Chiny to merytokracja, rządy najzdolniejszych, a dopóki obywatele są zadowoleni, a kraj się rozwija, oznacza to, że system działa
Magazyn DGP 24 sierpnia / Dziennik Gazeta Prawna
4 lat mija od pierwszych reform gospodarczych Deng Xiaopinga, który po dekadach rządów Mao Zedonga postanowił otworzyć Państwo Środka na handel i inwestycje. W latach 80. XX w. na Zachodzie uznano, że wraz ze zmianami ekonomicznymi Chin zajdzie liberalizacja polityczna: upadnie system monopartyjny, zapanuje demokracja i w nowe milenium komunistyczni dygnitarze wchodzić będą w posępnych nastrojach wynikłych z utraconej pozycji i – po rozliczeniu ich ze zbrodni – być może niektórzy z nich także w więziennych pasiakach. Upadek ZSRR oraz demokratyczne przemiany w Europie Wschodniej takim diagnozom dodawały wiarygodności.
Dziś coraz większa liczba ekspertów przychyla się do poglądu, że chińskiej partii komunistycznej uda się uniknąć losu innych „oświeconych” autorytaryzmów, czyli mimo zliberalizowania gospodarki pozostać u władzy. Zwolennikiem takiej diagnozy jest prof. Tyler Cowen, ekonomista z Uniwersytetu George'a Masona i jeden z najbardziej wpływowych współczesnych intelektualistów. „Co było największym osiągnięciem ostatnich 20 lat? Smartfon, Facebook czy może rewolucja łupkowa w energetyce? – pyta prowokacyjnie na łamach serwisu Bloomberg. – Oprócz tych tradycyjnych pewniaków rzadko zauważa się wzrost wydajności zarządzania autorytarnych reżimów. Być może dlatego, że ma to niepokojące implikacje polityczne”.
Trafnie. Liczące 1,4 mld obywateli, drugie pod względem PKB na świecie i mające aspiracje do tworzenia porządku światowego państwo wypracowało ustrój konkurencyjny dla liberalnej demokracji i chce, by uznano ten system za lepszy. Niektórzy dają się do tego przekonać.

Premier z „Mam talent”

Od 2013 r. w chińskim internecie krąży propagandowy filmik „Jak stworzyć przywódcę”. Oficjalnie nie ma on autora, ale jego treść aż nadto wydatnie ujawnia rządową proweniencję.
„Wszystkie dzieci marzą, żeby zostać prezydentem, ale w każdym kraju są na to inne sposoby” – słyszymy na początku 5-minutowego filmiku. Dowiadujemy się z niego, że objęcie prezydentury USA to „niezwykle złożona sprawa”, bo trzeba „skompletować zespół, wygłaszać przemówienia, walczyć w debatach i uprawiać fundraising gdzie się tylko da, by pokonać wszystkich oponentów”. Bez daru wymowy i olbrzymich funduszy nikomu to się nie uda. W Wielkiej Brytanii z kolei, by zostać premierem, tłumaczy narrator, kluczowe jest objęcie przywództwa w partii i uzyskanie większości w Izbie Gmin. „Szansa, że tego dokonasz, jest mniejsza niż szansa, że Susan Boyle wygra »Mam talent«” – słyszymy dowcipną pointę. Boyle to obdarzona niezwykłym głosem chora na zespół Aspergera uczestniczka tego programu, która w 2009 r. zajęła III miejsce. Przekaz jest jasny: w zachodnich demokracjach zwycięża nie najlepszy, lecz najbardziej wygadany, najbogatszy i bezwzględny w partyjnych walkach kandydat. Wybory to nie konkurs na kompetencje, uczciwość czy efektywność, ale na popularność i poklask.
I w tym momencie w filmiku pada pytanie o Chiny. W tym kraju, słyszymy, też chodzi o zdobycie przywództwa w partii, ale – drodzy państwo – jakże inaczej się to dzieje. Tu delikwent, nawet prosty robotnik z fabryki, marzący o prezydenturze musi przejść „dekady selekcji i testów”. Zaczyna się od zwykłego członkostwa w KPCh, jednak gdy będzie „perfekcyjny w tym, co robi”, przejdzie pięć poziomów zarządzania i zostanie np. szefem całej prowincji. Zajmuje to zwykle aż 20 lat. W tym czasie, przekonuje narrator, wszystkie zepsute jabłka – osoby nieuczciwie, nieprzykładające się do pracy czy po prostu słabe w zarządzaniu – są wyrzucane z partyjnego koszyka. Zostają najlepsi. Kto? Na przykład prezydent Xi Jinping. Zaczynał jako urzędnik gminny, zaliczył siedem awansów i dopiero gdy sprawdził się, zarządzając 150 mln ludzi, wygrał bój o przywództwo w całym kraju. Oczywiście w filmie nie pada informacja, że Xi Jinping to syn Xi Zhongxuna, bohatera chińskiej rewolucji i ważnego urzędnika partyjnego, który to fakt na pewno karierze Jinpinga nie przeszkodził.
Tu przekaz filmu staje się jeszcze jaśniejszy: Chinami rządzi się nie ze względu na popularność, lecz zdolności, ciężką pracę i determinację. Nie ma miejsca dla bumelantów, karierowiczów i cyników. „To przypomina drogę mistrza kung-fu” – sugeruje narrator i przechodzi do podsumowania: Chiny to merytokracja, rządy najzdolniejszych i najmądrzejszych, a dopóki obywatele są zadowoleni, a kraj się rozwija, oznacza to, że system działa. W domyśle: żadnej dysfunkcyjnej demokracji nam nie trzeba.
Edelman Trust Barometer, badanie opinii publicznej przeprowadzane co roku w 28 krajach świata przez firmę consultingową Edelman, pokazuje, że zwykli Chińczycy pogląd ten podzielają. Zaufanie do swojego rządu deklaruje aż 84 proc. z nich. Dla porównania w USA rządowi ufa zaledwie 33 proc. ankietowanych. Mediom zaś ufa w Chinach aż 71 proc. obywateli i to mimo że podlegają one urzędowi cenzorskiemu.

Urban i paczki dla bezdomnych

Jak to możliwe, że Chińczycy tak bardzo wierzą w swój system? Przecież inne reżimy autorytarne też uprawiały propagandę, tyle że była ona natychmiast demaskowana jako kłamstwa.
Weźmy końcówkę realnego socjalizmu w Polsce. W czasie gdy spiker „Dziennika telewizyjnego” wymieniał sukcesy rządu, zwykli obywatele zastanawiali się, jak i gdzie następnego dnia zrobić zakupy. Ludzie traktowali oficjalne komunikaty jak antyinformację. Jeśli rząd mówił, że pada deszcz, prawdopodobnie świeciło słońce. Było wiadomo, że komuna rujnuje kraj, władza była uważana, jeśli nie za niebezpieczną, to za po prostu śmieszną – jak wtedy, gdy Jerzy Urban u szczytu załamania gospodarczego w 1986 r. chciał wysyłać „bezdomnym nowojorczykom koce i śpiwory”. Że niby u nas w socjalizmie wszystkiego pod dostatkiem, a u was w kapitalizmie – bieda.
Propaganda wielu niedemokratycznych ustrojów była tak ordynarnie nieprawdziwa, że dla wiary w nią nie było innego wyjaśnienia, jak po prostu poważne ograniczenie umysłowe odbiorcy. W Chinach jest inaczej – propaganda wcale nie musi (przynajmniej zbyt często) kłamać, upiększać i ściemniać, gdy pisze o narodowych sukcesach. Jest po prostu o czym pisać. Jeśli Xinhua, rządowa agencja prasowa, informuje, że uruchomiono nowe superszybkie połączenia kolejowe, a chińskie koleje należą do najszybszych na świecie, jest to prawda. Gdy rządowy anglojęzyczny dziennik „China Daily” podaje, że w pierwszej połowie bieżącego roku krajowy przemysł rozrywki urósł o niemal 10 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim, także nie ma powodu, by w to nie wierzyć. Nie jest także wymysłem propagandy, że chińska nauka zaczyna dorównywać zachodniej – potwierdza to Nagroda Nobla z medycyny przyznana prof. Tu Youyou w 2014 r. za osiągnięcia w leczeniu malarii. Profesor Youyou wykształciła się i całą karierę naukową odbyła w Chinach. Podobnie wiarygodne są podawane przez media statystyki dotyczące wzrostu PKB – nawet jeśli spowalnia, pisze się o tym wprost i analizuje przyczyny. Albo dotyczące produkcji przemysłowej – jeśli maleje, nikt tego nie ukrywa i szuka się sposobu na odwrócenie trendu.
Od początku przekształceń gospodarczych w Chinach dopuszczano w debacie publicznej relatywnie dużą przestrzeń wolności. Jeśli nie podważa się roli partii, nie wyśmiewa jej, nie sugeruje rewolucji – jest OK. To wyrachowane posunięcie. „Częściowa wolność słowa jest dla rządu użyteczna jako zawór bezpieczeństwa, ale to także sposób na identyfikację i kontrolę dysydentów” – uważa prof. Cowen. Inni eksperci podkreślają, że zbyt mocna kontrola wypowiedzi odstraszyłaby zagraniczne inwestycje. Partia jest świadoma, że nie można – jak w Korei Północnej – zamykać ludzi za to, że ściągną ze ściany wizerunek lidera.
Czy z tego wszystkiego wniosek, że demokracja oraz wolność polityczna przestaje być ludziom potrzebna, gdy mają pełną michę i mogą się bogacić? Tajemnica stabilności autorytaryzmu miałaby być tak oczywista?

Churchill się mylił?

Stabilny autorytaryzm charakteryzuje, oczywiście, nie tylko chiński ustrój. Są jeszcze Rosja czy dynamicznie rosnąca gospodarczo Etiopia – oba państwa są demokratyczne jedynie nominalnie. Do nich dochodzą Korea Południowa i Singapur, teraz bliższe modelu zachodniej demokracji, ale które swój dobrobyt budowały w warunkach autokracji.
To Chiny jednak stanowią dla modelu zachodniej demokracji największe zagrożenie.
Dlatego że ich model zarządzania państwem ze względu na gospodarcze sukcesy zaczyna uchodzić za eksportowy. Patrzą nań z tęsknotą niektórzy europejscy politycy, a dyskredytowanie rodzimych demokracji przychodzi im o tyle łatwiej, że ich wady w ostatnich 20 latach zaczęły ujawniać się z coraz większą intensywnością. Okazało się np., że chociaż demokracja zachodnia ma służyć dobru wspólnemu, jej instytucje przejmowane są przez grupy interesu. Szczegółowo opisują mechanizmy tego zjawiska Brink Lindsey i Steven Teles w książce „Zawłaszczona gospodarka: jak potężni się bogacą, opóźniają wzrost i zwiększają nierówności”. Nassim Taleb, amerykański inwestor filozof, ujmuje rzecz lapidarnie: „W biednych krajach urzędnicy otrzymują łapówki wprost. W Waszyngtonie dostają wyszukaną, zakamuflowaną i niewypowiedzianą obietnicę pracy dla dużych korporacji”. W Europie jest podobnie.
Oczywiście korupcja i klientelizm także w Chinach są zjawiskami powszechnymi, ale Europa i USA są w gospodarczym odwrocie, a Chiny kwitną. Znaczy: można pogodzić się z tymi niedoskonałościami, skoro cały system jest wydajniejszy. Niektórzy fani Chin wierzą nawet, że Winston Churchill mylił się, twierdząc, że „demokracja to najgorszy system polityczny, ale lepszego nie wymyślono”.
Tyle że gdy z opowieści o Chinach zmyć puder, ukazują się prawdy o znacznie mniejszym powabie. To, że Chiny zliberalizowały gospodarkę, nie znaczy, że zapomniały o stosowaniu metod kontroli społeczeństwa charakterystycznych dla totalitaryzmów. Coś przecież trzeba zrobić z tymi 16 proc. obywateli (Edelman Trust Barometer), którzy na partię nie patrzą z wystarczająco dużym podziwem i jej nie ufają.
Na najogólniejszym poziomie objawia się to próbą kontrolowania migracji ludności. Aż do końca lat 90. XX w. twardo egzekwowano system houku, restrykcyjną kontrolę zameldowania, na migrację ze wsi do miast pozwalając tylko wtedy, kiedy partia uznała to za wygodne. Odbywało się to we współpracy z zachodnim kapitałem. Ktoś budował fabrykę na północy? Partia dostarczała mu tysiące robotników z południa, nie bacząc na koszty społeczne (np. rozbite rodziny). Zasady houku z czasem zliberalizowano, ale wciąż osoby ze wsi mają problemy np. z kupowaniem mieszkań w miastach, nawet jeśli w nich pracują.
Ale houku to nic przy skali rządowej przemocy fizycznej i łamaniu praw człowieka w Chinach. Koszty chińskiego postępu opisuje od lat Amnesty International. Sekowane są wszystkie mniejszości, które choćby potencjalnie zagrażają politycznej dominacji partii. Wolność religijna? Dobre sobie. W Chinach nie możesz wierzyć w nic (w sensie praktyki religijnej), na co nie pozwala centrala. Na pewno spotkaliście w Polsce Chińczyków z ruchu Falun Gong, którzy zbierają podpisy pod petycjami w obronie swoich współwyznawców, opowiadając koszmarne historie o inicjowanych przez rząd Chin porwaniach, torturach czy handlu organami. Sam temu kiedyś nie dowierzałem, ale wszystko wskazuje, że te opowieści są prawdziwe. Amnesty International ze smutną regularnością opisuje kolejne konkretne przypadki takich prześladowań. Chiński rząd nie darzy sympatią Kościoła katolickiego: wierni są prześladowani, obiekty kultu niszczone, a księża aresztowani. Trzy lata temu, po 14 latach odsiadki, zmarł w chińskim więzieniu Cosmas Shi Enxiang, katolicki biskup, który nie chciał podporządkować się oficjalnie uznanemu przez partię narodowemu Kościołowi. Tak, chińska partia stworzyła nawet własny Kościół katolicki.
Chińczycy mają jednak większą liczbę powodów do niezadowolenia niż brak wolności religijnej. W raporcie z 2012 r. ECRAN, sponsorowana przez Unię Europejską Sieć Badań i Doradztwa „Europa-Chiny”, wylicza, że liczba protestów w Chinach rośnie i wynosi ponad 180 tys. rocznie. I nic nie wskazuje na to, że od tamtej pory trend się odwrócił. Większość z protestów, czytamy w raporcie, motywowana jest sprzeciwem wobec złego traktowania (np. przez lokalne władze). Protestują rolnicy przeciw arbitralnemu wywłaszczaniu, niewykwalifikowani robotnicy niezadowoleni z braku pracy czy taksówkarze narzekający na rosnące ceny benzyny. Te protesty przybierają agresywną formę, często nieproporcjonalną do ich przyczyny. Yu Jianrong, chiński badacz społeczny, sądzi, że ten olbrzymi gniew, który uwalnia się w wyniku niewielkich incydentów, to wynik innych głębszych i poważniejszych, gromadzących się przez lata napięć społecznych.
Nic dziwnego, że jak podawał „Business Insider” w 2013 r., chińskie władze wydają w sumie 125 mld dol. na utrzymanie porządku publicznego. Bo ktoś musi protesty tłumić. Zazwyczaj partia używa środków przymusu rzadziej niż kiedyś, ale gdy uznaje, że trzeba, nie waha się urządzać minipowtórek ze stłumienia w 1989 r. studenckich protestów na placu Tiananmen. Na przykład w 2009 r. w trakcie zamieszek w prowincji Xinjiang zginęło 197 osób, a 1,6 tys. zostało rannych. Demonstrowała mniejszość Ujgrów przeciw uciskowi, jakiego doświadcza ze strony centralnego rządu.

Niech się bawią

Mniejszości można uciszać siłą fizyczną – i z tych metod partia nie rezygnuje. Ale i na przychylną większość rząd musi uważać. Konieczne jest liczenie się do pewnego stopnia z jej zdaniem – dlatego od lat 80. regularnie przeprowadza badania opinii publicznej i dostosowuje do nich niektóre ze swoich polityk.
Weźmy kwestie ochrony środowiska, a przede wszystkim zanieczyszczenie powietrza – na co uwagę zwracali ankietowani. Choć walka z tym zjawiskiem to duże wydatki, rząd rozumie, że zaniedbania mogłyby przełożyć się na koszty znacznie większe. Odkąd w 2014 r. partia uznała, że smog trzeba zwalczyć, w największych miastach udało się ograniczyć liczbę szkodliwych cząsteczek w powietrzu o średnio 32 proc. Oczywiście dodatkowym bodźcem do walki o środowisko jest to, że do partii należy 90 mln Chińczyków. Oni też mają płuca i im smog także szkodzi.
Politbiuro wie, że w długim okresie jego władza zależy od koniunktury gospodarczej, a ta może kiedyś przecież osłabnąć. Już teraz protesty wywoływane są w Chinach często przez lokalne recesje, a nie ma takiego kraju na świecie, w którym od czasu do czasu nie wybucha kryzys o skali ogólnokrajowej. Wówczas przychylność obywateli dla rządu spada. Komuniści przygotowują się na to zawczasu, marginalizując społeczny wpływ jednostek, które mogłyby nie tylko same zacząć się buntować, ale i pociągnąć za sobą innych. Jak? W 2014 r. rząd Chin ogłosił wprowadzenie elektronicznego Systemu Oceny Obywateli (Social Credit System), który ma utwierdzić Chińczyków w przekonaniu, że „zaufanie jest chwalebne, a nadwerężanie go haniebne”. Trzonem systemu jest aplikacja o nazwie Zhima Credit powiązana z inną aplikacją – Alipay – przeznaczoną do płatności mobilnych. Jej użytkownicy oceniani są w zakresie 350–950 punktów. Podstawą oceny są szeroko rozumiane interakcje społeczne. Jak podaje magazyn „Wired”, algorytm aplikacji bierze pod uwagę nie tylko to, czy w terminie płacisz rachunki albo mandaty, ale także co kupujesz, gdzie bywasz, a nawet, jakie noty mają twoi znajomi. Jeśli twoja ocena jest wysoka, uzyskujesz dostęp do tańszych kredytów w państwowych bankach albo niższą cenę wynajmu mieszkania. Jeśli niska – odwrotnie. Mnożną się przed tobą bariery. Na przykład rating na poziomie ok. 500 pkt zmusza do wpłaty dodatkowej kaucji, gdy wypożyczasz rower na minuty. Osoby z ratingiem powyżej 700 pkt nie mają takiego problemu. Mając wysoki rating, łatwiej także znaleźć partnera na chińskich aplikacjach randkowych. Ludzie wpisują swoje ratingi w opisy profilowe.
Używanie Zhimy nie jest obowiązkowe, lecz Chińczycy sami się do tego garną. Z Alipay korzysta 500 mln osób, z Zhima Credit 200 mln. Do 2020 r. system ma działać już pełną parą, czyli obejmować większość populacji Chin. To możliwe. Używanie Zhimy staje się społeczną zabawą, grą, która jest tym bardziej atrakcyjna, im więcej osób w niej uczestniczy.
Dla rządu Chin to wspaniała wiadomość, ponieważ w praktyce ma dostęp do wszystkich danych użytkowników. Tajemnicą poliszynela jest, że Jack Ma, szef koncernu Alibaba, do którego Zhima należy, współpracuje z prezydentem Xi Jinpingiem oraz znajduje się w zarządzie partyjnej organizacji „Internetowe społeczeństwo Chin”. Pojawiają się więc także możliwości sterowania kryteriami, według których ocenia się obywateli tak, by promowały postawy propaństwowe, a marginalizowały „zaplutych karłów reakcji”. Można im naprawdę mocno utrudnić życie, nie tylko podnosząc jego koszty, ale np. uniemożliwiając podróżowanie pociągami czy utrudniając ich dzieciom dostanie się do dobrej szkoły albo otrzymanie dobrze płatnej pracy.

Chińska piramida

Patrząc na politykę rządu Chin, można dojść do wniosku, że zrozumiał hierarchię potrzeb ludzkich opracowaną przez Abrahama Maslowa. Jak zapewnić ludziom chleb (potrzeby fizjologiczne)? Trzeba umożliwić bogacenie się. Godfree Roberts, znawca Chin, zauważa, że statystyczny Chińczyk co 10 lat podwaja dochód. Jak zapewnić ludziom bezpieczeństwo na różnych poziomach? Rząd wprowadza programy socjalne, inwestuje w wojsko i policję. Chce, by ludzie realizowali potrzebę przynależności? Buduje nową tożsamość narodową opartą na dumie i poczuciu wyższości wobec innych. Chce, by ludzie czuli się doceniani (potrzeba uznania)? Systemowo stawia na piedestale najwybitniejsze jednostki, przyznając im wyróżnienia, nagradzając, wychwalając w mediach.
Problem pojawia się jednak, gdy trzeba zapewnić obywatelom wolność do samorealizacji, czyli realizację najwyższej potrzeby. Ta łączy się nie z rozwojem materialnym, lecz ze swobodą ekspresji intelektualnej, duchowej i w końcu politycznej. Social credit system może regulować zakres wolności tak, by jednostki nie mogły wyjść poza z góry określone granice. System jest jednak tak sprytny, że możliwe, że nawet nie odczuwają ich istnienia. To złota klatka. Chiński model to bez wątpienia zaawansowana, oparta na wysokich technologiach inżynieria społeczna. Nie jest jednak realizacją dystopijnych wizji totalitaryzmów ani George’a Orwella z „Roku 1984”, ani Aldousa Huxleya z „Nowego wspaniałego świata”. Jest mieszanką tych fantazji. Z jednej strony próbuje narzucić ludziom przekonania i ograniczyć ich swobodę, jak u Orwella. Z drugiej – jest zaprojektowana, by – jak u Huxleya – jednostki odczuwały satysfakcję z życia w tym ustroju.
Jaka powinna być nasza postawa wobec Chin? Liczyć, że tamtejszy system się utrzyma, bo koniec końców pozwala większości swoich uczestników polepszać byt? Byłoby to równoznaczne z uznaniem, że uciskanie mniejszości i arbitralne odbieranie ludziom pewnych swobód jest dopuszczalne. A może wyczekiwać kryzysu, który obnaży słabości społecznej inżynierii i doprowadzi do upadku partii? To oznaczałoby cierpienie milionów ludzi.
Chociaż nie ma tu dobrej odpowiedzi, jako przedstawiciele indywidualistycznie zorientowanej i rozpolitykowanej cywilizacji łacińskiej intuicyjnie wyczuwamy, że wolność – nawet, jeśli czasami źle wykorzystywana – jest ważniejsza od dobrobytu i system chiński nie jest czymś, na co należy patrzeć z bezkrytycznym podziwem.