Choć stracili zdrowie w służbie ojczyzny, nie wszyscy weterani mogą liczyć na państwowe wsparcie. Odsunięci na bok cierpią w milczeniu, bo ich skarg nie ma kto wysłuchać.

Miałam napisać tekst o tym, że polscy weterani poszkodowani na zagranicznych misjach po raz pierwszy w przyszłym roku wezmą udział w Invictus Games – międzynarodowych zawodach dla takich jak oni: bez nóg i rąk, z PTSD, ranami na ciele i umyśle. Miało być o zwycięstwie ducha nad ciałem i słabościami itd. Będzie o czymś innym: kasie, małostkowości i filmach.

Stefan wrócił popsuty

Stefan nie myśli o udziale w Invictus Games. Nie dość, że nie czuje się niezwyciężony, to nawet gdyby tak było, nie miałby prawa polecieć w przyszłym roku do Australii w grupie 19 kolegów, którzy załapią się jako reprezentanci Polski. Choćby dlatego, że zgodnie z papierami nie jest żadnym weteranem, tylko zwyczajnym świrem i roszczeniowym oszołomem, który zamiast siedzieć cicho i cieszyć się, że dostał 1150 zł renty, denerwuje byłych przełożonych i angażuje sądy mające coś lepszego do roboty niż zajmowanie się tak nieważną sprawą, jak jego.
Jego historia w skrócie: celowniczy moździerza i innego ciężkiego sprzętu pojechał na XII zmianę do Afganistanu. Afganu – jak sami mówią. Nie chciał, ale kazali. Te gadki o dobrowolności to ściema dla cywili. Pojechał zdrowy, wrócił popsuty. Żeby wlazł na jakąś minę, może by go pokazywali w telewizji, z Centrum Weterana dostałby zaproszenie na jakąś akademię, a ze Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju miejsce na jakimś turnusie rehabilitacyjnym. Ale wrócił tylko z rozwalonym od zasuwania z ciężką bronią kręgosłupem i zdemolowaną psychiką. Kręgosłup operowali mu już trzy razy. Psychiki operować się nie da, chodzi na terapię. Jego żona, Beata, opowiada: „Panikował, na dźwięk dzwonka telefonu chował się za szafę. Schodziliśmy mu z drogi, żeby nie drażnić”.
Trzymał się wojska, ale postanowili go zwolnić ze służby, choć wcześniej dowódca obiecał, że stworzy dla niego stanowisko przy robocie papierowej. Ale ostatecznie tak się nie stało. Trzy razy odwoływał się od decyzji o zwolnieniu, bezskutecznie. Wojskowa komisja lekarska stwierdziła, że jego dolegliwości nie mają nic wspólnego z misją wojskową. Zaliczyła go do III grupy inwalidzkiej i orzekła, że może pracować w cywilu. Ale Stefan w zasadzie nie wychodzi z domu, poza terapią – PTSD, zespół stresu pourazowego (post traumatic stress disorder) robi z ludźmi dziwne rzeczy. Beata pracuje na niepełnym etacie w szkole, córka, 14-latka chora na łuszczycę, potrzebowałaby spokoju, którego nie ma. Zwłaszcza że wszczęto przeciwko nim procedurę eksmisyjną. Zalegają z opłatami za czynsz i media, mają ponad 1,5 tys. zł długu – Stefanowi nie przysługuje bowiem służbowe mieszkanie. Zwracali się o pomoc do Centrum Weterana oraz do stowarzyszenia, ale usłyszeli, że Stefan nie jest ani weteranem (bo to była misja stabilizacyjna, a nie wojna), ani poszkodowanym, więc nic im nie przysługuje. Kolega Stefana spadł z murku w Karbali, skręcił nogę i jest poszkodowany, bo zaraz to zgłosił. On nie miał czasu się wtedy skarżyć, więc dostał kopa. Pisali kilkakrotnie do jednostki prośby o pomoc, ale dostali odpowiedź, że się nie kwalifikują. Jak go już wydalili ze służby, koledzy zebrali trochę żywności przed świętami Bożego Narodzenia. I raz ktoś go zgłosił do Szlachetnej Paczki, za co Beata dziękuje serdecznie i z wdzięcznością. Ona i córka dostały kurtki, mąż buty. Stefan pomaga teraz młodszemu koledze, który od trzech lat jest poza służbą i na utrzymaniu matki. Też po Afganie. Takich jak oni jest w jego rodzinnym Szczecinie więcej. Tak jak w każdym mieście, skąd jeździli chłopcy na misje. Nikt o tym nie słyszy, bo wstyd się skarżyć. To dramaty czterech ścian – samobójstwa, porozbijane rodziny. Jak ktoś zaczyna gardłować, jest zaszczuwany. Z Beaty w plotkach zrobiono nieogarniętą pijaczkę, w pewnym momencie i ona zaczęła się bać wychodzić z domu.

Beata i Stefan nie wiedzą, czy mogą podać nazwisko. Wątpliwości rozwiewa reprezentująca ich mecenas Paulina Żuraw. – Oni nie mają już nic do stracenia – mówi. – Proszę napisać nazwisko: Wiluk. Na początku października WSA w Warszawie ma rozpatrzyć odwołanie żołnierza od decyzji komisji lekarskiej o tym, że jego dolegliwości nie mają nic wspólnego z wyjazdem na misję.

– Jak słyszę te wszystkie przemówienia o honorze, chwale bohaterom, jak słyszę o akcjach typu pompki dla weteranów, to mnie skręca – mówi Beata. – Pompki? Raczej pompa śmiechu. Invictus Games? To nie jest zabawa dla głodnych.
Pytam o problem w Centrum Weterana i w stowarzyszeniu. Centrum odpowiada, że ich misją jest doradztwo i konsultacja. Stowarzyszenie, że muszą się trzymać procedur. Jeśli Stefan otrzyma z komisji lekarskiej odpowiednie papiery, to się nim zajmą.

Mariusz naśladuje księcia Harry’ego

Komunikat opublikowany na stronie MON głosi już w pierwszym zdaniu, że minister Antoni Macierewicz wyraził zgodę na udział naszych weteranów w Invictus Games. Ale to nie resort ani związani z nim ludzie wpadli na pomysł, żeby wysłać Polaków na tę imprezę. To zasługa cywila, Mariusza Fułka. Kiedyś był ratownikiem medycznym, teraz prowadzi własną firmę. Jego pasją jest wioślarstwo i od kilku lat przygotowuje się do Talisker Whisky Atlantic Challenge Race, najtrudniejszych regat wioślarskich na świecie. Na wodzie poznał Rory’ego Douglasa McKenziego, brytyjskiego medyka bez nogi, który brał udział w Invictus Games. Od niego dowiedział się, że weterani ostatnich wojen spotykają się co roku na takiej imprezie. I że wymyślił ją brytyjski książę Harry, który sam służył w wojsku i uczestniczył w zagranicznych misjach. Według skonstruowanej na potrzeby PR opowieści wyglądało to tak, że Harry musiał przerwać swoją misję w Afganistanie, bo do mediów przeciekły informacje, że tam jest, co mogło jego i innych żołnierzy narazić na dodatkowe niebezpieczeństwo. Wracał do kraju z dwoma młodymi żołnierzami. Ale oni byli na noszach, pod kroplówkami, mieli amputowane nogi. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, aby zorganizować takie zawody sportowe dla poszkodowanych weteranów. Aby udział w nich był nowym celem, do którego mogą dążyć, aby wspierał ich w powrocie do normalnego życia i zdrowia. Pierwsze Invictus Games odbyły się w Londynie w 2014 r. – Bijemy brawo na stojąco zawodnikowi, który stracił nogi. Z całego serca dopingujemy też człowieka, który przezwyciężył lęk tak silny, że bał się wychodzić z domu – mówił podczas ceremonii otwarcia książę Harry. Dwa lata później weteranów gościło Orlando. W tym roku niezwyciężeni spotykają się w Toronto. W przyszłym – w Sydney. I właśnie w Australii mają zadebiutować nasi.

– Zacząłem wydzwaniać i e-mailować: Wielka Brytania, Kanada, Australia. Dowiadywać się, jak to zrobić, żeby Polacy mogli tam być – wspomina Fułek. I choć nikogo nie reprezentował, ludzie, z którymi rozmawiał, byli pomocni i mili. Okazało się, że na Kanadę jest za późno, ale w zasięgu ręki jest Australia, bo to kraj organizujący Invictusa ma prawo zaprosić do udziału w nim inne państwa. Fułek chciał, żeby wszystko odbyło się godnościowo, z przytupem, więc poszedł z ideą do Centrum Weterana. Musiał przekonywać, że warto, miał wrażenie, że zakłóca pracującym tam ludziom spokój. W końcu udało się przeforsować sprawę. Teraz CW czeka na zgłoszenia chętnych. Najlepiej, żeby nie potrzebowali żadnego sprzętu, bo transport będzie drogi – o czym centrum informuje na stronie. Pobyt na miejscu i utrzymanie zapewnia organizator.

– Weterani szemrają, że ekipa zatrudniona w centrum ćwiczy już pływanie, do tego wystarcza czepek. Mam wrażenie, że ludzie z centrum jadą na wycieczkę, a nie po medale – komentuje Fułek. We wrześniu powołana ku temu komisja ma wytypować reprezentantów Polski.

Dyrektor centrum, ppłk Leszek Stępień, tonuje emocje. Mówi, że jeszcze nie ma szczegółów przebiegu tej imprezy w Sydney, być może przedłużą proces rekrutacji. Ale jeśli chodzi o zasadę, to jeśli będzie miał do wyboru wysłanie jednego człowieka ze sprzętem albo dwóch bez, postawi na tę drugą opcję. Ministerstwo odpowiada, że proces rekrutacji zawodników, którzy mogliby pojechać do Australii, trwa. „Kompletną listę polskich zawodników weteranów poszkodowanych, którzy wezmą udział w Invictus Games 2018, poznamy prawdopodobnie na początku przyszłego roku, co podyktowane jest otrzymaniem od organizatorów w grudniu 2017 r. szczegółowego terminarza startu konkretnych dyscyplin sportowych oraz ilości miejsc startowych przewidzianych dla polskich zawodników”, czytamy w oświadczeniu.

Kto nie z Mieciem, tego zmieciem

Większość weteranów, z którymi rozmawiam, prosi o zachowanie anonimowości. Nawet ci, którzy już są poza służbą. Tłumaczą, że boją się – tego, że ludzie rządzący centrum i stowarzyszeniem mają długie ręce i mogą im zaszkodzić. Kilku w ogóle odmawia rozmowy. Jeden z nich, nazwijmy go Krzysztof, był na IV zmianie w Afganistanie, poszkodowany podczas patrolu celowniczy moździerza, dziś w stopniu kaprala. Przeszedł operacje, ale bagatelizuje swoje obrażenia, bo – jak mówi – koledzy nie mają rąk i nóg, więc nie ma co gadać. Był współzałożycielem stowarzyszenia, ale z niego wyleciał. Za to, że krytykując publicznie na Facebooku jego władze, działał na niekorzyść stowarzyszenia. Poszło o komentarz, jaki zamieścił wiosną 2015 r. w sprawie udziału dyrektora CW w konferencji Ewy Kopacz. To było podsumowanie pół roku pracy wywodzącej się z szeregów PO pani premier, a weteran siedział za jej plecami w drugim rzędzie – w mundurze Wojska Polskiego. „To niedopuszczalne, aby dyrektor Centrum Weterana – żołnierz, pojawiał w wystąpieniach przedstawiciela jakiejkolwiek partii politycznej, łamiąc przy tym przepisy ustawy o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych. Swoim nieprzemyślanym zachowaniem łamie zasady apolityczności wojska i tym samym nadwyręża zaufanie polskich obywateli do armii. Jeżeli zależy mu na brylowaniu w towarzystwie polityków w świetle fleszów, niech ściągnie mundur i robi to w cywilnym garniturze”.

Tomasz Kloc, szef stowarzyszenia, przyznaje, że taka sytuacja miała miejsce. Wykreślili kilka osób z listy członków, gdyż – jak powiada – hejtowali kolegów bardziej poszkodowanych na misjach niż oni. I odbyło się to bardzo demokratycznie. Najpierw ich skreślili, a potem zjazd członków potwierdził ich decyzję. Że udział żołnierzy w politycznych imprezach jest sprzeczny z prawem, a konkretnie z ustawą o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych? Bagatelizuje. Ale ppłk Stępień zapytany o to samo odpowiada, że dostał taki rozkaz od swojego ówczesnego przełożonego.

Krzysztof do dziś za swój komentarz obrywa. Taki mały mobbing – gorsze oceny, kłopoty z otrzymaniem urlopu, niekierowanie na szkolenia, a więc brak możliwości awansu. On sam stara się nie zwracać na to uwagi, robić swoje. Zapoczątkował np. internetową akcję „Operacja Echo” – chodzi o pomoc kombatantom II wojny światowej. Razem z kolegami zebrali 43 tys zł na aparaty słuchowe i remonty mieszkań żołnierzy wyklętych, razem z kolegą doprowadzili do awansowania jednego z najdłużej ukrywających się członków podziemia antykomunistycznego, mjr. Andrzeja Kiszki ps. Dąb oraz mianowania na pierwszy stopień oficerski zapomnianego do tej pory ppor. Wiktora Sumińskiego ps. Kropidło. Robi prelekcje w szkołach. – Z centrum nie chcę mieć nic wspólnego – deklaruje. I dodaje, że ta państwowa instytucja stała się miejscem, w którym zgromadziła się grupa kolegów wywodzących się ze stowarzyszenia. Zajmują się głównie sobą. Inni stanowią dla nich tło, niezbędne do istnienia, ale faktycznie nieistotne.

Kolejny mój rozmówca także jest już poza Stowarzyszeniem, tematu CW unika jak ognia i prosi, żeby dać mu spokój. Ale jego kolega opowiada, że tamten nie mógł znieść, iż w CW czy stowarzyszeniu promuje się swoich, oni mają pierwszeństwo w wyjazdach, dla nich są kursy językowe, prezenty. Każda krytyka jest duszona, winni srogo karani. Jego kolega kiedyś zorganizował wyprawę na Spitsbergen dla weteranów, to znaleźli się tacy, którzy dzwonili po sponsorach i namawiali ich, żeby się wycofali. Kiedy ci nie chcieli, zawiadomili SKW, że jakieś trefne pieniądze są na tę wyprawę. Ale i tak zatknęli na lodowcu polską flagę.

Rozmawiam z kolejnymi, Wackiem i Kazikiem. Słyszę opowieści o nepotyzmie, o niejasnych przepływach finansowych, lekceważeniu weteranów. Pytam, dlaczego oni, dorośli, dzielni mężczyźni, którzy nadstawiali karku na wojnie, nie pójdą do prokuratury albo nie zawiadomią najwyższego dowództwa. Zawiadamiali przełożonych i co z tego. Jeden z nich tłumaczy: – Wojsko to specyficzna instytucja. Chodzi o to, żeby jakoś się ustawić i przetrwać – w każdym razie tak myśli większość. Jak ktoś fika, dostaje mocno po głowie, żeby inni zrozumieli, iż nie warto. To rodzaj mafii. Kto nie z Mieciem, tego zmieciem – i dodaje, że marzy mu się porządny audyt w centrum. I żeby podobny zrobić w stowarzyszeniu. Zwróciłam się do Ministerstwa Obrony Narodowej z prośbą o rozmowę na temat CW. Sprecyzowałam temat, nakreśliłam zarzuty. MON odpowiada: „W 2017 roku Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa zostało skontrolowane przez Najwyższą Izbę Kontroli (w zakresie dotyczącym pomocy udzielanej weteranom poszkodowanym w trakcie służby poza granicami kraju przez powołane jednostki organizacyjne). NIK ocenił pozytywnie działania objęte kontrolą. Sprawozdanie nie zawiera żadnych zaleceń pokontrolnych”. Samego sprawozdania jednak od ministerstwa nie otrzymaliśmy, a NIK odpowiedział, że kontrola nie została jeszcze zakończona.

Petro nie może skończyć filmu

Podobnie jak mój artykuł, film, który zaczął trzy lata temu kręcić Petro Aleksowski, także miał być o czymś innym. To miała być historia jak z amerykańskiego filmu: o odwadze, strzelaninach, wybuchach, generalnie – o wojnie. Jest o tym, jak się żyje w Polsce poza wojskiem. I o sporcie. Talibów nie będzie. Premiera była zaplanowana na 29 maja tego roku, ale nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle będzie miała miejsce. Bo reżyser – tak jak jego bohaterowie – został ranny, jeździ na wózku, ma kłopoty z powrotem do pracy. Ale po kolei.

Petro to operator filmowy i reżyser. Wspomina, że jechał samochodem i słuchał w Trójce audycji z udziałem weteranów. Pomyślał, że można by zrobić niezły kawałek na ten temat, zaczął szukać kontaktów, spotykać się. Potem chciał zrezygnować, bo okazało się, że oni wszyscy to całkiem normalni nie są. „Psychicznie rozchwiani”, myślał. Ale zaczął się do nich zbliżać, bywać w domach, coraz więcej rozumiał, co to oznacza być rannym, cierpieć na PTSD. Teraz sam już wie to. 21 grudnia zeszłego roku kręcił zdjęcia do krótkometrażowego filmu dla serwisu ShowMax na warszawskim lotnisku Bemowo. Reżyserował Patryk Vega, więc musiało być z rozmachem. Było. Helikopter, żołnierze GROM, strzelanie. Oczywiście naboje miały być ślepe. Oczywiście znalazł się jeden ostry, samoróbka, typu dum-dum. Do dziś nie jest jasne, skąd, jak i dlaczego. I oczywiście ten jeden ostry musiał trafić Petro w nogę. Kości nie ma, mięśnie pozrywane. Gdyby to nie było w Warszawie, blisko wojskowej kliniki na ulicy Szaserów, pewnie by nie przeżył, a najpewniej stracił nogę. Ale włożyli mu amerykańskie implanty kości, pozszywali mięśnie, naczynia krwionośne i nerwy. Noga, choć niewładna, ale jest. I jest szansa, że za 5–7 lat ożyje. – Ciało ani umysł nie są przygotowane do czegoś takiego, jak gwałtowny, rozległy uraz, rana – opowiada Petro. To nie choroba, która zwykle rozwija się powoli, etapami. Degradacja przychodzi nagle. Fizyczna i psychiczna. Ogromny ból, który mimo środków przeciwbólowych nie daje spać ani myśleć. Jeden z bohaterów filmu opowiadał mu, że ma wrażenie, iż coś od środka rozrywa mu nogę. Teraz on też to poczuł. I PTSD. Zmiany nastroju. Lęki. Nieracjonalne zachowania. Obrażanie się. – Teraz i ja mam tak samo. Uczę się siebie na nowo – mówi operator. Ale w filmie nie będzie o PTSD. Będzie o życiu. I o rodzinach – to one, tak naprawdę są kulami i wózkami inwalidzkimi weteranów. Jeden z nich stracił nogę i częściowo wzrok. Na szczęście ma cudowną żonę i genialne córki. Drugi, także poszkodowany – stracił rękę – stoczył zawodową walkę w kickboxingu. Na widowni nie było nikogo z przedstawicieli państwowych instytucji czy stowarzyszeń pomagających weteranom.

– Gdy zaczynałem robić film, chciałem go zrobić dla siebie. Kolejne dzieło. Potem dla nich. Dziś znów dla siebie. Ten film to już nie dzieło w sensie artystycznym. To terapia. I mimo niezdolności do pracy skończę go. Dla nich... Dla siebie – zapewnia Petro.

Mira Suchodolska / DGP / Marek Matusiak

Weterani to specyficzni ludzie. Zamknięty krąg, wszyscy się znają. Tych poszkodowanych jest niespełna 730. Dobrze wiedzą, który z nich był faktycznie bohaterem, a który został ranny, bo wlazł, gdzie nie wolno było, przed saperami, robił zdjęcia. Każdy z nich jest szczególny – był na misji, mniej bądź bardziej narażał życie, w ojczyźnie powinien być bohaterem. Instytucje go ignorują, stowarzyszenia zakłada się, żeby mieć z czego żyć, a nie dla idei. Tak samo społeczeństwo – dla ludzi bohaterem będzie strażak, który pojedzie na ratunek powodzianom, a nie żołnierz, który walczył za granicą. Trudno komuś, kto czuje się bohaterem, mierzyć się z tą obojętnością. Jak to? Straciłem zdrowie na darmo? Dlatego jak ćmy do ognia tulą się do polityków – nieważne, jakiej partii. Wczoraj była cudowna Platforma, a PiS śmierdzący i brzydki. Dziś jest na odwrót. Ktoś poklepie po plecach, da order, a jeszcze jakąś kasę się przytuli. Z kolei dla polityków kilka razy w roku weteran w mundurze to fajne tło. Nie będą też ingerować w wewnętrzne weterańskie wojenki, przekręciki i układy, bo podniesie się niekorzystny PR-owo wrzask, że krzywdzi się niepełnosprawnych żołnierzy. Więc korzystniej uśmiechać się do wspólnych fotografii.

Pod jeszcze jednym względem Petro zbliżył się do niektórych bohaterów jego opowieści – a mianowicie nie może pracować. Nie był żołnierzem, więc nie przysługuje mu żołnierska renta, choć został zraniony przez żołnierza. A cywilna komisja lekarska orzekła, że jest całkowicie niezdolny do pracy. Przyznano mu 800 zł renty, za co nie można się utrzymać. Ale choć ma ręce i głowę sprawne, pracować także nie może. Podobno nie ma na niego przepisów.

Z tych weterańskich historii można by nakręcić parę dziesiątek dramatów. O tym, jak jeden z weteranów (leciał śmigłowcem, dostał serię po nogach) przez pięć lat sądził się z wojskiem o odszkodowanie. Nie miał z czego żyć. Wygrał, ale wojsko się odwołało od wyroku. Albo o chłopaku, który z plecakiem wypełnionym kamieniami poszedł zimą skakać z mostu Łazienkowskiego, był tylko jeden człowiek, z którym zgodził się rozmawiać - jego dowódca, sam ranny na misji. Albo o innym, dzieciaku prawie, miał 21 lat, jak wyleciał na minie razem z honkerem. Wrócił do kraju, zaczął pić. Potem z tego wyszedł, co było równie trudne, jak patrole. Albo trudniejsze. Tylko czy ktoś chciałby to oglądać?

Odpowiedź MON

Invictus Games 2018 W odpowiedzi na pytania i uwagi dotyczące przygotowań polskich weteranów do Invictus Games w 2018 roku w Australii MON informuje, że dotychczas (stan na 22.08.2017 r.) do Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa wpłynęło 28 zgłoszeń o uczestnictwo. Proces ten trwa nadal, żaden z wniosków nie został odrzucony. Kompletną listę polskich zawodników weteranów-poszkodowanych, którzy wezmą udział w Invictus Games 2018, poznamy prawdopodobnie na początku przyszłego roku, co podyktowane jest otrzymaniem od organizatorów w grudniu 2017 r. szczegółowego terminarza startu konkretnych dyscyplin sportowych oraz ilość miejsc startowych przewidzianych dla polskich zawodników.

Ustalanie składu

Ideą MON jest wyselekcjonowanie możliwie jak największej liczby rannych weteranów ze znacznym uszczerbkiem na zdrowiu. Szczególnie ważne są osoby po amputacjach lub poruszające się na wózkach, ponieważ start w imprezie będzie dla nich nie tylko możliwość „sprawdzenia się”, rehabilitacji czy sposobu integracji z innymi rannymi weteranami, ale także dodatkowo systemowa pomoc dla ciężko rannym weteranów. Centrum Weterana w czasie bezpośrednich kontaktów osobiście poinformowało i zachęcało weterana który porusza się na wózku do uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.

W celu wyłonienia najwłaściwszych kandydatur zostanie powołana komisja, w skład której wejdą osoby zajmujące się sprawami weteranów z kluczowych instytucji Ministerstwa Obrony Narodowej (m.in. Departamentu Spraw Socjalnych, Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych, Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, Centrum Weterana czy przedstawicieli zajmujących się sportem), a ostateczna decyzja w tej sprawie zapadnie w terminie późniejszym.

Przygotowania do zawodów

W 2018 r. - do czasu wyjazdu - MON planuje przeprowadzenie 3 zgrupowań w Wojskowym Ośrodku Szkoleniowo-Kondycyjnym w Mrągowie (łącznie 31 dni) – w marcu, czerwcu i we wrześniu.

Kontakt z organizatorami

MON jest w bieżącym kontakcie z organizatorami Invictus Games 2018 w Australii i reaguje na wszelkie informacje w zakresie przygotowana do tych zawodów. Nadmieniamy także, że wiele spraw jest jeszcze nie sprecyzowane przez organizatorów z powodu nie zakończenia ich planowania.

Dodatkowe informacje

- Status weterana ma przyznanych (stan na 22.08.2017 r.) 17182 byłych i obecnych żołnierzy, a weterana poszkodowanego – 732. W szeregach Wojska Polskiego służy około 70 weteranów poszkodowanych (kategoria Z/O).
- W 2017 roku Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa zostało skontrolowane przez Najwyższą Izbę Kontroli (w zakresie dot. Pomocy udzielanej weteranom poszkodowanym w trakcie służby poza granicami kraju przez powołane jednostki organizacyjne). NIK ocenił pozytywnie działania objęte kontrolą. Sprawozdanie nie zawiera żadnych zaleceń pokontrolnych - przypis redakcji: nie otrzymaliśmy tego sprawozdania od MON, a NIK odpowiedział, że kontrola nie została jeszcze zakończona

DGP

Komentarz Miry Suchodolskiej:

Ten artykuł miał naprawdę być o tym, że przez sport do normalnego życia, że chwała bohaterom, że powinniśmy brać przykład z ludzi bardzo poszkodowanych, ale nieustraszonych, niepoddających się swoim ograniczeniom, wbrew słabościom i problemom, pomagającym innym. I wierzę, że tak naprawdę jest. Każdy z moich rozmówców jest przekonany, że stoi po jasnej stronie mocy. Ja też jestem tego zdania. Każda inicjatywa, która ma na celu pomoc żołnierzom, którzy stracili zdrowie na misjach, jest warta pochwały. To, że większość moich rozmówców jest oszczędna w racjonowaniu prawdy, to całkiem inna sprawa. Film Karbala nie jest dokumentem, kilka scen w nim umieszczonych zostało wymyślonych na potrzeby fabuły - jak np. żołnierz rzucający się pod autobus pełen terrorystów. Ale to jest materiał dla historyków wojskowości. Dla mnie fundamentalne są inne kwestie. Jak np. ta, żeby weterani nie musieli chodzić po sądach, aby mieć gdzie mieszkać i za co żyć. Niezależnie od tego, czy utracili na misjach 100 proc. czy "zaledwie" 30 proc. swojej sprawności. Mam także duże wątpliwości, czy taką instytucją państwową, jaką jest Centrum Weterana powinni zarządzać weterani. Z całym szacunkiem dla nich. Moim zdaniem powinna być to placówka prowadzona przez niezależnych specjalistów. Mających wiedzę i dystans. Żeby nikt nie mógł im zarzucić, iż kierują się jeśli nie swoim interesem, to kolegów, którzy są im szczególnie bliscy ze względu na wspólne przeżycia. I na koniec najważniejsze: szef Centrum Weterana powiedział mi, że na inkryminowanym wiecu poprzedniej premier rządu pojawił się w mundurze nie z własnej woli i inicjatywy, ale dlatego, że dostał taki rozkaz. I znów - ja mu wierzę. Bo tendencją kolejnych gabinetów politycznych jest to, żeby traktować weteranów niczym sztuczne choinki. Jak przychodzi odpowiedni czas, to się wyciąga je z szafy, odkurza i... Ale weterani to nie plastikowe świerczki. Zasługują na coś więcej. I lepiej powinniśmy ich traktować.