Faworytów do nominacji prezydenckiej demokratów i republikanów łączy tylko Nowy Jork. Właściwie w każdej sprawie mają inne poglądy.
Po niespełna dwóch miesiącach prawyborów jest niemal pewne, że 8 listopada w walce o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych zmierzą się Hillary Clinton i Donald Trump. U demokratów zostały do rozdzielenia jeszcze głosy delegatów z 18 stanów oraz dystryktu federalnego i trzech terytoriów nieinkorporowanych. U republikanów – z 17 stanów, ale straty, które mają senator Bernie Sanders wobec Clinton oraz senator Ted Cruz, a tym bardziej gubernator John Kasich wobec Trumpa, są zbyt duże, by była realna szansa na odwrócenie wyniku rywalizacji.
Pojedynek Clinton z Trumpem będzie z wielu powodów wyjątkowy. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by któraś z dwóch głównych partii wystawiła do walki o Biały Dom kobietę, Clinton na dodatek jest żoną byłego prezydenta. Trump będzie pierwszym od dawna kandydatem spoza polityki – od dziesięcioleci kandydatami na prezydenta są aktualni lub byli wiceprezydenci, obecni lub byli gubernatorzy albo senatorowie. Ostatnią osobą, która ubiegała się o prezydenturę, nie pełniąc żadnego z tych stanowisk – z powodzeniem – był w 1952 r. Dwight Eisenhower, ale jako były szef sztabu armii i dowódca sił NATO w Europie nie był też człowiekiem spoza establishmentu. W przypadku Trumpa bardziej właściwa jest analogia z Wendellem Willkiem, biznesmenem i prawnikiem, który w 1940 r. zdobył nominację republikańską, choć później przegrał z Franklinem Delano Rooseveltem.
Rosja i Putin