Słyszymy często, że różne okropności, jakie są ostatnio publicznie wygadywane, to tylko słowa. Zapominamy jednak, że słowo ma moc sprawczą i że „tylko słowa” mogą spowodować więcej niż niejeden z czynów. Najważniejsze jest to, że słowa służą nam do komunikacji, do porozumiewania się, a złe, nienawistne czy tylko powodowane podłymi intencjami użycie słów może prowadzić do nieobliczalnych konsekwencji. Dlaczego?
Marcin Król, filozof historyk idei
Otóż dlatego, że całe nasze życie publiczne polega w znacznie mniejszym stopniu na działaniu, a w znacznie większym na wzajemnym porozumiewaniu się. Nie ma skutecznego działania bez dobrej wzajemnej komunikacji.
Wszyscy wiemy doskonale, że idealne porozumienie jest niemożliwe, ponieważ nigdy nie wiemy dokładnie, co ma na myśli człowiek wypowiadający określone słowa, a często on sam tego do końca nie wie.
Jednak jakoś się porozumiewamy i dzięki temu możemy wspólnie działać, a także możemy zrozumieć, co mają na myśli ci, którzy działają w naszym imieniu, czyli rządzący wszystkich szczebli, szefowie i każdy, kto ma prawo wydawać najrozmaitsze polecenia. Im lepsza komunikacja społeczna, tym lepsze społeczeństwo.
Szkodnikami są zatem ci, którzy psują słowa lub używają ich nie w intencji porozumienia społecznego, lecz w celu nieporozumienia, rozkręcenia emocji z niekorzyścią dla rozumu lub w ogóle nierozumnych. Emocji z życia publicznego nie da się i nie trzeba wykluczać.
Skoro jako jednostki jesteśmy targani emocjami, to jak mielibyśmy ich uniknąć w życiu publicznym? Jednak emocje także można całkiem skutecznie wyrazić w słowach. Także złe emocje. I tu zaczyna się wielki kłopot.
Nie chcę przywoływać wielkich słów o „mowie nienawiści”, a tylko poprzestać na codziennym złym słowie zaangażowanym w służbie publicznej.
Najczęściej, poza wiecami, okrzykami oraz transparentami im towarzyszącymi, ze złymi słowami mamy do czynienia w mediach. Kiedy przyglądam się polemizującym ze sobą politykom, którzy siedzą obok siebie i mówią sobie gwałtownie obraźliwe słowa, to nie rozumiem, dlaczego co najmniej jeden z nich nie wstanie i nie wyjdzie lub nie da w pysk drugiemu. Widać poczucie honoru zaginęło całkowicie.

Słowa mogą służyć dobru społecznemu, ale także destrukcji

Ale tu nie tylko o honor chodzi, lecz także o nadawanie tonu rozmowie na konkretne tematy. Ton nadawany w mediach i przez ludzi publicznych jest naturalnie podchwytywany przez słuchaczy, czytelników, czyli ogół obywateli.
Nie należy się zatem dziwić, że nawet kiedy rozważane są kwestie, które nie powinny budzić słów nienawiści, dochodzi do całkowitego braku porozumienia, jak w przypadku reformy emerytalnej. Nie chodzi o jej ewentualne zalety lub wady, lecz o to, czy możemy porozumieć się, o co chodzi.
Mimo rozmaitych prób kampanii informacyjnych jestem przekonany, że takiego porozumienia nie ma i że ciągle będą powtarzane głupstwa na temat kobiet ciężko pracujących fizycznie do 67. roku życia.
Podobnie jest z referendum w tej sprawie, które jest oczywistym nonsensem, ale każdy, kto powtarza, że rząd nie chce wysłuchać głosu dwu czy trzech milionów ludzi, sądzi, że ma całkowitą rację. I w ten sposób my, obywatele, zostajemy zepchnięci ze ścieżki rozsądku, bo wydaje się nam, że zwolennicy referendum mogą mieć rację.
Słowa służyć mogą zatem dobru społecznemu, ale dużo łatwiej użyć ich w celach destrukcyjnych. Zawsze zresztą destrukcja jest łatwiejsza od budowania. Wiem, pakt o nieagresji nie może obowiązywać w demokracji. Jednak to, co jest niemożliwe w rzeczywistości czynów, łatwiej można osiągnąć w rzeczywistości języka. Dlatego trzeba nieustannie apelować o umiar i sens w używaniu słów.
Nawet jeżeli nienawiść nas zżera, to nieco hipokryzji w warstwie językowej nikomu nie zaszkodzi, a społeczeństwu tylko pomoże. Używajmy więc słów dla porozumienia, a nie dla zniszczenia przeciwnika. To doprawdy nie jest takie trudne.

Marcin Król, filozof historyk idei