Trwające mimo piątkowego rozejmu walki w spornym regionie Górskiego Karabachu na nowo zwróciły uwagę na Kaukaz Południowy. Konflikt azersko-ormiański budzi ogromne emocje nie tylko przez swój nierozwiązywalny charakter (śmiało można go w tym względzie porównywać z konfliktem izraelsko-palestyńskim), ale i ze względu na uwikłanie stron trzecich, przede wszystkim Turcji i Rosji. Śledząc doniesienia z trwającej od dwóch tygodni eskalacji, należy jednak zachować czujność. Nośne medialnie hasła mogą okazać się mylne lub co najmniej wymagać dodatkowego zniuansowania.
Po pierwsze, konflikt o Górski Karabach nie jest w żadnym wypadku wojną religijną. Oczywiście, Ormianie to chrześcijanie (starożytna Armenia na początku IV w. jako pierwsza na świecie przyjęła chrześcijaństwo), podczas gdy Azerowie wyznają islam (zarówno sunnicki, jak i szyicki). Mimo to źródłem napięć między oboma narodami nigdy nie były różnice konfesyjne. Konflikt, którego źródeł można szukać przed 200 laty, ma charakter stricte terytorialny. Od XIX w. region Górskiego Karabachu podlegał dynamicznym przemianom w zakresie struktury demograficznej. Tereny, które z początku zamieszkiwali w większości Azerowie, z powodzeniem koegzystujący z Ormianami, na przestrzeni kilku dekad zostały decyzją Rosjan zasiedlone w większości przez ludność ormiańską. Na to nałożyły się procesy ekonomiczne (rewolucja naftowa sprzyjała rozwarstwieniu społecznemu, premiując Ormian), odgórnie wdrażane zmiany administracyjne w myśl zasady divide et impera oraz rozwijające się nacjonalizmy. To właśnie te czynniki, w różnym stopniu obecne za czasów carskich i sowieckich, sprawiły, że wraz z rozpadem ZSRR wybuchła regularna wojna o Górski Karabach, której kontynuacją są dzisiejsze starcia.
Po drugie, trwające walki ciężko określać mianem niespodziewanych. Wbrew powtarzanej nieraz narracji, konflikt o Górski Karabach nie miał nigdy typowo zamrożonego charakteru. Pomimo formalnie obowiązującego zawieszenia broni z lat 90., co roku na linii rozgraniczenia stron ginęli ludzie (żołnierze i cywile), a politycy obu państw tradycyjnie żonglowali wojenną retoryką. Wszystko to pozostaje szczególnie widoczne, jeżeli wziąć pod uwagę dynamikę zdarzeń na przestrzeni ostatnich miesięcy. Po względnie spokojnym 2019 r. (po ormiańskiej aksamitnej rewolucji w 2018 r. strony na nowo zaangażowały się w proces pokojowy, a liczba incydentów zbrojnych spadła), sytuacja wokół Górskiego Karabachu zaczęła się stopniowo zaostrzać. Tylko w pierwszych sześciu miesiącach 2020 r. na linii frontu zginęło przynajmniej osiem osób (ponad dwa razy więcej niż w poprzednim półroczu), a decydenci zaczęli na powrót grozić wznowieniem działań zbrojnych. Nie musiało minąć wiele czasu, by w połowie lipca doszło do nagłej, najpoważniejszej od czterech lat, eskalacji. W wyniku kilkudniowych walk na granicy Armenii i Azerbejdżanu (nie w samym Górskim Karabachu, ale ok. 300 km na północ) zginęło nawet kilkudziesięciu żołnierzy. Z kolei decydenci i zwykli obywatele obu państw po raz kolejny utwierdzili się w przekonaniu, że osiągnięcie pokoju jest niemożliwe.
Po trzecie wreszcie, obecne starcia nie mogą być automatycznie określane mianem wojny zastępczej, prowadzonej rękami Ormian i Azerów przez Rosję i Turcję. Owszem, oba państwa są na swój sposób zaangażowane w toczący się konflikt, realizując sprzeczne interesy. Mimo to nie należy spodziewać się jednak, by bieżąca sytuacja mogła w łatwy sposób ewoluować w kierunku tej obserwowanej w Syrii czy Libii, co niekiedy mógłby sugerować nieprecyzyjny, acz medialny termin „wojna zastępcza”. Z perspektywy Moskwy korzystny byłby względnie szybki powrót do chwiejnego status quo, w którym Rosja pozostaje niezbędnym elementem architektury bezpieczeństwa w regonie. Nietrudno zauważyć, że Rosjanie unikają otwartego wsparcia strony ormiańskiej, będąc głównym sojusznikiem Armenii w ramach „rosyjskiego NATO”, czyli Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym.
Kreml obawia się utraty wpływów w Azerbejdżanie i uwikłania się w konflikt w bezpośrednim sąsiedztwie chronicznie niestabilnego Kaukazu Północnego. Wydaje się, że ewentualna proxy war w Górskim Karabachu byłaby dla Kremla zbyt ryzykowna, a co więcej – nie byłaby także pożądana przez same władze w Erywaniu, muszące wówczas liczyć się z katastrofalnymi skutkami dla własnego kraju. Odmienną strategię prezentują władze w Ankarze, które otwarcie wspierają Baku (jak wiele wskazuje, również militarnie, np. przez koordynację działań i możliwy przerzut żołnierzy oraz najemników), agresywnie dążąc do zwiększenia wpływów na Kaukazie Południowym kosztem Rosji. Znów jednak samo w sobie nie oznacza to, że można już mówić o pełnoprawnej wojnie zastępczej na wzór tej, jaka toczy się na terytorium państw upadłych, jak Libia i Syria. Co ważne, także w interesie samego Azerbejdżanu nie leży skonfliktowanie się z Federacją Rosyjską i to właśnie władze w Baku powinny dążyć do tego, by konflikt karabaski nie stał się kolejną „proxy war”, trwale destabilizującą region i prawdopodobnie uniemożliwiającą niezakłócony przesył azerskiej ropy i gazu na Zachód.