O tym, że bieda nie oznacza tylko braku pieniędzy. Że wpływa także na naszą samoocenę, programując nas na poniesienie porażki.
Edyta Wieczorek socjolog, wychowawca w środowiskowym ognisku wychowawczym TPD / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna

Czym jest bieda?

Truizmem będzie, jeśli powiem, że to brak środków mogących posłużyć do realizacji celów życiowych. Ten wymiar biedy większość z nas rozumie, chociaż nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak to wygląda w praktyce. Kiedy zaczynałam pracę w świetlicy socjoterapeutycznej, byłam zdumiona, że w Warszawie, wielkim mieście w europejskim kraju, dzieci mdleją z głodu.

Statystyki wskazują, że 10 proc. polskich dzieci żyje poniżej granicy ubóstwa.

Tak, ale wszystkim wydaje się, że to nie dotyczy ich środowiska, że to nie w ich sąsiedztwie. A biedne dzieci zwykle mieszkają z nami drzwi w drzwi. Widzimy je na ulicach, chodzą do szkoły z naszymi dziećmi. Tak naprawdę podstawowym problemem nie jest brak pieniędzy, bo bieda ma o wiele większy wymiar. To stan emocjonalny, permanentne poczucie niskiej wartości. Ono jest kulą u nogi, która biednym nie pozwala się z biedy wyrwać.
Gdzie się zaczyna poczucie niskiej wartości?
Dużo złego dzieje się w domu. Jeśli dziecko nie czuje się kochane, akceptowane, wspierane, nie słyszy tego, co zwykle buduje jego godność: że rodzice są z niego dumni, że coś świetnie mu wyszło. Zamiast tego są awantury, krzyki, znieważanie i przemoc. Życie w lęku. Dzieci, które wychowują się w rodzinach dysfunkcyjnych, są nieustannie dołowane. W konsekwencji mają niską samoocenę. To wpływa na resztę ich życia – jeśli ktoś nie ma poczucia własnej wartości, źle o sobie myśli, to programuje się na porażkę. Nie podejmuje wyzwań, nie ma marzeń, nie czuje, że może odnosić sukcesy, że może zostać kimś, nie uczy się. Więc nauczyciele krytykują go za słabe wyniki.
Częściej się czepiają.
Tak, to dobre określenie. Jeden z podopiecznych ostatnio zwierzył mi się, że jest głupi, bo nie potrafi nauczyć się matematyki. Okazało się, że jako dzieciak nie umiał tabliczki mnożenia, a nauczyciel upokorzył go przy całej klasie. Nie było przy nim rodzica, który mógłby zainterweniować. To częsty problem, że dzieci są pozostawione same sobie.
Czy bieda koniecznie wiąże się z patologią?
Niekoniecznie, bo różne rzeczy dzieją się w życiu. Ludzie biorą kredyty, nagle tracą pracę, mieszkanie, bo nie spłacają zadłużenia. Brak pieniędzy powoduje napięcia – włączają się mechanizmy agresji.
Powoduje ją frustracja – czy tylko?
Nie, głównie powodują ją brak pracy, bierność zawodowa, wyniesione z domu wzorce, niskie wykształcenie, czasem też wiąże się z wielodzietnością, ale potrafi pojawić się również np. w sytuacji konfliktów rozwodowych. Znam przypadki, w których z dwójki rodziców jedno dobrze zarabia i utrzymuje rodzinę – jest piękny dom, dwa samochody. I w pewnym momencie ta osoba postanawia odejść. Zaczyna się wydzielanie pieniędzy na życie, na dzieci, szantażowanie – nie dam ci pieniędzy, jak nie pójdziesz mi na rękę. Nasilają się negatywne emocje, a wzajemna wrogość uderza w poczucie wartości, zwłaszcza dzieci. Od bogactwa do biedy nie jest tak daleko, jak nam się wydaje.
Jak poznać biedne dziecko? Nauczyciele mówią, że czasem jest tak, że rodzice sięgają po pomoc społeczną, a dziecko przychodzi do szkoły z iPhonem.
To trudna sprawa. Nawet w naszej świetlicy, która z założenia jest miejscem, do którego przychodzą raczej dzieci z rodzin biednych, większość stara się tę biedę ukryć, bo się jej wstydzi. Jednak część osób czerpie z niej korzyści i tzw. dobra luksusowe, które nabywa za stypendia socjalne lub otrzymuje z różnych akcji charytatywnych, z których dostają drogie telefony, niezłe ubrania. Czasem to po prostu są kradzione przedmioty. Myślę, że prawdziwą biedę można poznać po sposobie bycia dziecka oraz wyrażania się o innych.
To znaczy?
To nieustanne szukanie gorszych od siebie, kogoś, kogo można postawić niżej w hierarchii społecznej. Biedne dzieci budują swoją pozycję, nie patrząc na to, jakie są, tylko wykazując, że inni są gorsi od nich. Sposób zawsze się znajdzie: ktoś ma odstające uszy, gorsze ubrania, jest grubszy.
Budują poczucie własnej wartości na dołowaniu innych?
Tak, także przez dokuczanie. Dołują się wzajemnie, szukając brzydszych od siebie. Warto zwrócić uwagę na obelgi, jakich używają dzieci, np. ty downie, ty pedale, ty gruba świnio... Pojawia się też chęć zaimponowania innym, pokazania, co to nie ja. To oczywiście ma doniosłe skutki społeczne – jeśli dzieci mają wysokie poczucie własnej wartości, szukają dla siebie wyzwań, rozwoju, rzadziej sięgają po alkohol i narkotyki. Akceptują to, że ktoś jest inny, inaczej wygląda. Ale takie nastawienie buduje się od małego. Chodzi o to, żeby rodzice byli wyrozumiali i akceptujący. Jeżeli tego nie doświadczą, bo rodzice są zbyt ambitni, to dzieci mogą zostać stłamszone. I zaprogramowane na porażkę.
Co to znaczy?
Kiedy mama mówi: ja jestem kiepska z matmy, ojciec jest kiepski z matmy, więc z ciebie też nic nie będzie. Co się może zadziać? Dziecko idzie na matematykę i jest przekonane, że nigdy nie poradzi sobie z ułamkami. Rodzice na początku są dla dziecka największym autorytetem i to oni kształtują w nim poczucie własnej wartości lub niską samoocenę. Nawet w domu, w którym są pieniądze, ale brakuje czasu dla dziecka, serdeczności, uważności i dowartościowania, zdarzają się takie rzeczy. Jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych społeczeństw Europy, harujemy po to, żeby zapewnić dziecku lepszy byt. Tymczasem dziecko by wolało, żeby tata zamiast nadgodzin rozpalił z nim ognisko na biwaku. Społecznego kapitału dziecka nie buduje się pieniędzmi. Jeśli nauczymy je zaradności, pewności siebie, to ono zarobi na mieszkanie. Ale jeśli będzie się czuło niekochane, zaniedbywane, to nigdy nie będzie miało poczucia sprawczości. Dzieci uczą się przez naśladownictwo. Jeśli nie widzą, że rodzice się szanują, doceniają, nie będą później potrafiły tego samego okazywać.
Do waszej świetlicy trafiają dzieciaki, które poczucia sprawczości nie mają. Jak się zachowuje takie dziecko?
Ich rodzice żyją z opieki społecznej, mają bardzo roszczeniowe podejście. Bieda to też wyuczona roszczeniowość oraz nieumiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności. I to naśladują dzieci. Rodzice nie siedzą z dziećmi nad lekcjami, a potrafią pójść do szkoły z awanturą – bo dziecko dostało jedynkę. Brak odpowiedzialności cechuje także młodzież. Rodzice są winni, że ma tak źle w życiu. Nauczyciele są winni, że ma kiepskie oceny. Za chwilę będzie winny rząd za to, że nie mają pracy.
Czyli przenoszenie odpowiedzialności na innych?
Tak. Ale trzeba przyznać, że to po prostu najskuteczniejszy sposób – dzieciaki wiele rzeczy dostają za darmo, tylko z racji biedy. Są do tego przyzwyczajane od małego, mają sporo wykształconych strategii cwaniakowania, wyłudzania. Uczą się żyć po linii najmniejszego oporu. Wcześniej prowadziłam młodszą grupę, teraz zajmuję się klubem młodzieżowym i obserwuję, jak bardzo dzieciaki nie potrafią mierzyć się z odpowiedzialnością. Dam prosty przykład: ostatnio mieli zaplanować, co będą jedli. Chcieli kanapki, więc kupili na nie produkty. W tym samym czasie młodsze dzieci dostały parówki. Kiedy to zobaczyli, natychmiast zaczęli domagać się parówek na kolację. Mówię im: przecież mogliście się na nie zdecydować, jednak woleliście kanapki. I reakcją był foch na mnie, bo ja jestem złą wychowawczynią, która nie pozwoliła im jeść parówek. Nie byli w stanie pojąć tego, że podjęli decyzję i muszą zmierzyć się z jej konsekwencją. To niejedyny przykład takiego zachowania.
Jakie są inne?
Dzięki różnym projektom mamy dla dzieci ofertę zajęć dodatkowych: taniec hip-hop, nauka gry na instrumentach, zajęcia z parkuru. Okazuje się, że na przeszkodzie staje lęk przed nowym doświadczeniem, który wypływa z braku pewności siebie na zasadzie: ja nie wiem, ja nie dam rady, ja się nie nauczę. Angielski? Nie ma wśród nich myślenia, że jak się nauczę angielskiego, to będę mógł więcej zarabiać, choćby wyjechać za granicę.
To odwrotnie niż w szkole. Przeciętny licealista otwiera plan lekcji i kalkuluje: matematykę zdaję na maturze, więc się uczę, ale historia do niczego mi się nie przyda, więc odpuszczam.
Wśród moich dzieciaków nie ma myślenia językiem korzyści. One nie podejmują wyzwań, ale nie dlatego, że są leniwe, tylko dlatego, że nie wiedzą, że tak można. Nie wierzą w siebie.
Czyli wracamy do pewności siebie.
Bo to punkt wyjścia. Jeśli ktoś wierzy w siebie, to nawet jeśli zdarzy mu się porażka, po prostu wyciągnie z niej wnioski. W przypadku takiego dziecka porażka rozkłada na łopatki.
Jak je z tego marazmu wyrwać?
To bardzo trudne. Zwłaszcza że trudno znaleźć punkt zaczepienia. Uczymy dzieci najprostszych rzeczy – jak siedzieć przy stole, jak jeść, jak się zachować. Niestety, one nie wyniosły z domu podstawowych umiejętności i norm zachowania, które potem pomagają funkcjonować w innej grupie odniesienia. To może wydawać się błahe, ale także blokuje im szanse na wyrwanie się z biedy. Rozmawiałam ostatnio z nastolatkami o tym, jak przygotować śniadanie wielkanocne. Wiedziały, że powinny być jajka. I tyle. Przez to, w jakich domach się wychowały, dzieciaki nie mają możliwości poznać podstawowych kodów kulturowych.
Staramy się to zmieniać poprzez celebrację ważnych uroczystości rodzinnych.
Czyli musicie pokazywać im zupełnie podstawowe rzeczy, jeśli chodzi o funkcjonowanie w społeczeństwie.
Tak.
Jak więc budować to poczucie własnej wartości, skoro niespecjalnie jest od czego się odbić?
To największe wyzwanie. Wierzę, że da się to zrobić. Znam pojedyncze osoby, które były wychowankami świetlic czy młodzieżowych ośrodków wychowawczych i dzisiaj same pracują w takich miejscach. One z jednej strony świetnie rozumieją dzieci, które tam trafiają, z drugiej mogą być dla nich przykładem tego, że można się wyrwać. Kiedy miałam młodszą grupę, zrobiłam dzieciom tablicę sukcesów – każdy mógł się wpisać, z czego dostał piątkę lub szóstkę. Na początku nie było za wiele wypełnionych pól. Nawet jeśli komuś się udało, to się nie chwalił. Z czasem dobrych ocen przybywało, dla dzieci ważna stała się celebracja sukcesu – podchodziliśmy do tablicy, były oficjalnie chwalone wpisy. W którymś momencie do naszej tabelki zaczęły się dopisywać nawet dzieci ze starszych grup.
Oceny zaczęły być dla nich wartością, bo ktoś je zauważył?
Oceny, ale przede wszystkim uważność i zainteresowanie są dla nich ważne. Nadal przychodzą do mnie tamte dzieci i mówią: pani Edyto, dostałem piątkę. Problem w tym, że w świetlicach socjoterapeutycznych grupy są przeładowane. To niemożliwe, żeby na każdego zwrócić uwagę tak, jak tego potrzebuje. Bardzo pomagają wolontariusze. Natomiast dla młodzieży ważny jest kontakt z rówieśnikami, oni teraz są w tym wieku, że rodzice przestają być najważniejsi. Teraz potrzebują rówieśników. Dobrych wzorców. Tymczasem tkwią w jednorodnym środowisku. Jeśli się spotykają, to tylko z kolegami z podwórka albo z dziećmi z innych placówek. Co widzą w ten sposób?
Że cały świat funkcjonuje jak oni.
Zgadza się.
To skąd ich zdaniem biorą się ludzie bogaci? Ci, którym się udało?
Dobre pytanie. Zapytam ich o to. Myślę, że wychodzą z założenia, że posiadanie dobrych i bogatych rodziców jest gwarancją sukcesu. To znów przeniesienie odpowiedzialności – mam źle w domu, więc mogę się nie starać. Bo jestem pokrzywdzony. Opowiadałam im o Stevie Jobsie, który wychowywał się w domu dziecka. Mieli wielkie oczy ze zdziwienia.
A jak właściwie on sobie poradził?
Spotkał nauczycielkę, która dawała mu dolara za każde dobrze rozwiązane zadanie. Okazało się, że jest świetny z matematyki. Dzieciom z niskim poczuciem własnej wartości potrzebny jest ktoś, kto dostrzeże w nich potencjał i na nich postawi.
Czyli pomoc społeczna demoralizuje?
Z jednej strony niestety tak, ale z drugiej strony – gdyby nie pomoc społeczna, to dzieci by głodowały. Problemem w większości rodzin alkoholowych jest to, że pomoc finansowa oprócz obiadów szkolnych nie trafia do dzieci, tylko na alkohol. A dziecko to widzi i w tym wyrasta. Rzecz w tym, że działania opieki społecznej są bardzo drogie, jednak pozostają niskiej jakości. Skupiają się przede wszystkim na dystrybucji pomocy publicznej. A pomoc społeczna powinna być przemyślana tak, by dawać człowiekowi godność. System powinien, poza wspieraniem finansowym, wspierać naukę planowania, stawiania sobie celów, odpowiedzialności za decyzje. Nawiasem mówiąc, to przydałoby się każdemu – tymczasem dzisiaj o tym w ogóle nie ma mowy choćby w szkole. Byłoby dobrze, gdyby wychowawcy poświęcali na to więcej czasu.
Szkoła reaguje na biedę waszych wychowanków?
Zależy od szkoły. Są szkoły, gdzie dostrzegają biedę i problemy rodzinne, ale są też takie, które nie widzą lub nie chcą widzieć problemu. Do świetlicy przychodzi chłopiec. Ja go pytam: co w szkole? Odpowiada, że dobrze. A kiedy biorę do ręki jego plecak, to okazuje się, że jest pusty. Wychodzi na jaw, że do szkoły nie poszedł, bo rodzice piją, nawet go nie obudzili. Kiedy rozmawiam o tej sytuacji z wychowawczynią, okazuje się, że to normalne, że to dziecko często wagaruje. Z wynikami już był poniżej średniej, słabo sobie radził z materiałem. Nauczycielce chyba się zrobiło głupio po tym, jak ja do niej poszłam.
Widzisz wady systemu gdzieś jeszcze?
Zamiast działać prewencyjnie, żeby dzieci z rodzin dysfunkcyjnych w dorosły świat wkraczały z innym potencjałem, my po prostu walczymy o przetrwanie. Jeśli już tworzymy świetlice socjoterapeutyczne, to powinny być to dobrze dofinansowane miejsca, które oferują kompleksową pomoc w wychodzeniu na prostą. Inaczej to tylko złudzenie pomocy. Przychodzą do nas głodne dzieci. A my mamy dziennie 60 groszy na wyżywienie wychowanka! Kombinujemy. Mamy piekarza, który daje nam pieczywo, wciąż szukamy sponsorów. Ale czasami na obiad dzieci dostają makaron z jogurtem. I jest to ich jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia, bo nie dostaną go w szkole. A i rodzic też nie da. Im się nie chce wracać do domu, wolą posiedzieć w świetlicy z wychowawcami.
Rozwiązaniem dla dorastającej młodzieży mogłoby być np. mieszkanie treningowe przygotowujące do dorosłego życia. Nauka samodzielnego życia pod okiem mentora, żeby mogli pomieszkać we własnym domu, we własnym pokoju. Żeby to była ich motywacja. Że dostają je na pół roku i to od nich zależy, czy je utrzymają.
Standardy pracy merytorycznej dotyczące wsparcia dziecka i rodziny mają się nijak do możliwości finansowych gminy. Placówki otrzymują dotację na działalność podstawową, natomiast brakuje finansów na stałe wsparcie specjalistów typu: psycholog, logopeda, reedukator, na wyjazdy podsumowujące roczną pracę placówki. Jedynym wyjściem jest pisanie projektów, które piszemy, ale nie zawsze dostajemy dotacje. Zmuszeni jesteśmy do szukania sponsorów i darczyńców na naszą działalność i wyżywienie dzieci – gdyby te problemy zostały rozwiązane systemowo, moglibyśmy naszą uwagę skupić na pracy z dzieckiem i rodziną.
Jeśli w dzieciństwie człowiek nie wyjdzie z biedy, później to jeszcze możliwe?
W życiu spotykamy różnych ludzi – drogowskazy. To może być sąsiad, nauczyciel, jak u Jobsa, ksiądz, wychowawca harcerski. Nikt oczywiście nie da gwarancji, że tak się stanie.
Jakie są dalsze losy dzieci ze świetlicy?
Wychowankowie naszego ogniska często naukę kończą na poziomie szkoły średniej, część osób wybiera studia. Mamy wychowanków, którzy założyli już własne rodziny i przyprowadzają swoje dzieci. Jedni dlatego, że placówka im pomogła, inni – bo nie poradzili sobie w życiu.
Jeśli ktoś nie ma poczucia własnej wartości, źle o sobie myśli, to skazuje się na porażkę. Nie podejmuje wyzwań, nie ma marzeń, nie czuje, że może odnosić sukcesy, że może zostać kimś, nie uczy się