Rządowa telewizja zrobiła z nas osoby, które napadają i używają przemocy. A ja po prostu nakleiłam na auto Magdaleny Ogórek kilka nalepek z napisem: „TVoja wina” – mówi w wywiadzie dla DGP Iwona Wyszogrodzka z Obywateli RP.
ikona lupy />
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / DGP
Ma pani etat?
Etat?
Pytam o etat aktywistki.
Nie, z tego, co mi wiadomo, wszyscy na ulicy jesteśmy wolontariuszami.
Z czego żyjecie?
Ludzie robią różne rzeczy. Mają stałą pracę, ale też ją tracą. Ja dziś również. Chciałaby pani, przy największej życzliwości, nadal zatrudniać kogoś, kto w głównym wydaniu „Wiadomości” jest z imienia i nazwiska posądzany o napaść i zestawiany z zabójcą posła? Podsumowując: dwie osoby straciły pracę, jedna kontrakt, jedna walczy o utrzymanie stanowiska, do tego musiała wynająć ochroniarza. A jeszcze każdy z nas dostaje setki wpisów hejterskich. Tak, dzisiaj jest jeden z tych najgorszych dni od prawie trzech lat, kiedy jestem na ulicy. Jestem w strachu. Może dlatego, że po długiej przerwie uwierzyłam, że mówić to, co się myśli, działać, a jednocześnie mieć to, co normalni ludzie mają, czyli rodzinę, pracę, plany na przyszłość i obowiązki.
O jakich obowiązkach pani mówi?
Przede wszystkim o poczuciu odpowiedzialności prowadzącym do protestów przeciwko kłamstwu, łamaniu demokracji, niszczeniu mediów. Już byłam na komendzie. Wszystko bardzo szybko się dzieje. Wczoraj zadzwonił domofon. Policja. Mówią, że dostali pilny faks i mam się stawić na Dzielnej. I że to jakaś specjalna procedura. Przyspieszona ścieżka. Poszłam. Jakby przypadkowo czekała tam już ekipa TVP Info. Jakiś człowiek zapytał, czy jestem na godz. 20, więc pomyślałam, że to ktoś z protestujących, kto też dostał zawiadomienie, a kogo nie znam, więc zostałam sfilmowana. Oczywiście odmówiłam składania zeznań.
Dlaczego „oczywiście”?
Tylko raz przyjęłam wyrok sądu. Chciałam mieć w papierach, że blokowałam marsz faszystów w Hajnówce, czczący Burego, żołnierza wyklętego, którego działania – według oficjalnej noty IPN – miały znamiona ludobójstwa. Jego oddział wymordował 79 Polaków białoruskiego pochodzenia: kobiet, mężczyzn i dzieci.
Innych rzeczy, innych blokad nie chciała mieć pani w papierach?
Mam je w papierach, byłam sądzona wielokrotnie, ale sądy oddalały dotąd powództwa przeciw mnie. Pytała pani o etaty. W biurze jest osoba, która koordynuje wszystko to, co się dzieje w Obywatelach RP. Dostaję na przykład SMS-a, że za dwa dni mam rozprawę w sądzie i jaki mecenas mnie broni.
Teraz też już wiadomo?
Tak. Jest już mecenas, który ma bronić nas wszystkich protestujących w sobotę przy TVP. Choć tak naprawdę nie wiem, w którym miejscu złamaliśmy prawo. Za to ci obcy ludzie, którzy do mnie piszą, ewidentnie je łamią. Ciekawe, że prawie wszystkie te wiadomości dotyczą przemocy seksualnej. Są o tym, co by mi zrobiono albo co powinno mi zostać zrobione – cytuję – „przez siedmiu arabusów”. Wcześniej tego nie zgłaszałam. Teraz zgłaszam. To są groźby. Przychodziły też po tym, kiedy w grudniu 2016 r. w proteście przed Sejmem spotkałam panią Krystynę Pawłowicz i powiedziałam jej, że nie jest godna, by być posłanką.
Krzyczała pani do niej.
Mówiłam podniesionym głosem to, co o niej myślę, o jej pogardzie, o tym, jak buduje nienawiść i jaki wstyd przynosi stanowisku posłanki na Sejm RP. I że nie jest go godna.
Jest pani zauważalna. Kiedy zachodnie media drukują zdjęcia z protestów w Polsce, to pani, atrakcyjna blondynka, jest na tych zdjęciach.
Lepiej by było, gdybym wyglądała gorzej?
Mówię o tym, że jest pani zauważalna. Do tego świetna emisja głosu. Trenuje pani, szkoli się?
Przecież słyszy pani, jak ja mówię. Raczej cicho. Dopiero jak mam szczekaczkę, jestem przejęta, zaczynam układać w głowie, co chcę powiedzieć, coś w moim głosie się zmienia. Mówię wyraźniej, dobitniej. Myślę, że dobrze brzmię tylko wtedy, kiedy jestem głęboko przekonana o ważności tego, co mówię, o celowości tego, co mówię. Mój głos staje się wyraźniejszy, kiedy bardzo chcę, żeby moje słowa coś zmieniły, żeby z kimś zostały.
Kiedy dokładnie zaczęła pani protestować?
Wiosną 2016 r. Ewa Borguńska...
To ta sama pani, która również protestowała w sobotę przed TVP, kiedy ze stacji wychodziła Magdalena Ogórek.
Tak. Byłyśmy tam obie. Ale wtedy, wiosną 2016 r., Ewa mówiła o tym, że wiele problemów kobiet we współczesnym świecie związanych jest z tym, że odbiera się im godność, i że trzeba coś z tym zrobić. Na początku tego nie rozumiałam. Nie widziałam prawdziwej skali fizycznej i instytucjonalnej przemocy. Marsz Godności odbył się w czerwcu 2016 r. A ja poznałam kilkanaście organizacji kobiecych walczących o prawa Polek. Rok później szłam Krakowskim Przedmieściem. Przechodziłam obok trójki ludzi, dwie kobiety i mężczyzna. Facet darł się na jedną z nich, że jest głupią k... i że jej wyje..., a druga go uspokajała, jakby było oczywiste, że całą tę złość musi wziąć na siebie. Potem dalej w ogródku kawiarnianym para, mężczyzna coś macha przed twarzą kobiety, coś do niej syczy, ta odwraca wzrok, przygina się i udaje, że są cały czas na miłej kawie, że jest wszystko w porządku, słońce, Krakowskie Przedmieście. A grupa mężczyzn z zakładu karnego rozkładała barierki na miesięcznicę smoleńską i usłyszałam, że mnie chętnie wyr…ą. I wie pani, wtedy zaczęłam jeszcze raz myśleć o godności. Kiedyś to słowo było dla mnie dość egzotyczne. Śmieszne nawet. Myślałam: przecież wszystko ode mnie zależy.
I dlatego za rządów PO-PSL nie walczyła pani, nie demonstrowała.
Chyba miałam cywilną odwagę, ale poza tym byłam zwyczajnym lemingiem. Mówię to, bo takich ludzi, którzy nie interesują się polityką, jest w Polsce większość. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wtedy wydawało mi się, że wszystko się super rozwija, że każdy może brać swój los we własne ręce. Cały czas miałam przekonanie o własnym sprawstwie. Wychowywałam dziecko, pracowałam do nocy. A kiedy świat mi się nie słał u stóp, to byłam pewna, że to moja wina, bo się niewystarczająco staram. Przez lata byłam przekonana, że zrzucanie czegoś na system to pozbawianie siebie odpowiedzialności za własne życie.
Dopiero po zmianie władzy to pani zrozumiała?
Więcej, dopiero jakiś rok temu. Pod wpływem rozmów z młodymi ludźmi na temat sprawiedliwości społecznej.
Jakaś komunizująca młodzież?
Socjalizująca raczej. Jest jej coraz więcej. To są ludzie, którzy wierzą w opiekę socjalną, w pomoc ludziom, którzy sami sobie nie dają rady.
PiS też w to wierzy i nie dość, że wierzy, to jeszcze robi.
I dzieli Polaków na lepszych i gorszych. Ile razy ja to słyszałam na miesięcznicach smoleńskich.
Wtedy już była pani w bojówkach opozycji.
Naprawdę tak chce pani ze mną rozmawiać?
Tak jesteście nazywani.
Nie mieliśmy nic wspólnego i nie mamy z opozycją parlamentarną. Przecież ciągle wisimy u gardła Platformy, bo widzimy, że to jest tylko dziel i rządź. I nikt z nas, tak sądzę, nie zagłosuje na PO, jeśli ta nie zdemokratyzuje własnych struktur. Przecież pani widzi, na czym polegają działania demokratyczne przewodniczącego Schetyny. Zamyka się w swoim gabinecie z jakimiś ludźmi, po czym wychodzi i wypluwa z siebie nazwiska, które znajdą się na listach wyborczych do europarlamentu. Tak samo może być z listą do Sejmu i Senatu. Albo PiS, albo my. Nie ma żadnej alternatywy, współodpowiedzialności, systemu kontroli, debaty publicznej, żadnych otwartych spotkań z ewentualnymi koalicjantami, żadnych wysłuchań publicznych. Nic. A jest tyle rzeczy, którymi się trzeba zająć, żeby w Polsce było bardziej sprawiedliwie, że aż mam poczucie zadyszki. Myślę, że wiele osób po ponad dwóch latach na ulicy tak się czuje. Przełomem była dla mnie noc kilka dni po 16 grudnia 2016 r. Pamięta pani te wydarzenia? Wyrzucenie dziennikarzy z Sejmu, blokowanie mównicy, głosowanie budżetu w Sali Kolumnowej? Po drugiej nocy myślałam, że już chcę wrócić do domu, skończyć tę kilkudniową przygodę przy koksownikach, bo już zimno, bo zmarzłam. Już się żegnałam, już szłam na parking do samochodu znajomych i wtedy stwierdziłam, że jeśli odejdę, to będzie tak, jakby tego wszystkiego nie było, jakby każdy się tym protestem zabawił, pokrzyczał „wolne media, wolne media”, a potem do ciepłego domu na grzańca, na serial. To był ten moment, kiedy zostałam naprawdę.
I wtedy zapisała się pani do Obywateli RP?
Wtedy zrozumiałam, że chcę być z nimi. Kilka dni po moim pierwszym wkroczu.
Wkroczu?
To język protestującej ulicy. 16 grudnia. Zamęt i poczucie bycia okradanym z demokracji. Tłum ludzi. Gruby kordon policji wokół zabudowań sejmowych. To był wkrocz na teren Sejmu, który zawsze, nawet w czasie wojny był otwarty. Przeszliśmy przez szlaban i usiedliśmy na ławce. Miałam kartkę z napisem „Wolne media w Sejmie”. Siedzieliśmy na ławce w pięć osób otoczeni policjantami i marzliśmy. Potem jakiś tumult. Wyjeżdżały samochody, w jednym z nich Jarosław Kaczyński. Miałam na sobie nowiutką białą kurtkę. Mam ją ciągle. I widzę, że z każdym praniem jest coraz cieńsza, coraz słabsza. Niedługo będzie jak wiatrówka. Wtedy sama wyszłam z terenu Sejmu. Oczywiście, zostałam spisana. I dalej byłam nieposłuszna.
Ile w pani opozycyjnym życiu było takich „wkroczy”?
To nie ma znaczenia. Nikt nie prowadzi żadnych rankingów. Trzeba trenować nieposłuszeństwo, trzeba stać w miejscu, kiedy granica się do ciebie zbliża. Albo wyjść jej naprzeciw, ocalając jakiś skrawek przestrzeni. Nie można się przesuwać, ustępować.
Nie liczy też pani, ile razy panią wynieśli z protestu, blokady?
Pewnie kilkanaście. Było wiele sytuacji, kiedy nas wyciągali, wynosili. Problem w tym, że na początku nie umieli nosić. My się nigdy nie szarpiemy, nie wijemy, nasze ciała są bezwładne w takich momentach. Policjantom się wyślizgiwały, wymykały, często ciągnęły się po bruku. Boli. Unoszą nas z pozycji siedzącej, łapią za ręce, za nogi, a my zwisamy. Policjanci wykręcają ręce, nadgarstki, ściskają nogi. Często zachowywali się skandalicznie. Perfidnie i agresywnie. Ale wiedziałam, że ani nie są moim celem ani wrogiem.
Prawie codziennie jest pani na ulicy, na jakimś proteście, na blokadzie.
Codziennie to na pewno nie, ale były takie chwile, lato 2017 r., lato rok później, że byłam często, czasem nie wracałam do domu na noc. Walka o sądy i o wsparcie TSUE w obronie ich niezależności. Cały czas się ciężko nad czymś pracowało. Teraz wyszliśmy w Obywatelach RP z magmy w kierunku struktur, również regionalnych. Staramy się wprowadzić przed eurowyborami system wysłuchań obywatelskich. Ich realizacja nie jest prosta, bo nikt nami nie zarządza.
A Paweł Kasprzak?
On nie zarządza. On jest od idei. Myśli perspektywicznie. My wszyscy podtrzymujemy relacje na zewnątrz, żeby nie stać się ruchem wsobnym.
Stąd to atakowanie ludzi.
Nigdy nikogo nie atakowaliśmy. Kiedy jesteśmy na demonstracjach, pikietach, to podchodzimy do ludzi, wręczamy ulotki, chcemy ich skłonić do tego, żeby pogadali. Przecież chodzi o to, żeby rozmawiać z tymi, którzy myślą inaczej. Cieszę się z naszej rozmowy, bo czuję, że się nie zgadzamy, że się różnimy. Widziała pani kiedyś nas w akcji? Mówimy, czasami głośniej. Siadamy na trasie marszów faszystowskich, staramy się je zablokować. Próbowaliśmy blokować miesięcznice smoleńskie.
Po co?
Po to, by dać opór tej obrzydliwej propagandzie zamachu, która miała uzasadnić konieczność szukania środków wybuchowych w ludzkich zwłokach. Po to, by upomnieć się o godność żyjących i umarłych. Rodzin ofiar nikt nie słuchał, więc wkroczyliśmy. Z transparentem „O godny spokój ludzkiej żałoby”.
Mieliście przyzwolenie tych rodzin?
Oczywiście. Działaliśmy w porozumieniu.
Część rodzin wyrażała zgodę na ekshumacje.
A część nie. A prokurator przyszedł i oznajmił, że wszystkie ekshumacje muszą się odbyć. Gdzieś ten trotyl musi się znaleźć. Rodziny, przyjaciele ofiar często protestowali z nami. Dopiero po ponad roku protestów umówiliśmy się, że usiądziemy na trasie marszu smoleńskiego. Wcześniej mieliśmy zgłoszoną demonstrację pod Pałacem Prezydenckim.
W tym samym miejscu, w którym odbywać się miały obchody miesięcznicy?
Tak, ale my zawsze zgłaszaliśmy swoją demonstrację wcześniej. Kiedy przychodzili ludzie na miesięcznicę, to mówiliśmy: OK, wynosimy się na drugą stronę ulicy. Była niepisana umowa, że nie mówimy do nich, kiedy się modlą. Ale mówiliśmy, nawet krzyczeliśmy, kiedy po modlitwie występował na drabince Jarosław Kaczyński i mówił o spisku, zamachu, zdradzie o świcie, nieprawdziwych Polakach niekochających Polski i winie Tuska. Siał nienawiść i chęć odwetu na rzekomych zdrajcach w trakcie rzekomego zgromadzenia religijnego. I wtedy policja nas zaczęła z naszego legalnego zgromadzenia systematycznie wynosić.
I co? Satysfakcja?
Nie. Ale poczucie, że działa się w słusznej sprawie, że ma się poparcie rodzin ofiar smoleńskich. Stoimy pod Kolumną Zygmunta. Policjanci dostali rozkaz, żeby nas wypchnąć. Mówimy im: „Nie róbcie tego, bo jak nas zepchniecie, to ludzie się poprzewracają, polecą jak domino, tam na dole są jakieś starsze osoby, ktoś o kulach, będzie tragedia”. Myślałam, że to do nich dotarło.
Adrenalina?
Zawsze jest. Zawsze są emocje. W ubiegłe lato pojechaliśmy do Łodzi. Za dnia weszliśmy na cmentarz prawosławny, a nocą, w chwili przyjazdu żandarmerii, przeskoczyliśmy przez mur na cmentarz katolicki. Tam mama mec. Joanny Agackiej-Indeckiej, ofiary katastrofy smoleńskiej, do ostatnich chwil próbowała zapobiec ekshumacji. Stanęliśmy naprzeciw pięknej starszej pani otoczonej przez techników sądowych, ściskającej w ręku wyrok sądu zakazujący rozkopywania grobu córki. Zrobiła wszystko, by nie bezczeszczono zwłok. Ile był wart ten wyrok sądu przy rozpędzonej machinie Macierewicza? Może pani sobie dopowiedzieć. Ela Podleśna czekała przy bramie, miała znaleźć dla nas adwokata, bo to, że policja nas stamtąd wywlecze, było jasne. Nie chcieliśmy być zatrzymani na 48 godzin i siedzieć gdzieś w zamknięciu. Nikomu z nas to się nie zdarzyło, tylko chyba Tomkowi Sikorze, który uczestniczył w blokadzie marszu szturmowców – najbardziej radykalnej grupy neofaszystowskiej. Rok wcześniej, 29 kwietnia, w rocznicę powstania Obozu Narodowo-Radykalnego w Warszawie, zgarnęli wszystkich moich znajomych blokujących na siedząco marsz nacjonalistów.
A panią?
Spóźniłam się na tę blokadę. Moi koledzy i koleżanki byli już przetrzymywani przy murach obu stron Krakowskiego Przedmieścia, kiedy dotarłam na miejsce. A marsz dopiero się zbliżał.
Skąd to siadanie?
Jeśli się stoi i się protestuje, to dochodzi do przepychanek. Czy ciebie pchają, czy ty pchasz, nie ma znaczenia, zawsze potem mówią, że były przepychanki, a one się kojarzą z agresją. A jak się siada, to nie ma przepychanek, ktoś cię musi znieść z ulicy. Musieliśmy się nauczyć, żeby siadać w ostatniej chwili, by wpłynąć na bieg wydarzeń. Oczywiście mogłam dołączyć do nich i być zgarnięta albo coś zrobić. Poszłam na czoło marszu. Tak jakbym chciała go zatrzymać. Wbiłam się rękami w ich pierwszy transparent.
A strach?
Że mnie zbiją sztachetami? Marsz się zatrzymał. Mnie się wydawało, że na dwie minuty, jednak z nagrań wynika, że na 40 sekund. Policja oderwała mnie od banera. Tuż obok stała na chodniku kobieta i rozpaczliwie krzyczała: „Warszawa wolna od faszyzmu!”. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nazywa się Ela Podleśna. Kilka miesięcy później zmontowała największą warszawską blokadę przeciw ONR – Kobiety przeciw faszyzmowi.
A teraz protest przed Telewizją Polską. W sobotę, 2 lutego, protestowaliście od 19.30.
Jak co dzień od ponad dwóch tygodni.
Zgłaszaliście zgromadzenie?
Nie. Każdy z nas przyszedł tam we własnym proteście i na własną odpowiedzialność. To był taki moment, kiedy wiedzieliśmy, że Ela, która rozpoczęła 17 dni wcześniej te codzienne protesty, już nie ma sił.
Skoro to indywidualne protesty, to dlaczego było tyle policji?
Bo o tym, że przyjdą pojedyncze osoby, było wiadomo z mediów, z Facebooka. Sobota miała być ostatnim dniem protestu pod TVP. Miało przyjść więcej osób niż zwykle.
A ile było zwykle?
Kilkoro. Byłam parę razy, to wiem. Sama natknęłam się na Michała Adamczyka, na Krzysztofa Ziemca z naklejonym serduszkiem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Edytę Lewandowską, nową prowadzącą „Wiadomości”, na różnych innych ludzi. Najczęściej podchodziłam do tych nieznanych mi i mówiłam: „Proszę używać swojego głosu w lepszej sprawie”, albo tłumaczyłam, że dochodzi do manipulacji w materiałach informacyjnych TVP, że trzeba o tej manipulacji mówić.
Tak spokojnie pani to mówiła?
Tak, na tym to polegało. Część ludzi wchodzących do telewizji nie zwracała na nas uwagi, ale była część, która się zatrzymywała. Mówili, że są operatorami, montażystami, oświetleniowcami. Obywatelskie nieposłuszeństwo polega na tym, że skoro się widzi, że coś jest nie tak, to się staje po drugiej stronie i mówi otwarcie, że rzeczywistość nie wygląda tak, jaki jest przekaz dnia wysłany z Nowogrodzkiej, z siedziby PiS-u. Wiem, że te małe kroki mają sens. Rok temu przed Pałacem Prezydenckim uczestniczyliśmy w akcji Warszawskiego Strajku Kobiet: „Jestem z narodu bohaterów, jestem z narodu szmalcowników. Jestem z narodu ofiar, jestem z narodu morderców”. Nosiliśmy pokutne jutowe worki. To był jeden z wielu protestów przeciwko ustawie o IPN. Jako Obywatele RP oświadczyliśmy, że Polacy dokonali dziesiątek pogromów na swoich żydowskich sąsiadach i złożyliśmy na siebie donosy w prokuraturze. I okazało się, że to działa, że obywatelski sprzeciw jest czymś ważnym. Ustawa została wycofana. Pamięta pani, jak po ujawnieniu afery KNF prezes NBP Glapiński zażądał usunięcia z internetu i wycięcia z papierowych gazet artykułów na temat tej afery i powiązania z nią NBP? Poszliśmy wtedy do Narodowego Banku Polskiego z powycinanymi artykułami i w trzy i pół minuty nalepiliśmy mu dwie setki tych tekstów na szyby banku. I zażądaliśmy od niezależnych mediów, by solidarnie wsparły redakcje i dziennikarzy zagrożonych pozwami prezesa NBP. W tę ostatnią sobotę w założeniu mieliśmy tylko stać z kartkami i milczeć. Pojawiło się sporo osób. Wielu nie znaliśmy. Część ludzi zaczęła krzyczeć „Wstyd, wstyd” i „Zatrudnijcie dziennikarzy!”.
Uciszaliście ich?
Nie. Gdyby to był protest Obywateli RP, to każdy z protestujących byłby poinformowany o zasadach, że nie dopuszczamy żadnych krzyków, wulgarnych czy przemocowych gestów. Jednak i tak było dość spokojnie. Po 21.00 ludzie się już prawie rozeszli. Z budynku telewizji wyszła Magdalena Ogórek, jak zwykle pomachała niedobitkom, przesłała całusa i poszła. Chwilę później usłyszałam, że za rogiem ludzie skandują. Pomyślałam, że bez sensu, bo chcieliśmy, żeby to był milczący protest. Jednak skoro krzyczeli „kłamczucha”, czyli prawdę, bez wulgaryzmów, to nikogo nie uciszałam. Policjanci niespiesznie podeszli do jej samochodu i go otoczyli. My mieliśmy kartki z hasłami.
Co na nich było?
Na mojej i wielu innych: „Obojętność wobec zła to współudział”. Na innych: „TVP łże”, „TVP = Wstyd”, „TVoja wina”. Wszystkie kierowane do ludzi, którzy pracują w TVP. Kiedy wyjrzałam – Magdalena Ogórek siedziała w samochodzie na środku ulicy, wyglądała na zadowoloną, robiła zdjęcia telefonem. Zirytowany policjant wskazywał, że powinna odłożyć telefon i odjechać, skoro odsunęli protestujących sprzed jej samochodu. Jednak korzystając z bezruchu, protestujący stanęli przed nim jeszcze raz.

Ktoś z was krzyczał o wrednej, kłamliwej babie.
Tak. To krzyknęła Ela. Kiedy samochód pani Ogórek już odjeżdżał, o włos zahaczając o nogi jednej z protestujących. Przeprosiła. Magdalenie Ogórek nie stało się nic złego. Zdenerwowała się? Zapewne. Poczuła się zagrożona? W otoczeniu tych dziesięciu policjantów, w swoim wielkim samochodzie? Tego nie wiem. Zadbała, by mieć dobry, czysty kadr i filmowała akcję zza opuszczonej szyby. Aż do niecierpliwej uwagi policjanta, który zażądał, żeby jechała zamiast filmować, skoro protestujący się rozstąpili. Słuchała okrzyków. Na kolejnych światłach musiała zdjąć naklejki. To kłopot, dyskomfort – z całą pewnością. Ale powinna czuć dyskomfort. Nie wiem, czy to była jej oczywista prowokacja. Nie lubię tego słowa, bo zbyt często spada na mnie. Było to ze strony protestujących głośne wyrażenie dezaprobaty dla jej roli jako polityczki i funkcjonariuszki systemu siania pogardy i kłamstw. Pani Magdalena napisała tweeta, podał go dalej minister Brudziński, dzwoniąc jednocześnie do Komendy Stołecznej. A tweetujący dziennikarze zrobili z nas agresywną dzicz, bydlęta i na wyścigi prezentowali pełne wyższości postawy nauczycieli prawdziwego, skutecznego, bezprzemocowego protestu wobec manipulacji mediów. Telewizje i wydawcy pisali oświadczenia, dziennikarze nazywali Ogórek koleżanką, a politycy słali jej wyrazy solidarności. Aż ktoś obejrzał uważnie materiał i się zreflektował. Ale było już za późno. Rządowa telewizja poczuła krew i wiedziała, że następnego dnia może pozwolić sobie na pokazanie nas jako agresywnych bojówkarzy, którzy dokonali ataku na kruchą pracowniczkę mediów, pokazując nasze imiona, nazwiska, portrety i przy okazji portret zabójcy posła zamordowanego kilka lat temu. Według policji złamałam dwa paragrafy kodeksu wykroczeń: blokowanie pasa ruchu i wystawianie nalepek na widok publiczny. To całe policyjne zarzuty. Nic więcej. Ciekawe, że zdjęcia porozrywanych płodów policji i panu Brudzińskiemu nie przeszkadzają, a kartki z napisem: „TVoja wina” już tak.
Ten pan z doklejoną brodą był między wami?
Nie. Mikołaj Janusz, czyli Jaok, współpracownik Magdaleny Ogórek z „W tyle wizji” pojawił się wcześniej, ale został od razu rozpoznany. Nakręcono materiał, jak jedną ręką trzyma kamerę, a drugą bije się sam megafonem, krzyczy: „Dostałem, dostałem” i prosi protestujących, by za nim podążali. Taka stylistyka. W swoim programie mówi o tym, że w związku z protestami umówił się z koleżanką, że wychodzi pierwszy, skupia na sobie uwagę, aby ona mogła się przemknąć. Dziwne, bo Magdalena Ogórek wychodziła z budynku wielokrotnie w tych dniach i nie musiała się przemykać. Ktoś inny tam jednak był w trakcie protestów. Kiedy pani Ogórek siedziała w samochodzie z telefonem, ktoś zajrzał do niej przez otwarte okno i powiedział: „My jesteśmy z panią”. Dwa dni wcześniej widziałam Jaoka przed wejściem do TVP, wyszedł i stanął obok nas z papierosem. Ktoś podszedł do niego, zapytał, jak może pracować w tej instytucji i że to wstyd, a on, unosząc ręce do góry, mówi: „Tak, wylewajcie na mnie pomyje, ja się tym żywię!”. To było bardzo dziwne. Dwa dni później wyszedł przed Magdaleną Ogórek z tą doklejoną brodą, a teraz oświadcza, że tak w ogóle to on nie jest współpracownikiem TVP. Przecież to jakieś szaleństwo, oszustwo, manipulacja. Rządowa telewizja zrobiła z nas osoby, które napadają, używają przemocy, są agresorami. Usłyszałam nawet, że podpaliliśmy samochód pracowniczce mediów. A ja po prostu nakleiłam kilka nalepek na jej auto z napisem: „TVoja wina”.
Czyja wina?
Telewizji. Propagandy. Jacka Kurskiego. Sytych propagandystów w rodzaju Michała Adamczyka i Magdaleny Ogórek. Ona jest w tej machinie, to jest współudział.
Traktują was jak wariatów.
Nie sądzę. Myślę, że wielu słucha, wielu rozumie, że robi coś złego, ale są dzieci, kredyty i przekonanie, że to jest wystarczająco dobre wytłumaczenie wspierania propagandy. Wiem, że są techniczni pracownicy telewizji, którzy powiedzieli, że nie chcą, by ich nazwisko było przy materiale telewizyjnym.
Pracowali przy tym materiale, wzięli za niego pieniądze.
Ale pierwszy ruch już wykonali. I teraz się boją, że zostaną wyrzuceni z pracy. Mówią, że jeżdżą na zdjęcia z dwudziestolatkami ze szkoły ojca Rydzyka, że dla tych młodych dziennikarstwo nie ma nic wspólnego z informacją, rzetelnością, tłumaczeniem świata, tylko z przekazami dnia, z opluciem na zamówienie. Nie, nie namawiam pracowników technicznych TVP do sabotażu, wyciągania kabli, utrudniania pracy. Nie prowadzę też żadnej ewaluacji tego projektu. Wiem natomiast, że jak się cicho mówi, podchodzi blisko, to można porozmawiać, można sprawić, że ktoś się zastanowi. Przecież Krzysztof Ziemiec kiedyś był dziennikarzem, uprawiał bardzo ważny zawód. Uważam, że tym ludziom trzeba mówić, trzeba uświadamiać, co robią, że każde ich słowo sprawia, że ktoś kogoś nienawidzi bardziej, że ktoś kogoś może uderzyć.
ikona lupy />
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna

Słyszy pani, jak ja mówię. Raczej cicho. Dopiero jak mam szczekaczkę, jestem przejęta, coś w moim głosie się zmienia. Mówię wyraźniej, dobitniej. Myślę, że dobrze brzmię tylko wtedy, kiedy jestem głęboko przekonana o ważności tego, co mówię, o celowości tego, co mówię.