90 do 10. Taką procentową przewagę mają dzisiaj słoiki w polskim życiu publicznym. W specjalnym teście, któremu ich poddaliśmy, wygrali w cuglach z rodowitymi warszawiakami. A zatem można powiedzieć, że to przyjezdni rządzą. Czy nam się to podoba, czy nie.
Big Cyc śpiewa tak: „Najechali na Warszawę niczym horda Czyngis-chana. Na furmankach, w dobrych autach ciągną od samego rana. Zakręcone w szklanych słojach mają całe swoje życie. Bigos, grzyby, kompot z jabłek. I tak podbić chcą stolicę”. To już pewne, że nie tylko chcą, ale i podbili. Chociaż wciąż są źródłem żartów, kpin i utyskiwań osób urodzonych w miastach, które zasiedlają przyjezdni, głównie w Warszawie, to element napływowy ma dzisiaj coraz więcej powodów do dumy. Dysponuje energią, siłą przebicia. Słoiki codziennie budzą się z przeświadczeniem, że im się uda, choć mieli gorszy start i przez to musieli dwa razy więcej pracować. Spaja ich pewność siebie, czasem nawet bezkompromisowość. Czasem brak hamulców. Tak czy owak – niemal zawsze skuteczność.

Oni są wszędzie

Wytypowaliśmy 80 nazwisk osób powszechnie znanych. Podzieliliśmy je na cztery kategorie: politycy, menedżerowie, ludzie kultury i celebryci. Spośród wybranych przez nas polityków jedynie Jarosław Kaczyński urodził się w Warszawie. Donald Tusk w Gdańsku, Leszek Miller w Żyrardowie, Janusz Palikot w Biłgoraju, Janusz Piechociński w Studziankach, a Grzegorz Schetyna w Opolu. Drugi garnitur też, choć Warszawę podbił, podążał do niej z małych miejscowości: Joachim Brudziński ze Świerklańca, Adam Lipiński z Głubczyc, Wojciech Olejniczak z Łowicza, Eugeniusz Kłopotek z Chojnic. Desant okazał się na tyle skuteczny, że dzisiaj trudno wyobrazić sobie program informacyjny lub publicystyczny bez którejś z tych gadających głów.
Wśród dużych nazwisk kultury z Warszawy pochodzą m.in.: Jan Englert, Krzysztof Zanussi, Jan Klata, Katarzyna Figura i Joanna Szczepkowska, spod Warszawy Marcin Dorociński i Edward Dwurnik. Ale już Krzysztof Penderecki z Dębicy, Krystyna Janda ze Starachowic, Krzysztof Warlikowski ze Szczecina, Janusz Gajos z Dąbrowy Górniczej, a Leszek Możdżer z Gdańska. Również większość celebrytów korzenie ma poza stolicą – Kuba Wojewódzki w Koszalinie, Doda w Ciechanowie, Iwona Węgrowska w Żorach, Maciej Zień w Lublinie, Natalia Siwiec w Wałbrzychu, Czesław Mozil w Zabrzu, Małgorzata Foremniak w Radomiu, a Anna Przybylska w Gdyni.
Wreszcie – last but not least – menedżerowie. Tutaj wśród członków wybranej przez nas losowo grupy 20 znanych zarządzających ani jeden nie urodził się w Warszawie. Krzysztof Kilian jest z Gdańska, Maciej Witucki z Gorzynia, Jakub Karnowski z Sosnowca, Sławomir Sikora z Garwolina, Cezary Stypułkowski z Mrągowa, Andrzej Klesyk z Lublina, a Herbert Wirth z Żarowa pod Wrocławiem.
Analizując te przykłady, nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że dzisiaj nie tylko Warszawie i innym dużym miastom, lecz także całej Polsce w różnych wymiarach życia ton nadają właśnie słoiki. – Lepiej być słoikiem, niż nim nie być – ocenia Tomasz Sadowski, twórca strony Słoiki.waw.pl, nieformalnego sieciowego miejsca spotkań współczesnych nomadów. – Słoiki mają bowiem bogatszą tożsamość, należą trochę tam, skąd pochodzą, trochę do tego miejsca, które wybrali do życia.

Żarty żartami, ale...

Polska Encyklopedia Humoru Nonsensopedia w swoim groteskowym stylu wykłada definicję słoików. Jest to polska grupa społeczna, zaliczana do subkultur, składająca się z młodej maści społeczeństwa. Często wykazuje cechy dzikiej zwierzyny. Początkowo działała tylko w stolicy, obecnie podbija inne miasta. Jej przedstawiciele są mało wybredni i wszystkożerni. Najczęściej żywią się kapustą każdej odmiany (z gołąbków, bigosu, sałatek itd.) lub padliną (warunkiem jest usmażenie; słoiki preferują przede wszystkim kotlety). Piją głównie napoje słodkie (kompoty). Swoje zapasy nazywają wałówką. Żeńskie odmiany są ciemniejsze od samców, gdyż przebywają w miejscach nazywanych solarium. W sferze językowej często wykorzystują tzw. wazelinę, nazywając każdego kochanym lub drogim.
Ta sarkastyczna charakterystyka staje się dzisiaj tarczą obronną dla ludzi zasiedziałych w dużych miastach, w których przyszli na świat, i czujących na plecach oddech konkurencji przywożącej prowiant w walizkach. Powoli staje się jedyną obroną, bo na wielu innych polach ze słoikami zwyczajnie przegrywają.
Cokolwiek by bowiem – tym razem już w pełni na poważnie – o młodych zdolnych przybyszach mówić, jak ich wyśmiewać i jak określać, pewne jest, że wciąż wzbierającej fali aspirujących do stania się elitą zatrzymać już się nie da. Dynamizm tego zjawiska jest już nieodwracalnym procesem socjologicznym.
– Jego geneza psychologiczna jest na tyle głęboka, że można mówić o trwałym trendzie. Młodzi z małych miast są zorientowani na cel i niemal nic nie jest w stanie ich od niego odsunąć, sprawić, że przestaną realizować kiełkujące od dzieciństwa marzenia – ocenia Izabela Kielczyk, psycholog, doradca firm. – Wychodząc z małych, hermetycznych środowisk, w praktyce zamykają sobie drogę powrotu. Zresztą ten powrót jest ostatnią rzeczą w życiu, na którą by się zdecydowali. Oznaczałby bowiem przyznanie się do porażki, do wyboru złej drogi życiowej. Naraziłby zarówno ich samych, jak i ich rodziny na śmieszność, ostracyzm, wytykanie palcami – dodaje Izabela Kielczyk.
Wrócić zatem można, ale nie tak, jak się wyjeżdżało – pekaesem z plecakiem na ramieniu – lecz luksusowym autem, wyglądając przy okazji niczym gwiazda kina. Ta silna potrzeba separacji od przeszłości, fatalnie przez słoiki ocenianej, jest motorem ich działań, idée fixe, a nawet manią prześladowczą. Musi im się chcieć, bo mosty zostały spalone.
A że im się chce, w pracy są często znacznie lepiej oceniani niż miejscowi.
– Pracodawcy nie zatrudniają nikogo, szczególnie dzisiaj, na piękne oczy. Kalkulują, co jest dla nich najbardziej opłacalne i gdzie najmniej ryzykują – tłumaczy psycholog Tomasz Łysakowski, autor programów szkoleniowych dla firm. – Większość pracodawców, mając do wyboru ludzi o podobnych kwalifikacjach, wieku i doświadczeniu, spośród grupy miejscowych i przyjezdnych częściej wybierze tych drugich. Główny powód to większe zaangażowanie słoika, jego elastyczność i karność, zwykle brak rodziny i znajomości na miejscu, przez co czas po pracy może poświęcać na... pracę. To także cierpliwość, konsekwencja i zaangażowanie – cechy jednoznacznie pozytywne, pomagające w realizacji kariery.
Zdaniem specjalistów, choć dzisiaj większość pracowników, inaczej niż w latach 90., stara się racjonalnie balansować między pracą i czasem prywatnym, nie uznając ani jednego, ani drugiego za priorytet, to słoiki, łamiąc ten trend, wiedzą, co robią. Często dzięki większej motywacji nie tylko pną się po szczeblach kariery, lecz także dodatkowo się edukują. Kończą studia, potem robią podyplomowe, uczą się języków, angażują w działalność społeczną, bo w niektórych korporacjach, gdzie na razie wycierają korytarze, takie hobby jest dobrze widziane. Może stać się furtką do awansu, na którym im tak bardzo zależy. Nagle się okazuje, że miejscowi z ambicjami są od nich słabsi, bo wydawało im się, że nic nie muszą. Że skoro chodzili do dobrej szkoły w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu, grali w tenisa, jeździli konno i pływali żaglówką, a potem studiowali na dobrym kierunku za pieniądze dobrze sytuowanych rodziców i w ogóle mieli u nich jak u Pana Boga za piecem, to z automatu mają większe szanse od przestraszonych dzieci ze wsi i z mniejszych miast. Nic bardziej mylnego. Dzisiaj z automatu nie należy się już nic.

Cel: stolica

W 2012 r. największa w Polsce fala migracji na Mazowsze popłynęła z Lubelszczyzny. W Warszawie i okolicy pojawiło niemal 5 tys. nowych mieszkańców. Zamienili Świdnik, Biłgoraj, Chełm czy Zamość na Ursynów, Bemowo, Białołękę czy Targówek. Nikogo nie powinno to zaskakiwać, jeśli tylko spojrzy na dane GUS dotyczące średnich pensji osiąganych na terenie tych dwóch województw. Choć graniczą ze sobą, dzieli je finansowa przepaść. Lubelskie obok Podkarpacia i województwa warmińsko-mazurskiego od lat zamyka wszelkie listy płac w Polsce. Średnia pensja (brutto) na Mazowszu wynosi około 4,8 tys. zł, w województwie lubelskim 3,6 tys. zł. Dlatego Mazowsze, w tym głównie Warszawa, tradycyjnie od lat jest najczęstszym celem słoików z całej Polski. W 2012 r. wzbogaciło się łącznie o ponad 21 tys. nowych mieszkańców. Ich praca jest w stolicy, ich korzenie są kilkaset kilometrów na wschód, północ lub południe.
Jak policzył serwis MojaPolis.pl, 57 proc. emigrantów z województwa lubelskiego, 51 proc. z podlaskiego, 34 proc. ze świętokrzyskiego, 29 proc. z warmińsko-mazurskiego i 20 proc. z podkarpackiego zamieszkało w ubiegłym roku właśnie w województwie mazowieckim. W przypadku mieszkańców podkarpackiego i świętokrzyskiego dużą popularnością cieszyła się również Małopolska – odpowiednio 34 i 20 proc. mieszkańców tych regionów wybrało Kraków i okolice. Z warmińsko-mazurskiego na Mazowsze przeniosło się tyle samo osób co na Pomorze (po 29 proc.).
Nowoczesne słoiki mamy niemal we wszystkich największych ośrodkach miejskich. Wszędzie tam, gdzie jest perspektywa pracy. Eksperci nie mają wątpliwości, że obok przyczyn mentalnych – potrzeby wyrwania się z dotychczasowej rzeczywistości – głównym powodem aktywności przyjezdnych są przyczyny ekonomiczne. Tylko duże miasta, w tym głównie Warszawa, są w stanie dzisiaj pomóc młodym z mniejszych miast utrzymać się na powierzchni. Tym bardziej że, jak pisaliśmy niedawno w DGP, przeciętne wynagrodzenie w Mazowieckiem jest aż 22 proc. wyższe niż średnia dla całego kraju – wynika z ostatnich danych GUS. Średnio w Polsce zarabia się teraz brutto bez uwzględniania rocznych dodatków do pensji 3,4 tys. zł. Po wliczeniu premii – 3,6 tys. zł. W województwie mazowieckim, przypomnijmy, przeciętna pensja wynosi 4,8 tys. zł. To zdecydowanie więcej niż w jakimkolwiek innym regionie Polski. Najmniej zarabia się w Podkarpackiem, gdzie przeciętne wynagrodzenie jest aż o 14,4 proc. mniejsze niż średnia dla Polski. Tuż za nim w rankingu najniższych płac plasują się województwa kujawsko-pomorskie, warmińsko-mazurskie i lubuskie.

Jestem z miasta?

W ocenie specjalistów mamy dzisiaj do czynienia z innym niż przed laty typem słoików. Po pierwszym boomie, który apogeum osiągnął w latach polskiej przedkryzysowej prosperity ekonomicznej w latach 1995–2005, dzisiaj ich bezkompromisowość i parcie do efektu mają już trochę łagodniejsze oblicze. Choć wciąż cechuje ich skuteczność.
– W wielu wypadkach takim osobom zdarzało się dążyć po trupach do celu, z uśmiechem na ustach wbijać konkurentom nóż w plecy. Podstawianie nogi, kopanie dołków i innego tego typu przyjemności były na porządku dziennym. Kariera się rozwijała, ale niszczone było wszystko wokół – wspomina Izabela Kielczyk. – Potem w wielu wypadkach przyszło opamiętanie i pytanie, na które trzeba było w końcu odpowiedzieć: „Co ja robię?”. Ale bywało za późno na poskładanie sypiącego się życia prywatnego.
Spór o to, kto jest bardziej ambitny – słoiki czy miejscowi – rozgrywa się w dość specyficznych warunkach. Równie dobrze mógłby być kłótnią w rodzinie. O to, kto w wielkim mieście, np. Warszawie, jest bardziej nie na miejscu. Nowi przybysze przyciągani do stolicy przez kapitalizm i budzony przez niego apetyt, przynajmniej niczego nie ukrywają – nie są stąd, dopiero przyjechali, rozpychają się łokciami i jedzą jajka z rodzinnej zagrody. Są przez to autentyczni. A ci, którzy dzisiaj pozują na głęboko zakorzenionych w metropoliach, udają. Zwykle bowiem są pierwszym pokoleniem urodzonym w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, z rodziców, którzy w dzieciństwie wypasali na wsi krowy. Ich awans społeczny był możliwy dzięki porządkowi panującymi w PRL, gdzie chłoporobotników promowano na społeczną elitę. Większość mieszkańców przedwojennych miast zginęło w kampanii wrześniowej, Katyniu lub Powstaniu Warszawskim, jeszcze zanim zdążyli mieć dzieci. Nasz wspólny rodowód jest zatem mniej mieszczański, niż byśmy sobie tego życzyli. Po co więc się kłócić? Przecież wszyscy jesteśmy ze wsi.

Spór o to, kto jest bardziej ambitny – przyjezdni czy miejscowi – rozgrywa się w dość specyficznych warunkach. Równie dobrze mógłby być kłótnią w rodzinie