Lukas Rühli tłumaczy DGP, dlaczego szwajcarskiego modelu demokracji bezpośredniej nie da się przeszczepić za granicę
Lukas Rühli, politolog z instytutu Avenir Suisse / Dziennik Gazeta Prawna
Szwajcarzy odpowiadają w referendach średnio na 12 pytań rocznie, ale w przypadku inicjatyw obywatelskich odsetek tych przyjętych jest zaskakująco niski. Dlaczego?
W ciągu ponad stu lat było 198 głosowań nad inicjatywami obywatelskimi, z których zaakceptowano 22. Od początku XXI w. przyjmowana jest jedna na pięć, sześć. To nie jest szczególnie zaskakujące. Proponują je grupy interesu, które uważają, że nie mają szans na przeforsowanie swoich pomysłów przez parlament, więc te inicjatywy nie mają szerokiego poparcia społecznego.
Jest związek między liczbą referendów a frekwencją?
Frekwencja była niemal stale na podobnie niskim poziomie. Trochę wyższa w ostatnich latach XIX w. i pierwszych dekadach XX w., gdy przekraczała 50 proc., później spadła znacząco – do 40 proc. albo jeszcze niżej. W ostatnich dekadach znów wzrosła, mimo większej liczby referendów. Ale nie uważam, by niezbyt wysoka frekwencja była problemem. Jeśli połowa ludzi uważa, że dana sprawa nie jest dla nich ważna, po prostu nie głosuje.
Czy pojawiają się w Szwajcarii opinie, że poddaje się pod głosowanie zbyt wiele niepotrzebnych inicjatyw?
Faktycznie pod głosowanie są poddawane niewystarczająco istotne sprawy. Inicjatywa obywatelska proponuje zmiany w konstytucji, tymczasem wiele propozycji dotyczy kwestii, które są zbyt szczegółowe, by trafić do konstytucji. Ale to sprawa drugorzędna. Jeśli ludzie chcą zbierać podpisy pod czymś, co uważają za ważne, to dlaczego nie. Jedną z naszych sugestii jest podniesienie liczby wymaganych podpisów, co mogłoby powstrzymać ludzi przed ich zbieraniem pod bardzo szczegółowymi kwestiami.
Kto płaci za te referenda?
Zbieranie podpisów i kampania jest w całości finansowana przez pomysłodawcę, ale jeśli się uda zebrać wystarczające poparcie, koszty są pokrywane z budżetu.
Inicjatywa obywatelska jest coraz częściej wykorzystywana przez partie, które w ten sposób chcą przeforsować pomysły niemające szans na przyjęcie przez parlament.
To zdarzało się już dawno, ale nie takim wymiarze jak obecnie. W ostatnich 10–15 latach zaczęła z tego korzystać przede wszystkim prawicowa Szwajcarska Partia Ludowa, nawet nie po to, by wprowadzać zmiany do konstytucji, ale ze względów marketingowych.
Postuluje pan, by w każdym referendum było tylko jedno pytanie, co pozwoli ludziom lepiej zapoznać się z tematem. Ale większa liczba referendów to większe koszty i zapewne niższa frekwencja.
Jest ryzyko, że frekwencja będzie niższa, bo obecnie, gdy w jednym dniu głosowanych jest kilka spraw, jest szansa, że jeśli daną osobę interesuje jedna kwestia, przy okazji wypowie się też na temat pozostałych. Ale frekwencja sama w sobie nie jest problemem. Jeśli będą głosować tylko ludzie, którzy rozumieją daną sprawę i jest dla nich ważna, to w porządku. Moja propozycja ma ograniczyć sytuacje, gdy ludzie głosują w sprawach, o których nie mają pojęcia. Nie sądzę też, by to zwiększyło koszty, bo głosowania można połączyć z wyborami lokalnymi. Poza tym celem – dzięki podniesieniu liczby wymaganych podpisów – jest ograniczenie liczby referendów.
Szwajcarska demokracja bezpośrednia jest systemem unikatowym. Dlaczego poza Szwajcarią się to nie udaje?
Podobny system na szczeblu lokalnym funkcjonuje w niektórych stanach USA. Jest wiele krajów, w których demokracja bezpośrednia jest dyskutowana. W wielu rządy zwracają się do obywateli z pytaniem o różne sprawy. Ale szwajcarskiego systemu nikt nie próbuje przenieść do siebie, bo nikt nie wierzy, że zadziała. I zapewne słusznie. Szwajcaria nie wprowadziła tego z dnia na dzień, dorastaliśmy z tym systemem, ludzie przyzwyczaili się do odpowiedzialności, którą mają.