Głodowe pensje, opóźnienia w wypłatach, tragiczne warunki pracy i strach – tak pracują górnicy na okupowanych przez Rosję terenach Donbasu. Wydobywają antracyt, który jako rosyjski trafia m.in. do Polski
Ukraińscy górnicy od wielu lat spoglądali z zazdrością na polskich kolegów pracujących pod ziemią. I nie chodziło tylko o pieniądze, choć polski górnik zarabia dwa razy więcej niż ten ze Wschodu. Do nas przyjechać raczej nie mogą, bo warunkiem pracy w polskiej kopalni jest znajomość języka polskiego.
Czego zazdrościli? Przede wszystkim bezpieczeństwa. Wszyscy tu pamiętają katastrofę w donieckiej kopalni im. Aleksandra Zasiadki z 2007 r., gdzie 1000 m pod ziemią w wyniku wybuchu metanu zginęło 101 osób. – Wtedy w przeciętnej kopalni co miesiąc dochodziło do jakichś wypadków śmiertelnych – mówi nam Maksym Butczenko, pisarz i dziennikarz tygodnika „Nowoje wriemia”, który 12 lat przepracował w kopalni w okupowanych dziś Roweńkach w obwodzie ługańskim. Dla porównania w Polsce w górnictwie węgla kamiennego w 2016 i 2017 r. zginęło po 10 osób, a w 2018 r. jak dotychczas – 13. W kontrolowanej przez rząd w Kijowie części Ukrainy w pierwszej połowie 2018 r. było pięć wypadków śmiertelnych.
Na Ukrainie działa dziś kilkadziesiąt kopalń, choć węgla produkuje się tam mniej niż nad Wisłą (34,9 mln ton w 2017 r. wobec 65 mln ton w Polsce). Na terytorium okupowanym przez Rosjan większość zakładów nie działa. 32 kopalnie zostały celowo zalane, bo nie ma pieniędzy na odpompowywanie wód gruntowych. Przed zalaniem separatyści wywożą z nich wszystko, co da się sprzedać na złom. O tragicznych skutkach ekologicznych zalewania kopalń pisaliśmy na łamach DGP w ubiegłym tygodniu. Ale zamykanie zakładów rodzi też ogromne skutki społeczne. Wiele osiedli w Zagłębiu Donieckim żyje tylko z kopalni. To tzw. monomiasta, w których zakład jest jedynym liczącym się pracodawcą, zapewniającym nie tylko pracę, ale i transport publiczny, przedszkola i szkoły.
– Gdy taka kopalnia pada, miejscowość umiera. Zaczyna się narkomania, alkoholizm, prostytucja, rośnie przestępczość – mówi Ołeksandr Dubowik, wicedyrektor odwiedzonej przez nas kopalni Hirśka, która działa w 10-tysięcznym miasteczku Hirśke, kilka kilometrów od terenów kontrolowanych przez samozwańczą Ługańską Republikę Ludową. Poza zakładem wydobywczym nic innego tu nie ma. Tymczasem wiceminister ds. terenów tymczasowo okupowanych Heorhij Tuka, były gubernator obwodu ługańskiego, zapowiada, że nawet w razie odzyskania kontroli nad całym Zagłębiem Donieckim zniszczone przez separatystów kopalnie nie zostaną ponownie otwarte. – Dawnego Donbasu już nigdy nie będzie – powiedział.
Separatyści przekazali kopalnie w zarząd Serhijowi Kurczence, a właściwie kontrolowanej przez niego spółce Wniesztorgsierwis. Kurczenko to oligarcha z otoczenia byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza, mający znakomite relacje z rosyjskimi władzami. Kilka miesięcy temu zmonopolizował wywóz antracytu z okupowanego zagłębia i sprzedaż surowca partnerom zagranicznym, w tym z Polski. – Przypuszczamy, że to decyzja Kremla. Kurczenko zarabia na kopalniach i zaspokaja ich potrzeby finansowe – mówi DGP wicegubernator obwodu ługańskiego Jurij Kłymenko. I dodaje, że nawet w działających kopalniach warunki pracy są coraz gorsze. – Ale górnicy nie mają innej pracy, więc nadal ją wykonują – uważa Kłymenko.
Od czasu do czasu pojawiają się problemy z terminowością wypłat. Wówczas buntują się żony górników, wrze na forach internetowych i po interwencjach z góry pieniądze się znajdują. – Muszą płacić, bo w przeciwnym razie ludzie by stamtąd uciekli. Ale niektóre kopalnie rozliczają się w ratach, np. trzy razy w miesiącu – opowiada Maksym Butczenko. – Wynagrodzenia pozostają bardzo niskie. Przed wojną górnicy zarabiali tam jakieś 12–15 tys. hrywien (w marcu 2014 r. była to równowartość 3500–4300 zł – red.). Dziś dostają 12–15 tys. rubli (650–800 zł – red.) – mówi Butczenko. O bonusach ukraińscy górnicy – nie tylko z terytoriów okupowanych – mogą zapomnieć. Nie ma ich od lat 90.
– Z węglem jest tak, że najpierw trzeba w niego zainwestować dużo pieniędzy, żeby coś na nim zarobić. A oni przyszli tylko brać – rozkłada ręce wicedyrektor Dubowik. A szef Niezależnego Związku Zawodowego Górników Ukrainy Mychajło Wołyneć dodaje, że nowi właściciele prowadzą gospodarkę rabunkową. – Górnicy po tamtej stronie frontu spędzają pod ziemią już nie sześć, ale osiem godzin na dobę. Eksploatują ściany, w które zainwestowano jeszcze przed wojną. Kiedy ich zasoby się skończą, i tamte kopalnie zostaną zamknięte, zalane i porzucone. A i tak pracują one na 30–40 proc. Brakuje rynków zbytu i personelu – przewiduje nasz rozmówca. Z terenów okupowanych wyjechało ok. 40 proc. ludności, często najlepszych specjalistów.
Warunki pracy na okupowanych terenach Donbasu, skąd Rosjanie wywożą antracyt, nie są jedynym problemem. W regionie z powodzeniem funkcjonują kopanki, czyli nielegalne kopalnie, w Polsce nazywane biedaszybami. To zarówno nowe odkrywki, jak choćby ta pod Lisiczańskiem, którą opisaliśmy w DGP, ale i eksploatacja wyrobisk nieczynnych już kopalń. Przed wojną haracz z kopanek ściągali politycy Partii Regionów. Dzisiaj na kopankach położonych na terenie samozwańczych Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych zarabiają separatyści. Pracę w nielegalnych zakładach pokazał w 2010 r. film dokumentalny „Auk nr 8” (Kopalnia nr 8) Marianny Kaat, estońskiej reżyserki, która sfilmowała kopankę w Śnieżnem (dzisiaj tym miastem rządzi DRL). W jednej z pierwszych scen 15-letni chłopiec opowiada, jak pracuje po 9–12 godzin na dobę.
Inny z bohaterów bierze do pracy małe dziecko w wózku. Gdy ojciec schodzi w dół po sznurowej drabinie, wózek zostaje obok dziury w ziemi. Mychajło Wołyneć przypomina, że w takich warunkach pracuje się na Donbasie od lat 90. Wówczas w niektórych miejscowościach większość uczniów starszych klas zamiast do szkół chodziło do pracy w kopance. – Pracują w nich nierzadko także kobiety, choć Ukraina nie wypowiedziała konwencji o ich zakazie pracy pod ziemią – mówi w rozmowie z DGP. Polska jako członek Unii Europejskiej musiała tę konwencję wypowiedzieć w 2008 r. – W okupowanej części Donbasu życie jest niewiele warte – dodaje Wołyneć.
Maksym Butczenko, który dzięki kontaktom po drugiej stronie frontu opisuje życie na okupowanych terytoriach na łamach tygodnika „Nowoje wriemia”, opowiada o jeszcze jednym problemie. Z obszarów zajętych przez separatystów wyjeżdżają zawodowi ratownicy. Gdyby doszło do wypadku, niekoniecznie tak poważnego, jak ten z kopalni Zasiadki, jego konsekwencje mogą być katastrofalne. – Jeśli faktycznie nie ma ratowników, bo uciekli, to naraża to na niebezpieczeństwo ludzi pracujących na dole. W razie wypadku nikt nie będzie ich bezpiecznie potrafił wyprowadzić ze strefy zagrożenia – mówi DGP Paweł Wyciślok, szef Związku Zawodowego Ratowników Górniczych. – Pytanie, czy to zamierzony efekt działań pracodawcy, czy ci ludzie pracowali już w tak ekstremalnie niebezpiecznych warunkach, że woleli uciec niż zginąć – dodaje.
Kłopoty mają zresztą nie tylko górnicy na okupowanych terenach. Ukraińska branża węglowa również znajduje się w opłakanym stanie. Załoga holdingu Perwomajśkwuhilla, w którego skład wchodzi m.in. kopalnia Hirśka, protestuje z powodu opóźnień w wypłacie pensji. 3 sierpnia górnicy manifestowali w Kijowie. „Oddajcie nasze pensje!”, „Nasze rodziny też chcą jeść” – można było przeczytać na transparentach. Oficjalne dane mówią, że państwo z tytułu niewypłaconych wynagrodzeń jest winne pracownikom branży górniczej 437 mln hrywien (57 mln zł).