Polityka Donalda Trumpa wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego na wiele lat oddala szanse na znalezienie rozwiązania.
Po poniedziałkowej masakrze w Strefie Gazy o rozwiązaniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego można zapomnieć nie tylko do końca kadencji Donalda Trumpa, ale prawdopodobnie na wiele lat. W tej chwili główną troską jest to, czy napięta sytuacja nie doprowadzi do nowej palestyńskiej intifady.
W Strefie Gazy zaczęły się wczoraj pogrzeby 60 osób, które zginęły poprzedniego dnia w wyniku użycia sił przez wojsko izraelskie, ale przynajmniej do popołudnia nie doszło do nowych starć – mimo że to właśnie wtorek, kiedy przypadała 70. rocznica wypędzenia Palestyńczyków z ziem nowo utworzonego wówczas Izraela, miał być kulminacją kilkutygodniowych protestów. Według Izraela użycie siły było uzasadnione, bo palestyńscy demonstranci obrzucali jego terytorium kamieniami i ładunkami wybuchowymi, a także próbowali sforsować mur graniczny oddzielający Strefę Gazy od Izraela. Jednak użycie ostrej amunicji przez snajperów zostało przez zdecydowaną większość świata uznane za środek nieproporcjonalnie duży do zagrożenia. Wyłamały się z tego tylko Stany Zjednoczone, które jednoznacznie poparły podjęte działania.
Wydarzenia w Strefie Gazy zbiegły się w czasie z otwarciem w Jerozolimie przeniesionej z Tel-Awiwu amerykańskiej ambasady. – Przez wiele lat nie potrafiliśmy uznać oczywistej, prostej rzeczywistości, że stolicą Izraela jest Jerozolima – oświadczył Donald Trump w nagranym z tej okazji wystąpieniu. – Wyciągamy przyjaźnie naszą rękę do Izraela, do Palestyńczyków, do wszystkich ich sąsiadów. Niech tu będzie pokój – dodał.
O ile twarda polityka Trumpa wobec Korei Północnej przynosi pewne efekty, bo jej przywódca Kim Dzong Un wydaje się robić pewne ustępstwa, a przy dużej dozie dobrej woli można uznać, że wypowiedzenie przez USA umowy nuklearnej z Iranem też jest elementem szerszego planu, to w przypadku konfliktu izraelsko-palestyńskiego żadnej wizji już nie widać. Trump uważa, że po prawie ćwierćwieczu bezowocnych wysiłków na rzecz doprowadzenia do trwałego pokoju na Bliskim Wschodzie potrzebne jest nowe podejście czy jakiś nowy impuls. To nowe podejście ma polegać na jednoznacznym ustawieniu się Waszyngtonu – próbującego do tej pory odgrywać rolę mediatora – po stronie izraelskiej i zmuszeniu Palestyńczyków do ustępstw. Trump zakłada, że dla pozostałych państw regionu znacznie ważniejszą sprawą jest teraz trwająca wojna w Syrii i potencjalny konflikt z Iranem niż los Palestyńczyków, łatwiej zatem będzie ustanowić amerykańskie warunki.
Ale jest w tym kilka problemów. Po pierwsze, nie wiadomo, jakie miałyby być te warunki. Plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu jest ponoć przez administrację Trumpa przygotowywany, ale na razie nie wiadomo, kiedy miałby zostać przedstawiony. Poza tym trudno sobie wyobrazić, by Palestyńczycy zaakceptowali jakieś inne rozwiązanie niż istnienie dwóch niezależnych państw – izraelskiego i palestyńskiego. Po drugie, wątpliwe jest, by Palestyńczycy w ogóle chcieli amerykańskie plany brać pod uwagę, bo Waszyngton stracił w ich oczach wiarygodność. A jej odzyskanie potrwa znacznie dłużej niż do zmiany władz w Białym Domu, co nastąpi najwcześniej za dwa i pół roku. Trzeba pamiętać, że dla następców Trumpa odwrócenie decyzji o przeniesieniu ambasady będzie politycznie niewykonalne, ta kwestia będzie zatem ciążyła na relacjach w regionie przez całe lata.
Problem największy jest zaś taki, że dla Trumpa rozwiązanie konfliktu na Bliskim Wschodzie wcale nie jest priorytetem. To już nie pierwszy raz, gdy sprawia wrażenie, że najważniejszą sprawą jest to, że może ogłosić spełnienie swojej obietnicy wyborczej – najlepiej w dziedzinie, w której jego poprzednicy niewiele zdołali zrobić. Uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela i przeniesienie tam ambasady, do czego formalnie od 1995 r. zobowiązani byli wszyscy prezydenci, jest właśnie taką sprawą. Trump może w blasku fleszy ogłosić, że dokonał tego, czego inni przed nim nie potrafili, a negatywne konsekwencje tej decyzji dla ewentualnych przyszłych rozmów pokojowych są kwestią drugorzędną. Bo pokoju na Bliskim Wschodzie swoim wyborcom nie obiecywał.
Wiele krajów potępiło użycie ostrej amunicji przez snajperów.