. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiada „przegląd” umów ekonomicznych między UE a Izraelem. Nawet na linii Jerozolima-Waszyngton zaczyna iskrzyć. Donaldowi Trumpowi zdarza się wyrażać cieplej o Władimirze Putinie niż o Binjaminie Netanjahu.
Izrael nigdy chyba w swej blisko 80-letniej historii nie zbliżył się tak bardzo do roli globalnego pariasa. Dochodzi do sytuacji kuriozalnych: gdy w ubiegłą środę propalestyński aktywista zastrzelił w Waszyngtonie dwoje młodych izraelskich dyplomatów, „oburzenie” zachodniej opinii publicznej trwało raptem kilka godzin. Prawie natychmiast kondolencje i wyrazy potępienia zostały „przykryte” argumentami o dzieciach umierających z głodu w Strefie Gazy, o zbrodniach wojennych, popełnianych przez izraelskich żołnierzy, o brutalności żydowskich osadników.
Netanjahu zakładnikiem nastrojów rasistowskich
Premier Netanjahu i jego współpracownicy nie pomagają, rzecz jasna, sprawie, wyrażając się o konflikcie izraelsko-palestyńskim często w sposób ocierający się o rasizm. Dwaj najbardziej radykalni politycy, szef resortu bezpieczeństwa wewnętrznego Itamar Ben-Gwir oraz minister finansów Becalel Smotricz, nie ukrywają, że najchętniej pozbyliby się Palestyńczyków - fizycznie - i z samego Izraela, i ze Strefy Gazy, i z Zachodniego Brzegu. Netanjahu jest dzisiaj ich zakładnikiem: Ben-Gwir i Smotricz niejednokrotnie zapowiadali, że zerwą koalicję, jeśli Netanjahu zgodzi się na zbyt daleko idące ustępstwa, np. w negocjacjach dotyczących uwolnienia zakładników z rąk Hamasu.
A taki scenariusz oznaczałby upadek gabinetu i zapewne koniec kariery politycznej Netanjahu.
Izrael na tropie antysemitów
Izrael traci też kolejnych sojuszników na arenie międzynarodowej, nerwowo reagując na każdą negatywną opinię dotyczącą jego działań militarnych czy blokowania pomocy humanitarnej dla mieszkańców Strefy Gazy. Gdy rok temu Międzynarodowy Trybunał Karny wydał nakaz aresztowania Netanjahu oraz jego ówczesnego ministra obrony Joawa Galanta, sam szef izraelskiego rządu nazwał sąd „antysemickim”. Kilka dni temu zaś Netanjahu uznał hasło „Free Palestine” za nowy, „nazistowski slogan”. Owszem, zapewne wiele osób szermujących tym zawołaniem można by zdefiniować jako „antysemitów”, niemniej uciekanie się do tego typu epitetów w przypadku jakiejkolwiek, najcieńszej nawet krytyki państwa izraelskiego, jest raczej przeciwskuteczne.
Izrael poświęca ogromne kwoty i sporo energii, żeby przekonać światową opinię publiczną do swoich racji. Niemniej każdy dowód na diabelski charakter Hamasu, każdy raport, obalający kłamstwa propalestyńskiej propagandy, każdy reportaż o cierpieniach izraelskich zakładników, ostatecznie przegra w wizerunkowej potyczce z obrazem zagłodzonego, palestyńskiego dziecka. Być może ta świadomość była jednym z czynników, który popchnął Binjamina Netanjahu do wznowienia wojskowej operacji w Strefie Gazy i ostatecznego zmiażdżenia Hamasu. „Róbmy swoje. Świat i tak nie zmieni o nas zdania”.
Izrael „robiący swoje” to nie jest dobry prognostyk na najbliższe miesiące.