Lewica troszczy się o odrzuconych i rolę państwa w gospodarce, a prawica hołduje konserwatywnym wartościom i sprzyja biznesowi? Zapomnijcie. Dzisiaj oś podziału w walce o wyborców jest inna: otwartość i tolerancja kontra ksenofobia i podejrzliwość.
Marcin Hadaj / GazetaPrawna.pl
Dziennik Gazeta Prawna
Niemal dwa miesiące temu w centrum Wrocławia stanęły naprzeciw siebie dwie demonstracje. Z jednej strony ubrani na czarno przedstawiciele Obozu Narodowo-Radykalnego, z drugiej kolorowi Obywatele RP. Ci pierwsi na dyktach przybitych do desek trzymanych w dłoniach mieli napisy: „Polska praca dla Polaków” i „Imigracja ze Wschodu = obniżka wynagrodzeń”. Drudzy w kontrze wznosili hasła: „Moją Ojczyzną jest człowieczeństwo” i „Wrocław wita uchodźców”. Sprawę protestów narodowców skomentował sążniście liberalny prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, twierdząc, że „nie zgadza się na straszenie mieszkańców wyimaginowanym wrogiem, którego we Wrocławiu nie ma, a zgromadzenie ONR skierowane przeciwko mieszkańcom pochodzenia ukraińskiego jest czymś oburzającym”. W swoim stylu, odpowiednio dobierając argumenty, odpowiedziała mu Justyna Helcyk z ONR, kreśląc europejski armagedon uchodźczy poprzez zgodę Polski na „niepokojący proces budowania świata bez granic, tych państwowych i tych moralnych”. „Wielkie skupiska ludności ukraińskiej mogą w nieco dalszej przyszłości nabrać własnych aspiracji politycznych i w sposób aktywny wywierać presję na funkcjonujące ugrupowania polityczne” – mówiła Helcyk.
Chociaż ONR uchodzi za ugrupowanie prawicowe, Obywatele RP za lewicę, a Dutkiewicz za centrystę – stosując klasyczne kryteria z wykładu doktryn politycznych – to dzisiaj ten tradycyjny podział ulega zatarciu. Nie dzieje się to jedynie w Polsce, co więcej, dzieje się przede wszystkim na Zachodzie. O tym, jak łatwo obecnie miksować stare pojęcia, tworząc polityczno-światopoglądowy miszmasz, środek do celu, jakim jest zdobycie władzy, widać bardzo czytelnie na przykładzie świeżo wybranego prezydenta Francji Emmanuela Macrona, a także premiera Holandii Marka Rutte. Widać to również w ostatnich dniach jak na dłoni w Polsce: PiS uchodzący za prawicowy zapowiada lewicową ofensywę społeczną (m.in. poprzez budowę 140 tys. miejsc opieki przedszkolnej dla dzieci), a dotąd teoretycznie otwarta i centrowa Platforma Obywatelska opowiada się ustami swojego przewodniczącego przeciwko przyjmowaniu uchodźców. Gdzie ład i skład, gdzie tu jakakolwiek logika?
Podział do lamusa
Rzeczywiście można zaryzykować twierdzenie, że logiki w tej politycznej narracji nie ma, gdyby klasyczne pojęcia z akademickiego wykładu doktryn politycznych przyjąć za obowiązującą rzeczywistość. Zgodnie z nią – w dużym uproszczeniu – lewica cechuje się społeczną troską o odrzuconych, nakładaniem obciążeń fiskalnych na zamożnych obywateli, promuje gospodarkę w jakimś stopniu planowaną, troszczy się o mniejszości. Centrum jest liberalne i wolnorynkowe, stawia na promocję przedsiębiorczości i indywidualizm w życiu społecznym, promuje obywatelskość, działania dla wspólnego dobra i zrzeszanie się. Prawica z kolei opowiada się za tradycyjnymi wartościami narodowymi, sprzyja Kościołowi, stoi na stanowisku pełnej, bezwarunkowej ochrony życia, niskich podatków i wspierania interesów wielkiego biznesu, nawet częściowo kosztem pracowników najemnych. Tyle dość skompresowanej teorii.
Jeśli jednak przyjrzymy się temu, co dzieje się obecnie w tym zakresie w Europie, dojdziemy do wniosku, że wykład doktryn politycznych powinien raczej zostać schowany do szuflady z napisem „przeszłość” niż być wciąż punktem odniesienia do rozumienia teraźniejszości. Bo klasyczny podział sceny politycznej w zakresie wyznawanych wartości odszedł do lamusa.
Dzisiaj oś sporu nie łączy się z ujętymi w znane nam ramy programami politycznymi, w których pewne zapisy są święte jak amen w pacierzu. Wszyscy kluczowi gracze polityczni Europy mocno relatywizują swoje poglądy, co szybko przekłada się na ich ofertę dla wyborców. Jest jednak stały, nowy punkt odniesienia i oś sporu, przy czym to spór światopoglądowy, toczony o wartości pozapolityczne. Kluczowe pytanie nie brzmi dzisiaj: Czy partia X bądź kandydat Y to człowiek lewicy, prawicy czy centrum. Brzmi ono raczej: Czy to człowiek otwarty, tolerancyjny i empatyczny, rozumiejący problemy wielopłaszczyznowego świata, który nas otacza, czy przeciwnie – zwolennik prawd objawionych, z którymi nie ma sensu dyskutować, bo to człowiek na argumentację i zdrowy rozsądek zamknięty – ksenofobiczny, uparty, w swoim mniemaniu najmądrzejszy i bezrefleksyjny, nierozumiejący inności i niechcący jej rozumieć. Czy będzie podejmował decyzje zgodnie z przekonaniem, że świat nie jest czarno-biały, czy przeciwnie – nigdy nie będzie ulegał refleksji, myśląc, że jest ona cechą jedynie ludzi słabych.
Bywa tak, że pierwszą grupę wartości reprezentują przedstawiciele partii w klasycznym rozumieniu lewicowych lub centrowych, a drugą kandydaci z prawej strony sceny. Emmanuel Macron, prezydent elekt Francji, choć z punktu widzenia Polski może być już na wstępie swojej prezydentury uznawany za nieco kontrowersyjnego, bez wątpienia jest zdecydowanie bardziej otwarty i tolerancyjny niż Marine Le Pen. To nie Macron mówi o zamykaniu granic Francji przed uchodźcami (których Paryż przyjmował bardzo ochoczo, czyniąc z polityki emigracyjnej ważny element ładu społecznego) i nie on zamierza wywrócić do góry nogami stolik z napisem „Unia Europejska”, tylko jego kontrkandydatka z ostatnich wyborów, przegrana szefowa ksenofobicznego antyimigranckiego i prorosyjskiego Frontu Narodowego.
Niemniej Macron, choć tolerancyjny i skrajnie proeuropejski, potrafi również skutecznie uniknąć przypięcia mu łatki lewicującego centrysty, choć przecież formalnie taki rodowód polityczny posiada. Robi to, występując publicznie z pozycji francuskiego „nacjonalisty”, który toleruje wprawdzie wspólny unijny rynek, ale pod warunkiem, że jest to w dominującej mierze wspólny rynek zbytu francuskich produktów, wytwarzanych przez Francuzów w fabrykach zlokalizowanych jedynie we Francji. Gdy jednak UE proponuje mu refleksję nad tym, czy jednak wspólny rynek nie zakłada wzajemnej równowagi między produkcją i zbytem (co oznacza również, że jedno i drugie nie powinno znać granic wewnątrz Europy), wówczas lewicowa wrażliwość i pochwalanie obywatelskich równości dziwnie się ulatniają. O zjednoczonej Europie nie ma mowy, kiedy interesy francuskie nie będą w niej odpowiednio chronione. Z kim zatem tak naprawdę mamy do czynienia? Politykiem o poglądach lewicowych, centrowych czy może jednak skrajnie narodowych? W przypadku Macrona klasyczny podział doktrynalny się nie sprawdza.
Promocję swego rodzaju miksu poglądowego mieliśmy również niedawno w Holandii. Ubiegający się o reelekcję uchodzący za liberalnego premier Mark Rutte pokonał w wyborach prawicowego populistę Geerta Wildersa jego własną bronią: przez część kampanii wyborczej podkreślał, że reguły napływu emigrantów do Holandii muszą zostać zdefiniowane na nowo, bo wymaga tego dynamicznie zmieniająca się sytuacja na świecie. Oczywiście Rutte nie był tak bezkompromisowy jak Wilders, który jawnie nawoływał do rasowej i narodowościowej nienawiści, zarzucając m.in. Polakom, że zabierają Holendrom miejsca pracy i nie przyjmują holenderskiego, tolerancyjnego (!) stylu życia. Ale ta łyżka dziegciu w beczce miodu spowodowała, że zakładany efekt Rutte osiągnął. Wciąż jest premierem Holandii, chociaż o zaostrzaniu przepisów przestał już mówić.
Polityka animalna
Polityczna niejednorodność, o czym wspomniałem wyżej, nie jest jedynie objawem charakterystycznym dla polityki europejskiej. Od lat do końca nie wiemy, jak profilować polskie partie polityczne. PiS uchodzi za twardą prawicę, ale jeśli weźmiemy pod uwagę klasyczne wzorce doktrynalne, okaże się, że z prawicą ma jedynie kilka wspólnych cech: poszanowanie tradycji, stosunek do Kościoła, niechęć do obyczajowego liberalizmu. To jednak, co definiuje PiS, to wartości klasycznie lewicowe: wrażliwość społeczna i polityka wyrównywania szans (np. poprzez świadczenie 500 plus) czy stosunek do państwa w zakresie jego ekonomicznej dominacji w niektórych segmentach rynku.
PO teoretycznie liberalna i centrowa bywa prawicowa, bywa lewicowa, a najczęściej bywa nijaka, koniunkturalna i pozbawiona ideowego rysu. Obiecuje wprowadzenie podatku 3 x 15 proc., a potem dochodzi do wniosku, że to jednak był zły pomysł, i rezygnuje, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności. Podaje daty wprowadzenia w Polsce euro, które już w chwili składania deklaracji nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości – to przykłady z przeszłości. Ale są i nowsze, co potwierdza, że to wciąż partia bez czytelnych ram, w których się porusza. Najpierw odrzuca możliwość podnoszenia płacy minimalnej, potem sugeruje, że to nieprawda i będzie ją podnosić. Zachęca rząd PiS do opracowania strategii asymilowania uchodźców, a następnie mówi wprost, że nie chce ich w Polsce widzieć. Obiecuje wypłaty 500 zł nie tylko na drugie, ale na każde dziecko, bez względu na sytuację materialną rodziców, a potem twierdzi, że program świadczeń rodzinnych musi być zmodyfikowany (w domyśle: bardziej zamożni nie dostaną żadnej pomocy, a i biedni będą musieli udowodnić, że na nią zasługują). SLD, który po transformacji z PZPR chciał być bardziej lewicowo-europejski niż niemieckie SPD czy francuscy socjaliści, utonął w morzu afer finansowych, których wspólnym mianownikiem było dbanie o interesy polskich „tłustych misiów”, a nie o byt ludzi pracy i walka z nierównościami.
Dwie główne siły polityczne w Polsce opisują nie tradycyjne programy polityczne, ale ich stosunek do rzeczywistości. Jedni są – a przynajmniej próbują udawać, że są – otwarci, drudzy wręcz przeciwnie – niczego nie udają, przeciwników politycznych i światopoglądowych odsądzają od czci i wiary, przypisując sobie wszystkie dobre zasługi, a innym zachowania zomowców. Jest to więc zderzenie „dobrych panów” z elementem „animalnym” i „gorszym sortem”, kablującym na Polskę w zepsutej moralnie, tęczowej Europie – zupełnie pozbawione ideowości. I przez ten pryzmat coraz częściej postrzegamy polityków – tego, co mówią i jak zachowują się w różnych relacjach, a nie tego, jakie składają obietnice działań. Bo najczęściej jest tak, że obietnice są dobrym hasłem na etapie kampanii wyborczej, a potem już po wyborach kończy się parkiet i zaczynają schody. Program odchodzi w zapomnienie, zostaje to, co w sposób kluczowy definiuje rządzących – nasza ocena, czy się ich wstydzić, czy z nimi identyfikować.
Dwie główne siły polityczne w Polsce opisują nie tradycyjne programy polityczne, ale ich stosunek do rzeczywistości. Jedni próbują udawać, że są otwarci, drudzy niczego nie udają, przeciwników politycznych odsądzają od czci i wiary, sobie przypisując dobre zasługi, a innym zachowania zomowców