Sytuacja przypomina sierpień 2008 r. Gdy wojska rosyjskie były ok. 80 km od Tbilisi, przewodnicząca pracom UE Francja przedstawiła plan, który miał zakończyć wojnę o Osetię Płd. Projekt opracowany przez szefa MSZ Bernarda Kouchnera miał początkowo 4 punkty. Do Moskwy poleciał z nim Nicolas Sarkozy. Po rozmowach na Kremlu plan spuchł o kolejne dwa. Zasadniczo zmieniające jego istotę. Kluczowe było zdanie z punktu nr 5, które brzmiało: „rosyjskie siły pokojowe będą implementowały dodatkowe środki bezpieczeństwa”. Jeden z uczestników wojny stawał się rozjemcą, który pod pozorem sił pokojowych mógł bezkarnie naruszać suwerenność Gruzji (co zresztą czynił). Sarkozy przekonywał: albo porozumienie, albo nad parlamentem przy alei Rustawelego zawiśnie rosyjska flaga. Dziś jest podobnie, Merkel i Hollande zawożą do Moskwy plan, któremu Rosjanie mówią łaskawie „tak, ale”. To „ale” znamy od początku wojny. Chodzi o autonomię dla Zagłębia Donieckiego i zmianę konstytucji dającą regionowi prawo weta w polityce zagranicznej Kijowa. To w praktyce wprowadzenie do ukraińskiej polityki partii Noworosja, która zastąpi zużytych regionałów i Janukowycza. Znów jest argument: albo podpisujecie, albo wojna. Gruzję i Ukrainę coś jednak różni. Wojnę o Osetię Płd. rozpoczął po prowokacjach Micheil Saakaszwili. Ukraina żadnej wojny nie rozpoczynała. Saakaszwilemu można było oktrojować plan. Ukrainie nie.