Przez całe życie estradowe chciałam ludziom coś sensownego powiedzieć. Sprawić, aby podczas tańczenia na parkiecie poczuli, że piosenka ich wzrusza, otula, pomaga im marzyć
Z Reni Jusis rozmawia Konrad Wojciechowski
Znalazłem informację, że jesteś niedoszłą aktorką.

Grałam jedną z głównych ról w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. To był spektakl maturzystów, takie klasowe dzieło z czasów szkolnych na pożegnanie młodości. Muzykę napisał Adam Sztaba, a ja wcieliłam się w dziewczynę, która bardzo chciałaby śpiewać. Bałam się przyznać rodzicom, że rozważam uprawianie tak niepoważnego zawodu, a na scenie mogłam wyartykułować swoje marzenie. No i zostałam piosenkarką. Ale również skończyłam dyrygenturę chóralną, bo nie potrafiłam postawić wszystkiego na jedną kartę.

Nie potrafiłaś czy nie chciałaś się narazić rodzicom i zawieść ich oczekiwań, gdybyś zmarnowała sobie życie zawodowe?

Dla moich rodziców edukacja miała istotne znaczenie. Wówczas obowiązywał określony porządek, w którym ważne były: wykształcenie, praca, rodzina. Nie tylko ja, ale wiele koleżanek w moim wieku mierzyło się z taką presją i usiłowało jej sprostać. Nasi rodzice wcześniej zakładali rodziny i wychowywanie dzieci łączyli z pracą. Przykład szedł z góry. Tak, nie chciałam rozczarować mamy i taty. Rano chodziłam na zajęcia z dyrygentury, a po południu śpiewałam piosenki. Kiedy skończyłam uczelnię i dostałam dyplom, wysłałam go mamie. Więcej tego dyplomu nie widziałam na oczy. Ja te studia zrobiłam dla rodziców. Jednakże dobrze się stało. Dzięki dyplomowi akademii muzycznej producenci traktowali mnie poważnie, po partnersku.

Na zasadzie „ona nie tylko dobrze śpiewa, ale nawet się na tym zna”?

Słyszałam od koleżanek piosenkarek, że ich umiejętności były umniejszane, a moje komentarze w studiu nagraniowym przyjmowano z uwagą. Może stanowiłam wyjątek potwierdzający regułę? Patrzę dziś na globalne badania Spotify i statystyki nie schlebiają kobietom w branży muzycznej: spośród osób śpiewających ledwie jedna piąta to kobiety, a odsetek producentek jest jeszcze mniejszy. Nie chciało mi się wierzyć. Włączyłam swoją playlistę na Spotify i rzeczywiście – sami mężczyźni!

A ile koleżanek miałaś na roku? Czy studiowałaś z samymi kolegami?

Nie pamiętam żadnej dziewczyny. Pamiętam za to swoją wykładowczynię, dyrygentkę prof. Krystynę Domańską-Maćkowiak. To było inspirujące doświadczenie – zobaczyć kobietę zarządzającą chórem. Jeździłam z nią na konkursy i obserwowałam, jak sobie radzi. Zapamiętałam ją jako silną, bardzo zdecydowaną. Budziła respekt. A ja zdobywałam doświadczenie – rozgrzewałam chór przed wyjściem na scenę pani profesor.

Gdybyś w tej chwili dostała batutę do ręki i miała poprowadzić orkiestrę, podołałabyś zadaniu?

Umiem czytać partytury. Dałabym radę, jednak na występ bez przygotowania bym się nie odważyła. Trzeba wcześniej przestudiować materiał nutowy – z szacunku dla orkiestry i publiczności. Samo czytanie nut nie jest trudne. Już siedmioletnie dzieci w podstawówce są w stanie je przyswoić i recytują jak alfabet.

No właśnie, miałaś siedem lat, rozpoczynając w Koszalinie naukę w klasie fortepianu.

Mieliśmy zajęcia z improwizacji – wtedy totalna nowość. Przychodził nauczyciel i mówił tak: „Wyobraźcie sobie zachód słońca albo spadające liście i zagrajcie coś na ten temat”. Dla dziecka – szok. Wtedy byłam już starszą, 10-letnią dziewczyną, ale mimo wszystko siedziałam przy fortepianie jak sparaliżowana. Nauczyciel kazał, więc grałam. Wyzwolenie w sobie kreatywności pomaga się uporać ze strachem.

Powiedz, jak z Koszalina wyemigrowałaś do Nowego Jorku.

Zadecydował przypadek. Spotkałam we właściwym czasie właściwą osobę. Wsiedliśmy z Jarkiem (raper i producent muzyczny Yaro – red.) do pociągu relacji Koszalin–Warszawa, a po drodze dosiedli się Michał Urbaniak z Liroyem. Jarek miał przy sobie swoje demo z utworami, wręczył je Michałowi, który szukał młodych talentów i w ten sposób zaprosił nas na miesięczne stypendium. Co to była za przygoda! Michał mieszkał w nowojorskim apartamentowcu, bo był członkiem amerykańskiego związku zawodowego muzyków. Wpadali do niego ludzie z branży – Joshua Redman i inne gwiazdy. Wszyscy mieli studia nagraniowe w domu, każdy z każdym coś nagrywał. Inna bajka niż w Polsce. Pamiętam pierwszy spacer po Central Parku. Wchodzę i natykam się na Urszulę Dudziak. Można powiedzieć: przeznaczenie. I tak wszystko szybko się potoczyło w moim życiu zawodowym. Nowy Jork był katapultą do kariery – po powrocie do Polski podpisałam kontrakt płytowy z dużą wytwórnią. Miałam piosenki, szukałam studia nagrań. Pierwszy wolny termin był za rok. Poczekałam.

Teraz to chyba nie byłoby możliwe. Artyści zapychają internet piosenkami, singiel goni singiel, jakby chcieli powiedzieć: „Hej, tu jestem!”. Też tak natrętnie zabiegasz o uwagę?

Ja to rozumiem. Mam wielką frajdę z pracy nad piosenką. Chcę się dzielić nowościami. Nie wyobrażam sobie, że można wejść do studia i zamknąć się w środku na półtora roku, aby dopieścić płytę. A kiedyś tak się pracowało. Lepiej wydać singiel co trzy miesiące. Po co czekać półtora roku?

Boisz się, że ludzie o tobie zapomną i stąd to artystyczne wzmożenie?

Nie, zupełnie nie mam takich obaw. Gdyby było inaczej, czy zrobiłabym sobie siedmioletnią przerwę? A ja urodziłam dzieci i inne aktywności zeszły na dalszy plan. Niektórzy porównywali mnie z Róisín Murphy (irlandzką piosenkarką z zespołu Moloko – red.), która miała podobnie długą przerwę z uwagi na macierzyństwo.

Muzyka ci trochę obrzydła czy straciła priorytetowe znaczenie?

Promocję albumu „Trans Misja” wieńczyła bardzo długa trasa koncertowa. Długa i wyczerpująca. A później była intensywna praca nad płytą „Magnes” i znowu mordercza promocja. Koncerty w klubach potrafiły trwać do drugiej w nocy. Wracałam wycieńczona. Powiedziałam menedżerowi, że muszę odpocząć i zrobić płytę akustyczną, żeby pograć sobie na siedząco, co najwyżej do 20, i do domu. W końcu dopadło mnie wypalenie zawodowe. Miałam ochotę słuchać tylko ciszy. A później przyszły na świat dzieci i nastała potrzeba wyprowadzki na wieś. Wtedy najchętniej słucha się śpiewu ptaków.

Wierzyłaś w powrót na estradę?

W myślach otwierałam restaurację. Ale to trudny biznes. Moja mama pracowała w gastronomii, więc znam cienie tego typu przedsięwzięć. Nie porwałam się na ten krok.

Dlaczego? Kiedy restaurację otwiera Reni Jusis, to ma dużo łatwiej niż Jan Kowalski.

Pozornie. Wszystkie te gwiazdy, które otwierały knajpy, jeszcze szybciej je zamykały. Nie wystarczy być znanym, trzeba się na tym znać. Ja się znam na piosenkach. Po pewnym czasie matkowania swoim dzieciom poszłam na koncert. A może to był festiwal? W każdym razie poczułam, że znów bardzo chcę być po tej drugiej stronie.

Z czego to wynikało? Z potrzeby realizacji siebie czy dla admiracji słuchaczy?

Pewnie każdy z nas, kiedy wychodzi na scenę, robi to także dla dowodów uznania. Artysta lubi być doceniany i tego potrzebuje. We mnie ta długa przerwa rozbudziła apetyt na muzykę. Odpoczęłam od piosenek i zatęskniłam. Zaczęłam przeczesywać serwisy streamingowe w poszukiwaniu nowej muzyki, układać prywatne playlisty. Wróciła przyjemność ze słuchania.

Twoja pierwsza płyta – „Zakręcona” – była ogromnym sukcesem. Wylansowałaś wielki przebój, album zyskał status złotej płyty, a ty dostałaś nagrodę Fryderyka w trzech kategoriach, za co obrazili się na ciebie polscy raperzy.

Wygrana była trochę niefortunna, bo „Zakręcona” otrzymała nominację w kategorii, w której hip-hop, R&B i soul wsadzono do jednego worka. Tak zadecydowała kapituła. Trudno. Moja wygrana była najpewniej policzkiem dla raperów, ale nie odczułam branżowego hejtu. Później i tak zapraszano mnie do współpracy przy różnych projektach. Środowisko hip-hopu mną nie gardziło.

Ale jeśli nazwę cię raperką, to zaprotestujesz?

Nigdy nią nie byłam. Moje piosenki krążyły wokół estetyki soulowej i R&B, chociaż wykorzystywałam hip-hopowe bity. „Zakręcona” miała eklektyczny charakter. Bliżej jej do muzyki zza oceanu niż do europejskich produkcji.

Muzyka klubowa nadaje się głównie do tańczenia. Dotykały cię opinie, że „Zakręcona” czy „Rowery dwa” niosą zbyt infantylne treści?

Oba utwory nie mają akurat nic wspólnego z muzyką klubową. „Zakręcona” to kawałek imprezowy o młodej dziewczynie, której balanga w głowie, bo ten wiek ma swoje prawa. Wtedy debiutowałam i ta piosenka oddawała to, jaka byłam. Dziś z tym numerem już się nie identyfikuję, choć doceniam jego wartość. Od tamtej pory zrobiłam wiele istotnych rzeczy. Dlatego postanowiłam celebrować 20-lecie wydania płyty „Trans Misja” i wydać ją ponownie z remiksami piosenek, które – z perspektywy czasu – są dla mnie ważniejsze. Z tego zbioru pochodzi inny przebój – „Kiedyś cię znajdę”. Ta płyta ugruntowała moją pozycję w branży, była przepustką do dalszych działań artystycznych i dowodem na to, że polska piosenka może brzmieć ambitnie. Pod względem produkcyjnym „Trans Misja” okazała się powiewem świeżości na naszym rynku muzycznym. I to są opinie dziennikarzy, ale też innych artystów. Część z nich zaproponowała swoje przeróbki tamtych utworów i przyczyniła się do powstania „Re Trans Misji”. Przez całe życie estradowe chciałam ludziom coś sensownego powiedzieć. Sprawić, aby podczas tańczenia na parkiecie poczuli, że piosenka ich wzrusza, otula, pomaga im marzyć. Nie jest tylko komercyjną skakanką.

Ludzie ci uwierzyli?

Identyfikują się z moimi piosenkami. „Kiedyś cię znajdę” jest romantyczną historią, której wielu chciałoby doświadczyć. Podobno ludzie na portalach randkowych często cytują to zdanie.

Myślisz, że zaszufladkowano cię jako „kobietę z mikserem”, która stoi za konsoletą i serwuje słuchaczom na parkiecie didżejskie sety?

Mam nadzieję, że nie. Nagrywałam płytę z elementami reggae czy album z francuskimi piosenkami. Nigdy żaden styl nie był dla mnie celem samym w sobie. Muzykę traktuję jak narzędzie do wyrażenia siebie. Zdarzało mi się czytać wiersze Barańczaka do muzyki elektronicznej. Można śpiewać piosenki taneczne dla zabawy, można też założyć białe rękawiczki i nagrywać kawałki z gwizdkiem w ustach, jeśli tylko ludzie tego potrzebują. Nie ma sensu się ograniczać. Jestem otwarta na różne gatunki. Kocham jazz, uwielbiam bluesa, którego sample wielokrotnie słyszałam w muzyce elektronicznej. Michał Urbaniak powiedział, że Bóg stworzył muzykę, a ludzie podzielili ją na style. Pełna zgoda. Istotne, aby muzyka grała na naszych uczuciach.

Co więc tobie w duszy gra?

Duże wrażenie robi na mnie Daria ze Śląska. Jadę autem, słucham jej piosenki i nagle muszę się zatrzymać, bo czuję, że zaśpiewała coś, czego ja nie miałam okazji powiedzieć. Jestem poruszona. Szukam piosenek, które zostawią we mnie ślad.

Czyli wracamy do początku naszej rozmowy. Piosenka jest kobietą?

Ładnie powiedziane. Pamiętam wysyp wokalistek w latach 90. – debiutowało wiele wartościowych dziewczyn, którym rynek dał szansę. A dekadę wcześniej o prawo do głosu z powodzeniem walczyła Kora – bardzo silna osobowość, niepokorna, odważna. Byłam pod jej wrażeniem. I zastanawiałam się, skąd czerpie tyle odwagi.

A ty nie byłaś odważna? W końcu odważyłaś się robić karierę.

Byłam bardzo nieśmiała i wycofana, ale pracowita.

I samodzielna. Jak większość debiutantek, sama sobie pisałaś piosenki. Dziś robi to sztuczna inteligencja.

Czasy były inne. Nie było bibliotek z gotową muzyką. Artysta bywał twórcą, wykonawcą i producentem. Teraz może się skupić na samym śpiewaniu. Nawet zrobienie muzyki jest dziecinnie proste przy użyciu dostępnych narzędzi. Wystarczy chwila i twoja piosenka domowej roboty trafia na Spotify. To już inny problem, czy ktoś cię tam znajdzie. ©Ⓟ