„O słońce! Słońce Września! Miną lata,/ zdeptany będzie przez Prawo łeb węża,/ może we wrogu odnajdziemy brata,/ może sercami będziemy zwyciężać,/ może tak będzie… Ale słońce Września,/ dni naszej chwały i krwi, i cierpienia,/ przeklęte będzie w legendach i pieśniach,/ aż nowe wzrosną po nas pokolenia”. W dorosłe życie weszły kolejne pokolenia, ale poetyckie memento Władysława Broniewskiego powraca. Na przełomie sierpnia oraz września polskie myśli i rozmowy tradycyjnie skręcają ku rocznicy wybuchu II wojny światowej i utraty świeżo odzyskanej państwowości. A także – ku poszukiwaniu analogii ówczesnej sytuacji z obecną.
Wbrew pozorom, nie ma ich tak wiele. Na pewno zachowała aktualność przestroga, by nie ulegać myśleniu życzeniowemu ani własnej propagandzie, nie konfliktować się lekkomyślnie z potencjalnymi partnerami. By nie ufać papierowym gwarancjom, lecz opierać strategię na rzetelnej wiedzy o realnych planach i zamiarach tak wrogów, jak i sojuszników. Czyli: inwestować nie tylko w wielkie jednostki wojsk lądowych, które świetnie podnoszą ducha narodu i pieszczą ego wodzów na defiladach, ale najpierw w wywiad i kontrwywiad, a w dodatku umieć słuchać ludzi z tych służb, zwłaszcza gdy przynoszą złe nowiny.
Wrzesień: głusi i ślepi
W 1939 r., wbrew niektórym legendom, byliśmy ślepi i głusi, w dużym stopniu na własne życzenie, a jednocześnie porządnie zinfiltrowani przez obu agresorów. Dalej: należy nadążać za militarnymi nowinkami (wówczas lotnictwo oraz samodzielne operacyjnie wojska pancerne, dziś drony i cała sfera cyber, jutro zapewne jeszcze coś innego). A przede wszystkim – trzeba dbać o to, żeby armia miała solidne zaplecze ekonomiczne i technologiczne, bo tamtej sprzed dekad dramatycznie go zabrakło, mimo gigantycznego wysiłku państwa i ofiarności społeczeństwa.
I na tym właściwie koniec. Znacząco inne są dzisiaj mechanizmy światowej polityki i charakter środowiska bezpieczeństwa. Europa przestała być centrum świata, stała się jednym z pól rozgrywki nowych potęg – i przez ten pryzmat należy dziś spoglądać na interesy oraz strategie naszych bezpośrednich sąsiadów, a także wynikające z nich zagrożenia.
Praktycznie żadne z państw ościennych nie prowadzi obecnie polityki w pełni suwerennej, gdybyśmy chcieli analizować ją z użyciem kategorii sprzed 1939 r. Nieporównanie większy wpływ na nią wywierają zależności od innych węzłów globalnej sieci – zarówno odległych geograficznie mocarstw, takich jak USA czy ChRL, jak i wielkich korporacji, a pod pewnymi względami także organizacji między- i pozarządowych (w tym nielegalnych). Nawet ci względnie najsilniejsi z naszych sąsiadów – Niemcy i Rosja – są w dodatku ledwo marnym cieniem swojej potęgi z tamtych czasów. To nie znaczy, że nam nie zagrażają, ale nie uderzą „sami z siebie”, jak wówczas. Mogą to zrobić wyłącznie za zgodą i w interesie innych. Ale równie dobrze te odległe geograficznie (lub wręcz realnie „nieterytorialne”) podmioty mogą dobrać się nam poważnie do skóry, nie korzystając z usłużnego pośrednictwa Moskwy czy Berlina.
Wniosek: musimy umieć patrzeć dalej niż koniuszek własnego nosa, postrzegać nasze bezpieczeństwo w skali globalnej, jako pochodną szerszych i nierzadko subtelniejszych gier niż te, z którymi mieli do czynienia nasi przodkowie.
Tym bardziej, że do tradycyjnych płaszczyzn oddziaływania – jak wojskowa czy ekonomiczna – doszły te związane z cyberprzestrzenią i środowiskiem informacyjnym, dostępem do zaawansowanych technologii oraz sposobami reagowania na wyzwania środowiskowe czy demograficzne.
Historia nie musi się powtarzać
Dobra wiadomość jest taka, że – pomimo naszego powszechnego malkontenctwa, które zawsze warto odróżniać od konstruktywnej krytyki – III Rzeczpospolita jest państwem zdecydowanie silniejszym niż jej imienniczka nr II. Po czasach PRL odziedziczyliśmy nie tylko oczywiste minusy, w tym pogrążoną w systemowym kryzysie gospodarkę nakazowo-rozdzielczą i niewymienialną walutę, ale też znacznie korzystniejsze granice, szeroki dostęp do morza, relatywnie spójną i przyzwoitą (przynajmniej na tle II RP) infrastrukturę oraz nieźle wyedukowane społeczeństwo. Ponadto otrzymaliśmy bezprecedensową szansę na integrację ze strukturami wysoko rozwiniętego i zamożnego Zachodu, o czym mogli tylko marzyć nasi pradziadowie sprzed wojny.
Co z tym zrobiliśmy, co zaprzepaściliśmy, ile można było zrobić lepiej – to odrębny temat, ale względnie korzystny punkt wyjścia plus trzy dekady „pauzy strategicznej” sprawiły, że i tak jesteśmy dzisiaj w sytuacji znacznie korzystniejszej, niż u schyłku lat 30. XX w. I warto to doceniać, a także tłumaczyć młodszym pokoleniom, że może być dużo gorzej, i że bardzo łatwo zaprzepaścić to, co wydaje się im stałe i naturalne.
Pomocnym może być przykład Ukrainy, która po pierwsze – owszem – ma „nieco” gorsze położenie geostrategiczne i uwarunkowania historyczne, ale po drugie zbyt długo nie umiała się zdecydować na wybór między cywilizacyjnym Wschodem a Zachodem, zaś po trzecie nie zdobyła się na pogonienie zawczasu złodziei i zdrajców, więc dziś płaci krwią za fundamentalne usterki swojej niepodległości.
Z okazji rocznicy wybuchu wojny sprzed 86 lat życzmy więc sobie, byśmy tym razem wystarczająco szybko uczyli się na cudzych błędach. Istotniejszych, ze współczesnego punktu widzenia niż te popełnione niegdyś przez politycznych wychowanków i następców Piłsudskiego.