Czesi zaskoczyli samych siebie. „Nie mieliśmy pojęcia, że jest w nas taka siła” – pisze wiceszef tygodnika „Respekt” Marek Švehla. To samo mówi redaktor naczelny serwisu Aktualne.cz Josef Pazderka. – Siła jest też w tym, że nikt się tego nie spodziewał – deklaruje. – Zaczęło się od małej inicjatywy, a tu nagle 300 tys. osób na Letnej? To największy zryw od 1989 r. – dodaje.
Te liczby mogą robić wrażenie na Polakach. Czarny marsz przeciw zmianie przepisów aborcyjnych zgromadził ok. 70 tys. osób, w obronie sądów przed Pałacem Prezydenckim manifestowało ok. 50 tys. demonstrantów, a przeciw reformie edukacji 35–40 tys. osób. A Czechów jest cztery razy mniej niż Polaków. Wrażenie może też robić powód protestów. Wychodzi na to, że Czesi, znani głównie z tego, że nie obchodzi ich polityka i że już dwukrotnie wybrali w bezpośrednich wyborach prezydenckich kogoś, kto nadużywa alkoholu i przemawia jak kolega z hospody, ni z tego, ni z owego wyszli na ulice, by walczyć o demokrację. I to nie dlatego, że planowana jest radykalna zmiana prawa, likwidacja przywilejów czy że politycy zawłaszczają władzę sądowniczą. Chodzi o to, że ich szef rządu Andrej Babiš okazał się przekręciarzem i wyciąga dla siebie dotacje z Unii. Jako były szef jednego z największych konglomeratów chemiczno-spożywczo-przemysłowych pompował pieniądze UE w firmę, którą zarządza fundusz powierniczy.
Czeskie protesty różni też od polskich ich pełna apolityczność. Wszystko zaczęło się od niewielkiej inicjatywy wkurzonego studenta. Mikuláš Minář założył stowarzyszenie Milion Chwilek dla Demokracji po tym, jak premier wymienił ministra sprawiedliwości na swojego człowieka. Motywacja była jasna: szef rządu obawia się postępowania, które toczy się przeciw niemu w sprawie wyłudzania dotacji unijnych. Wolał mieć sprawę pod kontrolą. – Minář działa profesjonalnie, ma doświadczenie w organizacji koncertów, nie zaprasza na protesty przedstawicieli opozycji. Stara się działać absolutnie bez polityki, a im więcej ataków pod jego adresem ze strony rządu, tym bardziej działa to na jego korzyść – mówi Pazderka.
Dlaczego ta inicjatywa zyskała aż takie poparcie? – Boimy się polskiego i węgierskiego scenariusza – uważa lewicowa dziennikarka Saša Uhlová. Tłumaczy, że gdyby nie to, że w Grupie Wyszehradzkiej pojawiło się zagrożenie autorytaryzmem, przejęciem władzy przez konserwatystów i wyjściem z Unii, nie byłoby takiej mobilizacji. Zresztą miejsce protestów też jest symboliczne: na Letnej stał swego czasu największy na świecie pomnik Stalina.
– Obawy dotyczą tego, że Babiš zyska wpływ na media i sądownictwo, i powoli będzie nas okradał z naszych praw – dodaje. Czescy eksperci przyznają, że nie chodzi o coś konkretnego, lecz raczej o złe przeczucia. Punktem zapalnym był moment ujawnienia wstępnej wersji audytu Komisji Europejskiej na temat działalności Babiša. Stwierdzono, że szef czeskiego rządu łamie krajowe i unijne prawo dotyczące konfliktu interesów: ma wpływ na rozdzielanie funduszy unijnych, a zarazem jest ich beneficjentem. Pojawiła się groźba, że trzeba będzie zwracać środki ok. 18 mln euro.
Równie zaskoczony jest sam premier, którego dymisji żądają protestujacy. Choć jego wypowiedzi brzmią jak pisane przez specjalistów branży PR. Komentując demonstracje, Babiš dziwi się, dlaczego im więcej pieniędzy daje rząd, im więcej jest inwestycji, badań naukowych, tym bardziej ludzie są niezadowoleni. Jak podkreśla, Czechom nigdy tak dobrze się nie powodziło. – Widocznie pieniądze im szczęścia nie dają – mówił Babiš.
Co dalej? – Nic takiego – mówią swoim zwyczajem Czesi. Marek Švehla z „Respektu” pisze, że super, iż tyle osób wyszło na ulice, ale nic się nie zmieni.
– Dla Babiša to na pewno problem. On co prawda ma za sobą poparcie prezydenta i większości posłów, ale atmosfera gęstnieje – dodaje Josef Pazderka. Jego zdaniem kolejny protest zapowiadany na 16 listopada tego roku – dzień przed świętem narodowym upamiętniającym powstanie Czechosłowacji w 1918 r. – będzie jeszcze potężniejszy. Być może siła polega właśnie na tym, że w przeciwieństwie do premiera Czesi nie mają nic konkretnego do stracenia. Nie jest to więc już havlovska „siła bezsilnych”.