Prezydent Rosji w ostatniej kampanii oczerniania Polski nie ograniczył się do aluzji. Wprost oskarżył Polskę o rozpętanie II wojny światowej. Nazwał ją sojusznikiem Hitlera, a ambasadora w III Rzeszy, Jerzego Lipskiego, antysemicką swołoczą i świnią. Podobnie jak Mateusz Morawiecki jestem tymi słowami oburzona.
Tak jak premier uważam, że należało odpowiedzieć na nie ostro i zdecydowanie potępić fałszowanie faktów wbrew prawdzie historycznej, poczuciu przyzwoitości i zdrowemu rozsądkowi. Problem w tym, że polityka historyczna, jaką uprawia pisowski rząd, zadanie fałszowania historii Putinowi ułatwia. Nie, nie jestem tak naiwna, by wierzyć, że gdyby w Polsce rządził ktoś inny, a antypolska nagonka byłaby akurat Kremlowi na rękę, prezydent Rosji by się od niej powstrzymał. Nijak nie chcę obwiniać ani Morawieckiego, ani żadnego z polskich polityków o kłamstwa Putina.
Gdyby jednak w styczniu 2018 r. nie było skandalicznej, na szczęście później cofniętej, nowelizacji ustawy o IPN, która zakładała sankcje karne za „przypisywanie polskiemu narodowi i państwu odpowiedzialności m.in. za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej”, gdyby 10 lipca w Jedwabnem co roku na uroczystościach upamiętniających mord Żydów pojawiali się reprezentanci najwyższych władz polskich, gdyby minister edukacji nie mówiła w telewizji, że mordu na żydowskich mieszkańcach miasteczka dokonali nie Polacy, a jacyś tajemniczy antysemici, gdyby minister kultury nie miał pretensji do dyrektora Muzeum Historii Żydów Polskich Polin o to, że upolitycznia muzeum po tym, jak na wystawie znalazło się porównanie antysemickiego języka z marca 1968 r. do dzisiejszych wypowiedzi niektórych publicystów i internautów, kłamstwa Putina byłoby łatwiej odeprzeć. Nasza obrona byłaby po prostu bardziej wiarygodna.
Do swoich politycznych gierek kremlowska machina propagandowa nie potrzebuje faktów. Tamtejsi spece od politycznego PR są w stanie wykreować wirtualną rzeczywistość, która nie ma nic wspólnego z jakimikolwiek realiami. Tak było tysiące razy wcześniej. Choćby przy okazji konfliktu z Ukrainą. Rosyjskie media wymyśliły sobie zlinczowane przez „ukraińskich faszystów” dziecko, które nie istniało. Po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu politycy całkiem serio mówili, że MH17 przewoził martwe ciała i wcale nie został trafiony rosyjską wyrzutnią rakiet „Buk”.
Podobnie rzecz się miała z ostatnim atakiem na Polskę. Putin odniósł się do notatki, jaką ambasador Lipski wysłał do MSZ. Jest to dokument powszechnie znany nie tylko badaczom międzywojnia, ale także każdemu średnio zainteresowanemu historią polskiemu inteligentowi. Mimo to Putin mówił o nim jak o wielkiej sensacji. Pomysł przesiedlenia Żydów do Palestyny albo innego miejsca na świecie jest z dzisiejszego punktu widzenia skandaliczny. Kiedyś był kontrowersyjny, ale znany i popierany także przez część samej społeczności żydowskiej. Putin określił go wysłaniem Żydów do afrykańskich kolonii, na pewną śmierć. Formalnie Palestyna była wtedy brytyjskim mandatem, a więc poniekąd kolonią, jednak sformułowanie „afrykańska kolonia” u przeciętnego widza rosyjskiej telewizji przywodzi na myśl raczej Kongo niż pradawną ziemię Izraela. I o to Putinowi właśnie chodziło.
Jeszcze dalej w oczernianiu przedwojennej Polski niż rosyjski prezydent poszły rosyjskie media. Dzień po drugim ataku Putina (bo rosyjski prezydent o domniemanej polskiej kolaboracji z Hitlerem mówił parę razy w odstępie kilku dni, najpierw na szczycie Eurazjatyckiego Związku Gospodarczego, potem 24 grudnia na spotkaniu z szefostwem MON), w prorządowej rosyjskiej agencji informacyjnej RIA Nowosti pojawił się kuriozalny materiał Armena Gasparjana pod tytułem „Dlaczego polski ambasador to antysemicka swołocz”.
Jest tam fragment o prometeistach, którzy zdaniem autora marzyli o tym, żeby razem z Hitlerem zniszczyć Bolszewię, czyli ZSRR. O tym, że działaczami i sympatykami ruchu prometejskiego byli wybitni antysowieccy, emigracyjni działacze, tacy jak Ukrainiec Wołodymyr Salski, Giorgi Nakaszidze, Mehmed Emin Resulzade, się nie wspomina. Jest o niszczeniu prawosławnych świątyń w międzywojennej Polsce. Jako przykład podano zburzenie soboru Aleksandra Newskiego w Warszawie. Autor wyraża żal, że „ikon i ołtarzy nikt Rosji nie oddał”. O tym, że postawiona w centrum Warszawy, w czasie zaborów, cerkiew była symbolem rosyjskiej dominacji, ani o tym, że zaborcy siłą przekształcali grekokatolickie cerkwie i kościoły w prawosławne, Gasparjan oczywiście nie wspomina. Oburza się tylko, że „podobnego wandalizmu cywilizowana Europa w XX wieku nie widziała”. Chyba zapominał o tym, co działo się z cerkwiami, kościołami, meczetami i klasztorami buddyjskimi w stalinowskim ZSRR. Na koniec materiał wspomina też pogrom kielecki. Ten powojenny, bardzo smutny i wstydliwy dla Polski incydent jest według niego dowodem na antysemityzm Lipskiego. O tym, że Lipski w tym czasie tułał się jako imigrant, bez prawa powrotu do komunistycznej i całkowicie zależnej od ZSRR Polski Ludowej, nie poinformował.
Współczuję polskim dyplomatom. Trudno tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem. Ale jednak uważam, że, już nawet nie dla rosyjskiej opinii publicznej, omamionej przez kremlowską propagandę, ale dla światowej, w tym izraelskiej, wiarygodniejsza byłaby obrona dobrego imienia Polski z ust kogoś, kto nie stara się za wszelką cenę ukryć wszystkich polskich błędów i potrafi zdobyć się także na krytykę własnej historii.
Przedwojenna Polska faktycznie brzydko zachowała się po Monachium. Odebrała Czechosłowacji nie tylko Zaolzie, gdzie część ludności utożsamiała się z polskością, ale także kawałki Spisza, gdzie nikt Polakiem się nie czuł. Ten gest pogrzebał całkiem mocne wcześniej skrzydło polonofilskie w słowackim rządzie i do dziś budzi kontrowersje na polsko-słowackim pograniczu. W przedwojennej Polsce faktycznie był antysemityzm. I choć nie był częścią oficjalnej polityki ówczesnych władz, to na zbyt wiele rzeczy owe władze przymykały oko, a czasem wręcz do złego położenia Żydów same się przykładały. Choćby polski Sejm, uchwalając zmiany w prawie o obywatelstwie, na skutek których mieszkający w III Rzeszy, a pochodzący z Polski Żydzi stracili prawo do naszego obywatelstwa. Później naziści wykorzystali to, wygnawszy tych Żydów z Niemiec. Wygnańcy, nie mając już polskiego obywatelstwa, nie mogli dostać się do Polski, koczowali w przygranicznej strefie koło Zbąszynia. Notabene to właśnie ambasador Lipski pomógł wynegocjować z niemieckim rządem zgodę na ich tymczasowy, krótki powrót do Niemiec, celem „uregulowania ostatnich spraw”. Muszę uczciwie przyznać, że wstrząsającą wystawę o losie tych żydowskich uchodźców-bezpaństwowców współfinansowało polskie Ministerstwo Kultury. Jednak oficjalna polityka pisowskiego rządu raczej nie lubi przyznawać się do tych wstydliwych epizodów międzywojennej historii.
Nie chodzi mi o wieczne posypywanie głowy popiołem. Chodzi mi po prostu o odważne mówienie o własnych błędach, czego pisowski rząd wyjątkowo nie lubi.