Przekonanie, że Stany Zjednoczone płacą zbyt wysoką cenę za wspieranie Tel Awiwu, nie jest już na amerykańskiej prawicy marginesem. Po inwazji Izraela na Strefę Gazy uważa tak coraz więcej zwolenników prezydenta Donalda Trumpa oraz ruchu MAGA

Bezwarunkowe poparcie dla Izraela było dotąd jedną z nielicznych spraw w amerykańskiej polityce, w których panowała ponadpartyjna zgoda. Progresywni demokraci próbowali w ostatnich latach nadkruszyć ten konsensus, potępiając rząd Binjamina Netanjahu za przyspieszenie budowy izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu i systemową dyskryminację Palestyńczyków. Ale i tak przeważnie głosowali za wartymi miliardy dolarów pakietami pomocy wojskowej dla Tel Awiwu. Republikanie nie tylko prezentowali jednolity front, lecz wraz z rosnącym znaczeniem ewangelikalnych wyborców utwardzali proizraelski kurs. Nawet wyznawcy doktryny America First, którzy najchętniej poluzowaliby sojusze i wyswobodzili USA z zobowiązań międzynarodowych, dla państwa żydowskiego robili wyjątek. Do czasu, aż brutalna wojna w Strefie Gazy ściągnęła na izraelskie władze oskarżenia o zbrodnie wojenne.

Choć większość konserwatystów nadal uznaje silną więź z Izraelem za fundament polityki zagranicznej, to przekonanie, że Stany Zjednoczone płacą zbyt wysoką cenę za utrzymanie wpływów w niestabilnym regionie, nie jest już na prawicy marginesem. Wielu akolitów Donalda Trumpa, którzy wcześniej widzieli w rządzie Netanjahu naturalnego partnera w walce z radykalnym islamem, dzisiaj otwarcie kwestionuje jego strategię i niewzruszoną lojalność okazywaną mu przez Waszyngton. W medialnym ekosystemie MAGA coraz mocniej wybrzmiewają wątpliwości, czy dostarczanie rakiet i myśliwców Izraelczykom jest niezbędne dla zapewnienia Ameryce bezpieczeństwa i ochrony jej interesów. Zdaniem sceptyków bezwarunkowe wsparcie dla Izraelczyków naraża Stany Zjednoczone na ryzyko ataków odwetowych, a w razie eskalacji grozi wmieszaniem ich w kolejny długotrwały konflikt. Zamiast wydawać pieniądze podatników na cudze wojny, lepiej przeznaczyć je na uszczelnienie granicy i masowe deportacje.

Napięcia wśród trumpistów nasiliły się pod koniec lipca, kiedy wraz z doniesieniami o milionie Palestyńczyków bez dostępu do żywności światowe media obiegły przejmujące obrazy głodu.

Marjorie Taylor Greene, najbardziej rozpoznawalna twarz MAGA na Kapitolu, jako pierwsza republikanka nazwała działania Izraela w Strefie Gazy ludobójstwem. „To, co spotyka w Gazie niewinnych ludzi, w tym dzieci, jest przerażające” – podkreślała na X. Była to riposta na wpis jastrzębiego kongresmena Randy'ego Fine'a, który zasugerował, że Palestyńczycy powinni głodować, dopóki Hamas nie uwolni zakładników.

Obie wypowiedzi kontrastowały z zachowawczym tonem partyjnego establishmentu. Od początku wojny prominentni republikanie unikają komentowania działań Sił Obronnych Izraela (IDF) lub powtarzają retorykę rządu Netanjahu. Winą za niedobory żywności obarczają hamasowców okradających konwoje humanitarne, zaś ataki na domy i szpitale usprawiedliwiają jako „tragiczne wypadki”. Słowa Taylor Greene zbagatelizowali jako kolejny populistyczny wybryk mający wywołać zamieszanie.

Rebeliantka w Waszyngtonie

To nie pierwszy raz, jak skrajnie prawicowa polityczka stanęła w kontrze do republikańskich liderów w Kongresie, a nawet samego Trumpa. W czerwcu głośno protestowała przeciwko decyzji o zbombardowaniu zakładów nuklearnych w Iranie, przekonując, że zamiast dalej finansować cudze wojny Stany Zjednoczone powinny się skupić na „odparciu inwazji imigranckich kryminalistów”. Miesiąc wcześniej złożyła wniosek o zmniejszenie wydatków na kampanię wojenną Izraela o 0,5 mld dol., lecz poparło ją zaledwie pięciu kongresmenów: jeden konserwatysta i czterech progresywnych demokratów. Lindsay Graham, wpływowy senator kojarzony ze starą, neokonserwatywną gwardią, ostrzegł wtedy, że „jeśli Ameryka odetnie wsparcie Izraelowi, Bóg odetnie wsparcie nam”. Taylor Greene widziała to inaczej. „Uważam, że Partia Republikańska odwróciła się od zasady America First” – skarżyła się „Daily Mail”.

Polityczka przybyła do Waszyngtonu pięć lat temu, niosąc ze sobą aurę antysystemowej rebeliantki, która chce rozsadzić stare układy i dogmaty. Jako zdeklarowana izolacjonistka opowiedziała się za całkowitym wstrzymaniem dostaw broni Ukrainie, postrzegając rosyjską agresję jako regionalny konflikt, który nie powinien odciągać USA od rozwiązywania problemów w kraju. Ale Izraelowi przyznawała szczególny status – przed rozpoczęciem kampanii w Strefie Gazy Taylor Greene należała do zagorzałych sprzymierzeńców rządu Netanjahu. Po masakrze Hamasu z 7 października 2023 r. domagała się nawet udzielenia nagany kongresmence o palestyńskich korzeniach Rashidzie Tlaib, która na proteście przeciwko oblężeniu enklawy oskarżyła władze w Tel Awiwie o ludobójstwo. Kongresmenka MAGA uznała jej aktywność za „antysemicką”. Jak na ironię, Tlaib znalazła się później w czwórce demokratów, którzy zagłosowali za poprawką dotyczącą obcięcia funduszy dla Izraela. Co więcej, znana z promowania teorii spiskowych Taylor Greene sama w przeszłości spotkała się z oburzeniem za powielanie antysemickich tropów i obraźliwych klisz – np. podczas pandemii COVID-19 musiała przepraszać za porównanie obowiązku noszenia maseczek do nazistowskiej praktyki oznakowania Żydów opaskami z gwiazdą Dawida.

W zeszłym tygodniu rozdrażniła republikanów na Kapitolu sugestiami, że ich bezgraniczne poparcie dla rządu Netanjahu ma związek z pieniędzmi potężnej organizacji lobbingowej AIPAC (American Israel Public Affairs Committee). – Izrael to jedyny kraj, który ma tak ogromny wpływ i kontrolę nad prawie wszystkimi moimi kolegami – mówiła w youtubowym programie Megyn Kelly, byłej gwiazdy Fox News, a obecnie czołowej postaci medialnej sceny MAGA.

W każdym cyklu wyborczym AIPAC przekazuje dziesiątki miliony dolarów na kampanie polityków, którzy twardo opowiadają się po stronie Izraela – zarówno z prawej, jak i z lewej strony sceny partyjnej. Z analizy „Politico” wynika, że w 2024 r. organizacja skoncentrowała się na prawyborach w Partii Demokratycznej, pompując najwięcej funduszy w kampanie rywali progresywnych kandydatów.

Trzeba dokończyć robotę

Poglądy Taylor Greene może nie znajdują dużego posłuchu na Kapitolu, ale oddają nastroje wielu luminarzy i sympatyków ruchu America First. Ich niezadowolenie ujawniło się już przy okazji czerwcowej interwencji USA w Iranie. Z protrumpowskich kanałów i podcastów rozległy się wtedy głosy, że dołączenie do kampanii Netanjahu grozi uwikłaniem kraju w kolejną „wieczną wojnę”, która może zaprzepaścić misję MAGA. Ultrakonserwatywny komentator Tucker Carlson alarmował administrację, że będzie to „jak pokazanie środkowego palca milionom wyborcom, którzy myśleli, że oddają głos na władzę stawiającą Stany Zjednoczone na pierwszym miejscu”. „Dlaczego każdy znany mi republikanin bez przerwy jest w stanie osobliwego uwielbienia dla Izraela?” – pytał retorycznie. W te same tony uderzał nazywany „zaklinaczem MAGA” Steve Bannon, który zarzucał Netanjahu, że próbuje wciągnąć Amerykę w długotrwały konflikt na Bliskim Wschodzie, aby uratować swoją pozycję polityczną. Gdy w lipcu IDF omyłkowo zbombardowały kościół katolicki w Gaza City, zabijając trzy osoby, rozgoryczenie w szeregach ruchu jeszcze się pogłębiło.

Trump przyznał sobie tytuł „najbardziej proizraelskiego prezydenta w historii USA” – i trudno mu go odmówić. Od lat 70., kiedy Tel Awiw stał się największym beneficjentem pomocy wojskowej Waszyngtonu, kolejne administracje wykorzystywały ją jako narzędzie nacisku: stosowały presję, wymuszały ustępstwa, wytyczały czerwone linie. Na przykład w 1981 r., po zbombardowaniu Bejrutu przez IDF, Ronald Reagan czasowo zawiesił dostawy myśliwców F16, by powstrzymać eskalację przemocy, a rok później zablokował wysyłkę bomb kasetowych. Trump bez zastrzeżeń spełnia oczekiwania Netanjahu, jednocześnie nie żądając nic w zamian. W pierwszej kadencji przeniósł ambasadę USA do Jerozolimy, zaakceptował aneksję Wzgórz Golan i przymknął oko na rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu. W drugiej dał partnerowi wolną rękę w Gazie. Snuł nawet groteskowe fantazje o przemienieniu jej w „riwierę Bliskiego Wschodu”, które izraelscy ekstremiści odczytali jako zachętę do czystek etnicznych i aneksji enklawy.

Miesiąc temu, kiedy tematu katastrofy humanitarnej nie dało się już dłużej unikać, między sojusznikami doszło do pierwszego poważnego rozdźwięku. Podczas wizyty w Szkocji Trump stwierdził, że sądząc po tym, co widział w telewizji, wielu Palestyńczyków głoduje, a Izrael ponosi za to „dużą część odpowiedzialności”. Choć słowa te były tylko publicznym potwierdzeniem faktów, odebrano je jako upomnienie dla Netanjahu, który zarzekał się, że w Gazie „nie ma głodu”. Zgrzyt nie potrwał długo. Już kilka dni później amerykański przywódca nie tylko zbeształ Kanadę za uznanie państwa palestyńskiego, lecz także zagroził, że może to utrudnić zawarcie z nią porozumienia handlowego. Wprawdzie nieoficjalnie słychać, że przedłużająca się izraelska kampania budzi w gospodarzu Białego Domu narastającą frustrację, ale dalej zapewnia on, że Tel Awiw „musi dokończyć robotę”. „Zakładnicy wrócą dopiero wtedy, gdy Hamas zostanie pokonany i unicestwiony. Im szybciej to nastąpi, tym większe szanse na sukces” – pisał na swojej platformie Truth Social.

Więź transakcyjna

Zwolennikom Trumpa coraz trudniej zrozumieć jego niewzruszoną lojalność. Jak wynika z lipcowego sondażu CNN/SSRS, odsetek republikanów, którzy uznają działania Izraela w Strefie Gazy za w pełni usprawiedliwione, zmalał z 68 proc. w 2023 r. do 52 proc. obecnie. Sceptycyzm napędzają przede wszystkim młodsi Amerykanie. W kwietniu, kiedy niedobory żywności nie przerodziły się jeszcze w głód, Pew Research Center opublikował badanie, z którego wynikało, że w konserwatywnej części pokoleń lat 80. i 90. nieufność wobec państwa żydowskiego poszybowała z 35 proc. do 50 proc.; wśród republikanów po pięćdziesiątce negatywne nastawienie wzrosło tylko nieznacznie – z 19 proc. do 23 proc. „Wśród wyborców MAGA poniżej trzydziestki Izrael nie cieszy się prawie żadnym poparciem” – powiedział „Politico” Steve Bannon. Mimo to konserwatyści wciąż okazują nieporównywalnie większą przychylność sojusznikowi niż lewica: ponad dwie trzecie demokratów ma krytyczną opinię o państwie żydowskim, a zaledwie 8 proc. w pełni akceptuje jego kampanię w Strefie Gazy.

Rozdźwięk pokoleniowy wynika w dużej mierze z odmiennych doświadczeń historycznych. Jak pokazuje analiza Brookings Institution, ukształtowani przez pamięć o wojnie sześciodniowej (1967 r.) i wojnie Jom Kipur (1973 r.) baby boomersi są dużo bardziej skłonni niż młodsze roczniki traktować Izrael jako państwo potrzebujące ochrony. Millenialsi i zetki częściej postrzegają go jako militarystyczne mocarstwo, które drenuje amerykańskie zasoby. O ile młodzi lewicowcy domagają się, by Stany Zjednoczone odcięły dostawy wojskowe okupantowi, który prowadzi wobec mniejszości politykę apartheidu, o tyle ich konserwatywni rówieśnicy uważają, że do sojuszy należy podchodzić transakcyjnie. Bez względu na te różnice, w jednym obie grupy się zgadzają: miliardy wydawane na uzbrojenie dla IDF powinny iść na poprawę jakości życia w kraju.

Jest jeszcze inne źródło słabnącego poparcia dla Izraela na populistycznej prawicy: antysemickie teorie spiskowe rozsiewane przez influencerów MAGA. Nick Fuentes, biały suprematysta negujący Holocaust i wychwalający Hitlera, należy do najpopularniejszych streamerów na platformie Rumble, zapewniającej azyl hejterom wykluczonym z YouTube'a. Candace Owens, skrajnie prawicowa komentatorka wyrzucona z portalu The Daily Wire za propagowanie antysemickich oszczerstw, regularnie pojawia się w pierwszej dziesiątce najchętniej słuchanych podcasterów na Spotify. A to tylko pierwsze z brzegu przykłady.

Ewolucję poglądów można też dostrzec na eksperckim zapleczu trumpizmu. Najlepszym przykładem jest Heritage Foundation, który przygotowała dla drugiej administracji MAGA kontrowersyjny plan rządzenia Project 2025. W marcu tego roku think tank opublikował raport wzywający do przeformułowania stosunków amerykańsko-izraelskich: odejścia od „specjalnej więzi” na rzecz „równego partnerstwa strategicznego”. Nie jest to jedynie techniczna korekta. Heritage Foundation przekonuje, że Stany Zjednoczone powinny traktować państwo żydowskie nie jako wymagającego ciągłej ochrony junior partnera, lecz jako regionalne mocarstwo zdolne aktywnie odpowiadać na zagrożenia. Pomoc wojskową proponuje zastąpić pragmatyczną współpracą, która stawia na pierwszym planie wzajemne korzyści. Jej pomysł zakłada m.in., że Tel Awiw zacznie kupować amerykańskie uzbrojenie na własny koszt i uczestniczyć we wspólnie finansowanych projektach obronnych.

Kulturowe pęknięcie

Nastroje wśród amerykańskich konserwatystów nie uszły uwadze rządowi w Tel Awiwie, który postanowił zaradzić swoim kłopotom, sięgając po nowe instrumenty soft power. W sierpniu Ministerstwo Spraw Zagranicznych zasponsorowało wycieczkę do Ziemi Świętej dla kilkunastu influencerów świata MAGA, licząc na to, że ich zasięgi pomogą wypromować proizraelską narrację wśród amerykańskich chrześcijan. Podróż zorganizowało stowarzyszenie Israel365, które na stronie internetowej podkreśla, że Żydzi mają „boskie prawo do całości ziem Izraela”, a swoją misję opisuje jako „obronę zachodniej cywilizacji przed progresywną lewicą i globalnym dżihadem”. Program wizyty obejmował m.in. wizytę przy Ścianie Płaczu, obejrzenie bazy IDF i pomnika upamiętniającego 12 dzieci zabitych w 2024 r. przez rakietę Hezbollahu.

Próbę ocieplenia wizerunku na trumpistowskiej prawicy podjął również sam Netanjahu. Kiedy w lipcu uwielbiana przez manosferę grupka Nelk Boys przeprowadziła z nim luźny, ponadgodzinny wywiad, reakcja widowni była tyleż błyskawiczna, ile niespodziewana: w ciągu niespełna doby podcasterzy stracili ponad 10 tys. subskrybentów.

Rozwścieczeni słuchacze zarzucili im, że zaprosili zbrodniarza wojennego na przyjazną pogawędkę, pozwalając mu gładko prześlizgnąć się przez kłamstwa. Nelk Boys, którzy przyciągnęli miliony młodych mężczyzn treściami nasyconymi mizoginią, szowinizmem i ksenofobią, postanowili w osobliwy sposób naprawić swój „błąd”: zapraszając do podcastu śmietankę otwarcie antysemickich influencerów, by przedstawili punkt widzenia „drugiej strony”. Jednym z nich był Nick Fuentes.

Choć nic nie wskazuje na to, by ferment w obozie MAGA miał się wkrótce przełożyć na poluzowanie relacji Waszyngtonu i Tel Awiwu, to Izraelczycy nie kryją obaw, że w dłuższej perspektywie może to doprowadzić do zmiany polityki. Bardziej niż nacjonaliści spod znaku America First martwi ich jednak to, że sympatie demokratów wyraźnie leżą dziś po stronie Palestyńczyków. Już na początku 2023 r. były szef wywiadu wojskowego i dyrektor Institute For National Security Studies Tamir Hayman mówił, że narastający dystans kulturowy między USA a Izraelem podkopuje fundamenty ich sojuszu. Jako główne przyczyny pęknięcia wymieniał progresywny zwrot w młodszych pokoleniach i powolne odchodzenie amerykańskich Żydów od syjonizmu.