To jest bardzo smutna rocznica. 15 marca 2011 r. grupa dzieci w jednej ze szkół w mieście Daraa w południowej części Syrii napisały na tablicy hasła zaczerpnięte z demokratycznych rewolucji w Tunezji i Egipcie.
Dzieci natychmiast zostały aresztowane i, według opozycji, torturowane. Tak zaczęła się narastająca fala przemocy reżimu Baszara al-Assada, z rąk którego zginęło już przynajmniej 10 tys. Syryjczyków. Po brutalnym zbombardowaniu w lutym milionowego miasta Homs i wygnaniu stamtąd resztek oddziałów rebeliantów Assad w tym tygodniu przystąpiły do pacyfikacji innego ważnego ośrodka protestu – Idlib. Tylko w środę z rąk wojska zginęło tu przynajmniej 100 osób. Świat obiegły zdjęcia zmasakrowanych dzieci i kobiet.
Choć jatka rozgrywa się nie w dalekiej Ruandzie, jak w 1994 r., tylko kilkadziesiąt kilometrów od zapełnionych turystami plaż Izraela i Cypru, Zachód przygląda się jej z coraz większą niemocą. W Waszyngtonie, Paryżu, Londynie czy Berlinie nikt nie chce ryzykować wojny z uzbrojonym po zęby reżimem, przy którym wojska Kadafiego przypominają bandę podwórkowych wyrostków. W tym przypadku nawet uderzenie z powietrza nie byłoby bezpieczne – Syria dysponuje bardzo skutecznym system obrony lotniczej.
Interwencja oznaczałaby także dla Zachodu otwarty konflikt z Rosją. Kreml wcale nie wstydzi się poparcia dla mającego krew na rękach dyktatora. W tym tygodniu minister spraw zagranicznych Sergiej Ławrow otwarcie powiedział w Dumie, że nadal będzie dostarczał Assadowi broń, aby ten miał możność „utrzymania narodowego bezpieczeństwa”. Rosja wraz z Chinami blokują podjęcie przez Radę Bezpieczeństwa ONZ rezolucji choćby potępiającej działania Assada. To jeszcze bardziej zniechęca Europę i Amerykę do działania, bo z punktu widzenia prawa międzynarodowego interwencja w Syrii byłaby nielegalna. A pomocy rebeliantom dodatkowo nie sprzyja amerykański kalendarz wyborczy – Obama raczej nie miałby szans na zwycięstwo, jeśli zwieńczeniem jego pierwszej kadencji okazałoby się wciągnięcie Stanów Zjednoczonych w trzeci, po Iraku i Afganistanie, konflikt w świecie arabskim.
Jest wreszcie kontekst regionalny. W przeciwieństwie do Libii interwencja w Syrii oznaczałaby rozdanie na nowo kart na całym Bliskim Wschodzie. Wojna domowa przekształciłaby kraj w taki sam kocioł konfliktów religijnych i etnicznych, jakim jest od 60 lat Izrael czy obecnie – Irak. W Syrii nie chodzi bowiem tylko o obalenie władzy klanu Assada, lecz także wpływów sekty Alewitów, z której wywodzi się prezydent, i związanej z nimi mniejszości chrześcijańskiej. Łącznie ok. 25 proc. ludności. Teheran i pozostający na jego usługach Hezbollah z pewnością nie patrzyłby obojętnie, jak władzę tracą jego sojusznicy w Damaszku.
Interwencja w Syrii byłaby zatem bardzo ryzykowna. Ale bezczynność Zachodu ma jeszcze większą cenę niż działanie.
Przede wszystkim stanowi jasny sygnał dla dyktatorów na całym świecie: przetrwają ci, którzy konsekwentnie będą się zbroić i nie zawahają się użyć przemocy wobec własnego społeczeństwa. To lekcja, której z pewnością nie zapomną tyrani w Iranie dążący do zdobycia broni jądrowej. Ale także despoci w krajach Azji Środkowej, na Białorusi czy w Korei Północnej. Dla nich doświadczenie Syrii oznacza jedno: osłabiony kryzysem Zachód nie jest gotowy zbytnio zaryzykować w imię głoszonych oficjalnie ideałów demokracji i praw człowieka. Będzie interweniował tylko tam, gdzie dyktatorskie reżimy same znajdą się na skraju upadku, a potencjalne zyski gospodarcze będą obiecujące.
Pozostawienie Syrii własnemu losowi oznacza także, że nawet jeśli reżim Assada w końcu upadnie, to, co po nim nastąpi, wcale nie musi być lepsze. Protesty zaczęły się bardzo obiecująco – ludzie wychodzili na ulice po piątkowych modlitwach, domagając się nie tyle ustąpienia dyktatora, ile rejestracji niezależnych partii politycznych i gwarancji prawa dla społeczeństwa obywatelskiego. Chcieli ewolucyjnych reform, a nie zemsty. Jednak zachęcony bezczynnością Zachodu Assad odpowiedział na to wysłaniem wojska, które zaczęło strzelać do protestujących z ostrej amunicji. Choć oficjalnie głosił potrzebę reform (na początku maja mają się odbyć w Syrii wybory parlamentarne z udziałem kilku partii), w praktyce pacyfikował z coraz większą determinacją wszelkie objawy społecznego buntu. Kropkę nad „i” w tym tygodniu postawił brytyjski dziennik „Guardian”, publikując osobiste e-maile dyktatora. Nazywa on w nich reformy „farsą” i mówi o „nic niewartych prawach, o partiach, wyborach i mediach”.
W tej sytuacji, czemu trudno się dziwić, także opozycja sięga do coraz radykalniejszych haseł. Zamiast Syryjskiej Rady Narodowej, która w pierwszych miesiącach rebelii starała się uwzględnić racje wszystkich sił demokratycznych, a nawet nawiązać dialog z Alewitami i chrześcijanami, inicjatywę przejęły radykalne ugrupowania o fundamentalnym nastawieniu religijnym. Jeśli dojdą w końcu do władzy, i one mogą łamać prawa człowieka, a nawet używać przemocy. Ale wówczas wszelkie protesty Zachodu będą niestety brzmiały tylko jak bardzo marny dowcip.
W 1995 r. wspólnota międzynarodowa już popełniła ten sam błąd. Działające pod flagą ONZ holenderskie oddziały patrzyły bezczynnie, jak wojska serbskie zmasakrowały ponad 8 tys. bośniackich mężczyzn i chłopców. Skandal był tak wielki, że cztery lata później NATO zdecydowało się na interwencję zbrojną w obronie zaatakowanego przez Serbię Kosowa, mimo że nie miało ani zgody Rady Bezpieczeństwa, ani perspektyw zysków z odbudowy biednego bałkańskiego państewka. Ówcześnie zachodni politycy doszli jednak do wniosku, że ich opinia publiczna nie zniesie kolejnych zdjęć zamordowanych dzieci i kobiet.
Dziś niestety znów oglądamy takie zdjęcia, tyle że z Syrii. Oby Zachód znowu nie namyślał się przez cztery lata, co powinien zrobić.