Zamordowanych chowano w masowych grobach, często w nocy. Czasem przed egzekucją kazano im się przebrać w stare niemieckie mundury. Chodziło o to, by uniemożliwić ewentualną identyfikację, wymazać ich z pamięci – mówi prof. Marek E. Jasiński, archeolog z uniwersytetu NTNU w Trondheim w Norwegii.
prof. Marek E. Jasiński archeolog, wykładowca w Instytucie Studiów Historycznych Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Trondheim w Norwegii, członek grupy badawczej Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów / Dziennik Gazeta Prawna
70 lat od zakończenia II wojny i 75 lat od zbrodni katyńskiej wciąż nie znamy miejsca pochówku wielu polskich żołnierzy i więźniów rozstrzelanych przez NKWD. Nie możemy doliczyć się również wielu ofiar powojennego stalinizmu. Pan bierze udział w ekshumacjach. Jak ustala się lokalizację mogił?
To żmudna praca. Zaczyna się od przeszukiwania archiwów, od przeglądania i czytania nierzadko tysięcy stron dokumentów. W przypadku tajnych pochówków żołnierzy powojennego podziemia jest to o tyle trudniejsze, że komuniści nie zostawiali informacji, gdzie po egzekucjach zakopywali ciała. Musimy więc polegać na relacjach czy nawet strzępach wspomnień świadków, a czasem po prostu na własnej intuicji. Dopiero kiedy mamy podejrzenia co do miejsca pochówku, do akcji wkracza georadar, który te podejrzenia potwierdza bądź wyklucza. Jeśli wykaże anomalię w podłożu, rozpoczynamy wykopaliska, które wtedy już bardzo przypominają pracę archeologów.
Załóżmy, że znajdujecie szkielet. Co wtedy?
Kiedy znajdujemy szkielet, nasza rola się kończy. Wybiegamy z wykopu, a na nasze miejsce wskakują antropolodzy i zaczyna się walka z czasem. Bo DNA z próbek biologicznych z czasem traci na jakości, a odsłonięcie kości i wystawienie ich na działanie czynników zewnętrznych – deszczu czy wiatru – sprawia, że zaczyna tracić jeszcze szybciej. Dlatego antropolodzy muszą szybko pobrać próbki. Ząb, małe kości palców i fragment kości udowej. Z każdego szkieletu, jeśli oczywiście jest to możliwe. Muszą się starać, by nie zanieczyścić próbek swoim albo obcym DNA. Czasem wystarczy zwykłe kichnięcie w wykopie, by mocno skomplikować badanie.
Każde ludzkie szczątki z czasów wojny i ostatnich kilkudziesięciu lat można zidentyfikować i przypisać do konkretnej osoby?
Jeśli istnieje materiał porównawczy od bliskich członków rodzin, to tak. Jeśli natomiast szkielet znajdował się w niesprzyjających warunkach chemicznych, wtedy zaczynają się problemy.
W niesprzyjających warunkach chemicznych?
Na przykład jeśli ciało polano wapnem gaszonym, to DNA może ulec zniszczeniu.
Jak sobie wtedy radzicie? Pozostaje identyfikacja na podstawie drobnych przedmiotów znalezionych przy szczątkach?
To też nie jest takie proste. Nie znajdziemy przecież w aktach ubeckich informacji na temat tego, co rozstrzeliwani mieli przy sobie. Więźniom nie wolno było posiadać żadnych osobistych przedmiotów, choć oczywiście niektórzy ukrywali przy sobie na przykład medalik, a prowadzeni na egzekucję, chowali go pod język.
Tak miał zrobić ppłk Łukasz Ciepliński zastrzelony w więzieniu na warszawskim Mokotowie i pochowany we wspólnym grobie z innymi skazańcami, najpewniej na Powązkach. Powiedział towarzyszom z celi, że włoży sobie medalik do ust.
No tak, znajdowaliśmy medaliki i ślady po medalikach. Czasem można się jedynie domyślać, że więzień mógł w ten sposób ukryć jakiś wartościowy, osobisty przedmiot z metalu. Jeśli zauważymy charakterystyczny osad na żuchwie, możemy przyjąć z pewną dozą prawdopodobieństwa, że w ustach ofiary znajdował się medalik albo krzyżyk. Wie pan, zamordowani byli chowani w masowych grobach, często w nocy. Czasem przed egzekucją kazano im przebrać się w stare niemieckie mundury. Chodziło o to, by uniemożliwić ewentualną identyfikację, wymazać ich z pamięci. Żeby nie pozostał po nich najmniejszy ślad.
Pod tym względem pochówki z Powązek różnią się od pochówków katyńskich.
Z Katyniem to zupełnie inna sprawa. Stalin był pewny, że nikt mu tam nie wejdzie i nie zacznie rozkopywać mogił, dlatego komuniści wrzucali rozstrzelanych polskich żołnierzy do dołów wraz ze wszystkimi przedmiotami, jakie mieli oni przy sobie. Zresztą dotyczy to nie tylko ofiar katyńskich, lecz także milionów wymordowanych w ZSRR w czasie czystek stalinowskich. Interesującą rzecz można zaobserwować na powązkowskiej Łączce, gdzie w pewnym momencie na grobach pomordowanych żołnierzy podziemia komuniści zaczęli chować swoich – wysokich rangą oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Na tych rozstrzelanych chłopakach leżą pułkownicy, majorzy. Tak jakby chodziło o to, żeby jeszcze bardziej ukryć powojenne zbrodnie. Jak się spojrzy na daty na nagrobkach, to jest tam rok 1981, 1982, 1983. Najgorsze lata, stan wojenny.
To jak udaje wam się wydobyć stamtąd szczątki żołnierzy podziemia?
Musimy dostawać się do nich od spodu. Pamiętam, jak jeden z kolegów wkopywał się pod grób pewnego pułkownika, by wyciągnąć spod niego kości żołnierza podziemia. Staliśmy nad mogiłą, patrząc, jak nasz człowiek wchodzi pod ten wiszący pomnik, a ja czułem ogromne przerażenie. Bałem się, że to wszystko tąpnie i runie, że on nie wyjdzie stamtąd żywy. Aż w pewnym momencie ktoś zażartował, że może trzeba by poprosić pana pułkownika, żeby się przesunął.
Ile czasu trwa identyfikacja jednej osoby? Mam na myśli identyfikację tylko na podstawie DNA.
To stosunkowo długi proces. Na identyfikację szkieletową nie ma innej metody niż genetyka. A w genetyce nie ma lepszej metody niż analiza porównawcza z wykorzystaniem materiału biologicznego od członków najbliższej rodziny. Tym wszystkim zajmuje się Polska Baza Genetyczna Ofiar Totalitaryzmów, działająca przy Pomorskim Uniwersytecie Medycznym w Szczecinie. Bez niej nie dalibyśmy rady.
Pan prowadzi także trudniejsze poszukiwania – w Norwegii. Bada pan losy Polaków, którzy trafili tam jako jeńcy niemieccy w czasie II wojny światowej. Na czym polega główna trudność? Na braku materiału porównawczego?
Polaków w Norwegii było całkiem sporo. Niemcy zwozili ich jako jeńców wojennych, a potem zmuszali do podpisywania dokumentów, na mocy których żołnierze zrzekali się swojego statusu. To sprawiało, że przestawała ich chronić konwencja genewska i z jeńców zamieniali się w robotników przymusowych, z którymi Niemcy mogli robić, co chcieli. No i robili. W Norwegii funkcjonowało prawie 500 obozów dla jeńców wojennych i przymusowych robotników. Niewyobrażalna liczba, prawda?
Po co Niemcom było aż tak wiele obozów?
Więźniów wykorzystywano do prac przy budowie Twierdzy Norwegia, wznoszeniu fortyfikacji, które miały chronić okupowaną Norwegię przed inwazją aliancką i transportu szwedzkich rud żelaza, kluczowego przecież surowca do prowadzenia wojny.
Ilu w tych obozach siedziało Polaków?
Tego nie wiadomo dokładnie, może 700, może 1700, a może nawet 17 tys. Powstają na ten temat właśnie dwie prace doktorskie. Wiemy za to, że w czasie okupacji w Norwegii przebywało ok. 150 tys. zagranicznych jeńców wojennych 16 różnych narodowości, głównie z ZSRR, których było prawie 100 tys. Z tej ogólnej liczby wszystkich jeńców mniej więcej 20 tys. zmarło w Norwegii. Polacy – o czym jestem coraz bardziej przekonany – byli stosunkowo dobrze traktowani. Gorzej Niemcy obchodzili się z Rosjanami, a najgorzej z Jugosłowianami. Można zaryzykować twierdzenie, że w Norwegii dochodziło do przypadków ludobójstwa na jugosłowiańskich jeńcach. Choć w większości byli to żołnierze komunistycznych oddziałów Tity, Niemcy nie zaliczali ich do kategorii jeńców, nie określali ich inaczej jak „partisanen” i „banditen”. Kiedy przyjeżdżał transport z Jugosławii, składający się – powiedzmy – z tysiąca osób, po tygodniu pozostawało ich przy życiu nie więcej niż sto. Widziałem fotografie, na których Niemcy wpędzają jugosłowiańskich więźniów do morza. Temperatura wody 4 st. Celsjusza, nie więcej.
A co z Polakami? Udało się panu zidentyfikować szczątki polskich jeńców?
Jeszcze nie.
Może pomocni okazaliby się Polacy, którzy przeżyli wojnę w Norwegii?
Kiedy rozpoczynałem badania, żyło ich tylko kilku. Jakiś czas temu ściągnąłem tam jednego z ostatnich, pana Leszka Orłowskiego. Zawiozłem go do obozu w Falstad. W czasie wojny przeszło przez to miejsce lub straciło życie prawie 5 tys. więźniów. Teraz jest tam centrum badawcze i muzeum, można nawet przenocować na terenie byłego obozu. Załatwiłem więc panu Leszkowi bardzo komfortowy pokój, mając nadzieję, że kiedy się tam prześpi, to może coś mu się przypomni z kilku dni, jakie spędził w Falstad w czasie wojny. Zostawiłem go na noc i kiedy sam kładłem się do łóżka w domu, dopadły mnie straszne wyrzuty sumienia. Wsiadłem w samochód i czym prędzej popędziłem do Falstad. Okazało się, że pan Leszek nie mógł zasnąć, siedział w pokoju na łóżku. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, otworzył się.
Przypomniał sobie pobyt w obozie?
Nie, tych kilku dni w Falstad nie mógł sobie przypomnieć. Ale jego wojenne losy to był gotowy scenariusz na film. Pan Leszek, jak to Polak, uciekał z każdego obozu, do którego wsadzali go Niemcy. Więc kiedy za każdym razem go łapali, wysyłali do coraz to gorszych obozów. Aż w końcu trafił do Grini, największego obozu w Norwegii. Miał jednak wiele szczęścia, bo akurat wojna dobiegała końca, Niemcy zaczęli uciekać z Grini i zostawili wszystkich więźniów. Pan Leszek opowiadał, że wyszedł z celi i stanął przed budynkiem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. I proszę sobie wyobrazić – to interesująca anegdota – że z tego samego budynku, tylko z innej celi, wyszedł do niego Leopold Tyrmand.
Ten pisarz?
Dokładnie. On również siedział w Grini. Więc obaj poszli przeszukiwać obozowe biura. Jakiś czas trzymali się razem.
Mówi pan, że w Norwegii funkcjonowało nawet 500 niemieckich obozów. Czy wszystkie ofiary ekshumowano?
Na pewno ekshumowano niemal wszystkich Norwegów zamordowanych w Falstad w czasie wojny. Odnaleziono też szczątki pewnej grupy jeńców sowieckich i jugosłowiańskich. Poszukiwaliśmy mogił polskich żołnierzy, ale to nie jest łatwe zadanie, bo Niemcy zapobiegawczo sadzili na grobach drzewa. Dziś w tym miejscu jest potężny las, a norweskie lasy to nie tylko drzewa, to również skały. Dlatego nie można tam po prostu zacząć kopać. Na szczęście jest nadzieja, że badania pójdą do przodu, bo dostaliśmy niedawno dotację z Brytyjskiej Akademii Nauk. Cały czas pracuję w Falstad z naukowcami z Uniwersytetu Cambridge i z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. Niedawno nawiązaliśmy również kontakt z amerykańskimi uczelniami, University of Texas at Austin i Texas State University.
W sprawie identyfikacji szczątków ludzkich?
Tak, ale nie w Polsce ani w Norwegii, tylko w Stanach Zjednoczonych. Chodzi o nielegalnych imigrantów, którzy przekraczają granicę amerykańsko-meksykańską. Każdego roku służby graniczne znajdują tam od 500 do 1000 zwłok, których nie potrafią zidentyfikować. W większości są to osoby, które giną na pustyni. Amerykańscy koledzy wyjaśnili mi, że do imigrantów po stronie meksykańskiej zgłaszają się przemytnicy ludzi, zwani coyotes, którzy oferują im bezpieczne przeprowadzenie przez pustkowie do USA. Taka usługa kosztuje około 3 tys. dol. od głowy. Coyotes biorą pieniądze, wprowadzają grupę uchodźców na pustynię po amerykańskiej stronie i tam ich zostawiają. Kobiety i dzieci, nawet mężczyźni nie mają dużych szans na przeżycie, bez wody i w palącym słońcu część z nich po prostu umiera.
Coś mi to przypomina... Nagłośniane ostatnio podobne przypadki, tyle że z naszego europejskiego podwórka. Przemytnicy ludzi wsadzający do starych łodzi nielegalnych imigrantów z Afryki Północnej i wysyłający ich przez Morze Śródziemne w kierunku Europy.
Dokładnie, nawet mówiłem amerykańskim przyjaciołom, że sytuacja u nas jest o wiele gorsza niż u nich. Nie wierzyli mi. Tymczasem każdego roku w drodze z krajów Afryki Północnej do wybrzeży Europy życie traci co najmniej 3 tys. osób, a być może nawet 10 tys. Nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić. Wyruszają na tratwach, na nadmuchiwanych pontonach, w rozpadających się łodziach. To ogromny problem, ale jest jeszcze poważniejszy. Istnieją nagrania pokazujące, co dzieje się z nielegalnymi imigrantami, którzy próbują dostać się do hiszpańskich enklaw na wybrzeżu Maroka. To Ceuta i Melilla, dwa małe pokolonialne terytoria strzeżone przez Guardia Civil – narodową gwardię przysłaną z Hiszpanii, uzbrojoną i niezwykle brutalną. Uchodźcy wierzą, że kiedy wejdą na europejski teren, będą ocaleni. Wspinają się więc na 12-metrowe płoty i przechodzą po nich na hiszpańską stronę, a tam czekają już żołnierze Guardia Civil, którzy brutalnie ich biją i wyrzucają przez furtki, na stronę marokańską. Widziałem film nakręcony przez jedną z niezależnych organizacji z Hiszpanii, pokazujący, jak zdesperowani uchodźcy próbują dopłynąć do enklawy od strony morza. Guardia Civil strzela do nich gumowymi kulami, dosłownie jak do kaczek. Co najmniej 15 osób z ok. 40 utonęło, bo zostały trafione w głowę i ogłuszone. Kiedy o tym pomyślę, przypomina mi się fotografia, na której Niemcy wpędzają jugosłowiańskich jeńców do lodowatego Atlantyku.