"Potrzeba ścisłości" sformułowana przez Zbigniewa Herberta oznacza podjęcie próby precyzyjnego określenia liczby ofiar „władzy nieludzkiej”. Zimno, bez liryki ‒ pisze o tym Hannah Arendt, która podczas procesu Eichmanna zauważyła jego skłonność do popadania w patos i generalizacje, które pomagały uciec mu od odpowiedzialności za konkretny, czy też jak powiedziałby Herbert ‒ ścisły ‒ los Kowalskiego czy Blocha.
Pojawienie się w piątek w warszawskim Domu Bez Kantów niemieckiego ambasadora w Polsce Arndta Freytaga von Loringhovena na organizowanej przez Instytut Pileckiego ekspozycji „Zawołani po Imieniu” (opowiadającej historie Polaków zamordowanych w czasie II wojny światowej za pomoc udzielaną Żydom) daje nadzieję, że po trzech dekadach tandety pojednania polsko-niemieckiego zaczniemy wchodzić w etap „ścisłości”.
Do tej pory ambasadorowie RFN mieli sceptyczny stosunek do podobnych wydarzeń. Poprzednik Loringhovena ‒ Rolf Nikel na odprawach dla niemieckich NGO w ambasadzie RFN przy ul. Jazdów (co swoją drogą jest dość specyficzną, można by powiedzieć, metodą współpracy z NGO) wolał podejmować inne tematy. To Nikel stoi za utrąceniem pomysłu, aby w berlińskiej siedzibie Instytutu Pileckiego podczas wizyty Mateusza Morawieckiego pojawiła się Angela Merkel.
Obecny ambasador i równocześnie syn adiutanta Adolfa Hitlera ds. wojsk lądowych wybrał ‒ przynajmniej na razie ‒ inny model działania. Skonfrontował się z konkretem „Zawołanych po Imieniu”. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości pójdą za tym również konkretne działania. Choćby zgodne z polskimi oczekiwaniami uczczenie w Berlinie polskich ofiar niemieckiego terroru w okresie II wojny światowej.
Dziś to nieczysta gra ze strony rządu federalnego. Lawirowanie i próba utopienia „ścisłości” w bliżej niesprecyzowanym, ogólnohumanistycznym pomyśle budowy Exilmuseum. Bo tym właśnie będzie planowane Centrum Dokumentacyjne Wypędzeń. Równocześnie argumenty o tym, że Polska próbuje „znacjonalizować” pamięć o swoich ofiarach, trudno określić inaczej niż jako obraźliwą, werbalną agresję.
Polski pomnik nie może powstać w cieniu Exilmuseum, gdzieś na marginesie. On musi stanąć na placu Askańskim. Tak jak planowano. Jeśli to się uda, zarówno Niemcy, jak i Polacy zyskają punkt wyjścia do tego, by mówić, że pojednanie wychodzi poza tandetę. W kolejnym kroku obydwa państwa mogłyby zacząć precyzyjną rozmowę o odszkodowaniach za II wojnę światową. Bo to jest również temat, który przez lata wymykał się „ścisłości”.
Pojednanie ma nie tylko wymiar metafizyczny. Choć przy zamieszaniu wokół agrément dla obecnego ambasadora RFN można odnieść wrażenie, że i ta sfera dla Berlina ma ograniczone znaczenie. Poza metafizyką jest też bardzo konkretna rzeczywistość materialna. W wariancie minimum wyrażona upamiętnieniem ofiar poprzez budowę pomnika według rozwiązań zaproponowanych przez Polskę.
Jest tak, jak pisze Herbert, musimy wszystko „policzyć dokładnie”, aby przestał nas niepokoić „problem z dziedziny matematyki stosowanej” i „w sprawach ludzkich” nie panoszyło się „karygodne niedbalstwo” oraz „brak ścisłych danych”.