I przy tym trumpowski. Przekazanie (podobno aż na 99 lat) kontrolowanej przez USA firmie nadzorowania transportu z Azerbejdżanu do należącej do niego eksklawy nachiczewańskiej – przez armeńską prowincję Sjunik (zwaną także Zangezurem, stąd termin: korytarz zangezurski) – to rozwiązanie w jego stylu. Wolnorynkowe. Zarazem potencjalnie korzystne dla Amerykanów. Zapewne, dodajmy, zaprzyjaźnionych z prezydentem.

Wszystko to razem, i to też niezwykle trumpowskie, ma się nazywać Trump Route for International Peace and Prosperity (TRIPP). Dodajmy, że w czasie waszyngtońskiej ceremonii podpisania porozumienia premier Armenii Nikol Paszynian oraz prezydent Azerbejdżanu İlham Əliyev przypochlebiali się gospodarzowi Białego Domu w sposób widowiskowy, co też jest firmowym znakiem epoki Trumpa.

Ale to mniej ważne, znacznie bardziej istotny jest geopolityczny sens tej konstrukcji. Jeśli, oczywiście, zostanie ona rzeczywiście zrealizowana i będzie przez Amerykanów konsekwentnie chroniona – to ważne zastrzeżenie, bo na Kaukazie rozwiewały się już w pył nie takie projekty.

Bezpośrednim efektem porozumienia jest zdjęcie z Armenii ciężaru strachu przed inwazją ze strony znacznie silniejszego (petrodolary) Azerbejdżanu. Inwazją, której krańcowym efektem mogłaby być nawet zagłada armeńskiej państwowości (ponura ewentualność dyskutowana przez erywańskich intelektualistów). Azerbejdżańska narracja, w której terytorium współczesnej Armenii określa się mianem Azerbejdżanu Zachodniego, a sam Erywań jako „stary azerski gród”, łagodnie mówiąc, sprzyjała takim nastrojom, podobnie jak nieustanny nacisk wzdłuż granicy i zajmowanie górujących nad nią punktów.

Historyczną, logiczną odpowiedzią Ormian na przyjmujące wręcz eksterminacyjną formę zagrożenie ze strony turkijskich sąsiadów (prócz Azerbejdżanu – Turcja, która w 1915 r. przeprowadziła na nich pierwsze nowoczesne ludobójstwo) było opieranie się na pomocy rosyjskiej. Ta jednak od dawna stawała się coraz bardziej teoretyczna. Moskwa coraz intensywniej grała z bogatszym i zapewniającym partnerom (zarówno państwowym, jak i prywatnym, oficjalnie i nieoficjalnie) nieporównanie większe korzyści materialne Baku. Zaś pełnoskalowa wojna w Ukrainie zaangażowała siły rosyjskie do stopnia de facto uniemożliwiającego użycie ich na większą skalę gdziekolwiek indziej.

W efekcie, po klęsce Armenii w wojnie 2020 r. (Azerbejdżan, napakowany izraelską i turecką bronią, z tureckimi oficerami w sztabie generalnym oraz przy bierności Rosji pokonał Armenię) Azerowie najpierw zagłodzili zamieszkały przez Ormian Górski Karabach (rosyjski kontyngent pokojowy powinien zapewniać jego komunikację z Erywaniem, czego nie robił). A następnie, też bez jakiegokolwiek przeciwdziałania Moskwy, zajęli ten obszar, wypędziwszy stamtąd Ormian.

Stałym żądaniem Baku stało się potem odblokowanie (najlepiej w formie eksterytorialnej) komunikacji między Azerbejdżanem właściwym a jego eksklawą w Nachiczewaniu – poprzez armeńską prowincję Sjunik. Azerowie nie chcieli zgodzić się na to, by transport ten (przechodzący przez obszar Armenii) był kontrolowany przez Ormian. Długo żądali, aby – zgodnie z zapisem porozumienia kończącego wojnę w 2020 r. – czyniły to obecne w Armenii wojska rosyjskie i nie chcieli słyszeć, aby był to ktokolwiek inny.

W tym kontekście ostateczna zgoda Baku na to, by czyniła to firma amerykańska, jest przewrotem na miarę kopernikańskiego. A związane z tym, zapowiadane przez rząd Armenii amerykańskie inwestycje (o ile rzeczywiście nastąpią) będą dodatkowym elementem, przestawiającym Armenię na tory współpracy z Zachodem i redukującym obecność Rosji.

Ale nie tylko Rosji. Porozumienie uderza też w Iran. Po pierwsze, Teheran był dotąd jedynym obecnym w regionie silnym czynnikiem życzliwym Armenii, co wynikało i z jego konfliktu ze zgłaszającym wobec niego roszczenia terytorialne Azerbejdżanem, i z konkurowania z Turcją o status lokalnego mocarstwa. Związanie się Erywania z USA wyjmuje Teheranowi z rąk to narzędzie. Po drugie, porozumienie przewiduje wejście Azerbejdżanu do Porozumień Abrahamowych. Oznacza to jego dalsze zbliżenie z Izraelem i USA. Taka perspektywa musi trwożyć Teheran.

Ale porozumienie to zła wieść nie tylko dla Rosji i Iranu. Również dla Chin. Pekin intensywnie tka wielowariantową sieć transportową Jedwabnego Szlaku, mającą pozwolić na lądowy (niezagrożony przez dominującą na oceanach US Navy) transport chińskich produktów na Zachód. Korytarz Zangezurski – i szerzej: Armenia – to nie jest ani jedyna możliwa, ani główna nitka tego szlaku. Ale jest to potencjalnie jeden z jego wariantów i usadowienie się tam Amerykanów zmniejsza możliwości manewru Pekinu.

Na przyjęcie TRIPP nerwowo zareagował Kreml. Oficjalnie robi tylko kwaśną minę, za to nieoficjalnie widać zupełnie coś innego. Przede wszystkim widoczna jest zmiana stosunku do znanych i aktywnych od lat azerbejdżańskich agentów wpływu w samej Rosji.

Tu pozwolę sobie na osobisty wtręt. Kiedy w latach 2006–2009 byłem prezesem PAP, na forum federacji europejskich agencji prasowych poznałem wieloletniego wiceszefa TASS Michaiła Gusmana. Tematem zajmującym federację było wtedy aplikowanie do niej agencji azerbejdżańskiej – i już wtedy zwróciła moją uwagę konsekwencja i determinacja, z jaką Gusman (z pochodzenia rosyjskojęzyczny Żyd z Baku) wspierał Azerów w tym aplikowaniu. Nie była to rzecz wyjątkowa, potem zawsze zachowywał się tak samo. A kilka tygodni temu, w czasie konferencji organizowanej przez Azerbejdżan w stolicy Karabachu (którą Azerowie nazywają Chankendi, Ormianie – Stepanakert) powszechną uwagę zwróciło jego zachowanie wobec prezydenta İlhama Əliyeva. Rosjanin wygłaszał pod jego adresem strzeliste dytyramby, które można by, niewiele tylko przesadzając, oddać słowami: Jak pan, panie prezydencie, robi to, że jest pan aż tak wspaniały? I dlaczego źli ludzie tak bardzo pana się boją?.

W wykonaniu Gusmana nie było to zachowanie nowe. A jednak tym razem premier Rosji Michaił Miszustin zwolnił go – bez podania powodu – ze stanowiska wiceszefa TASS. Nagle obiektem medialnej krytyki stał się politolog i były deputowany Siergiej Markow, który również od wielu lat przyzwyczaił obserwatorów do konsekwentnego forsowania w Moskwie interesów azerskich i równie konsekwentnego personalnego przypochlebiania się Əliyevowi.

Poczynaniom Kremla dziwić się trudno, gdyż w czasie tej konferencji w Karabachu Əliyev pozwolił sobie poprzeć integralność terytorialną Ukrainy i zaapelować do tego kraju, by nie godził się na okupację. Bo Kijów powinien pamiętać, iż Azerowie po latach porażek odnieśli zwycięstwo nad Armenią i odbili Karabach...

A wszystko to na tle pogarszających się od miesięcy relacji między Azerbejdżanem a Rosją. To pogorszenie ma obiektywne przyczyny (m.in. omyłkowe strącenie przez rosyjską obronę przeciwlotniczą azerbejdżańskiego samolotu w czasie nalotu ukraińskich dronów na miasto Grozny), ale kiedyś obie strony pieczołowicie zamiotłyby spory pod dywan, bo jednym i drugim zależało na dobrych relacjach.

Dziś jest inaczej. Azerbejdżan dostał Karabach, czyli Rosja straciła główne narzędzie, za pomocą którego mogła szantażować i Erywań, i Baku. A wpływy innych wielkich graczy, czyli USA i w pewnym zakresie Chin, dodatkowo ograniczają potrzebę liczenia się z Moskwą. Baku poczuło się więc nad wyraz pewnie. I zaczęło odreagowywać lata wymuszonego odgrywania roli młodszego brata.

Gdy rosyjskie rakiety uderzają w należące do azerbejdżańskiego kapitału przedsiębiorstwa w Ukrainie, Əliyev grozi zniesieniem embarga na dostawy broni dla Kijowa. A to jest już uderzenie w rosyjską świętość, tym boleśniejsze, że dokonane przez niedawnego wasala.

Nowa sytuacja uderza w diaspory – azerską w Rosji i rosyjską w Azerbejdżanie – traktowane przez obie strony niezwykle brutalnie, co jest dodatkowo intensyfikowane przez kurczenie się rosyjskiej gospodarki i wzmożoną walkę o jej tłuste kąski („Buldożer pełznie już ku Poczekalni”, DGP Magazyn na Weekend nr 138 z 18 lipca). Oto wpływowy putinowski działacz, szef reżimowej „fundacji antykorupcyjnej” (podróbki mającej zastąpić organizację zamordowanego Nawalnego) Witalij Borodin wzywa do skonfiskowania, rzekomo za niespłacone kredyty, aktywów Araza i Emira Agalarowów (należy do nich m.in. podmoskiewski obiekt Crocus City Hall, miejsce ataku terrorystycznego sprzed półtora roku), najbogatszych Azerów żyjących w Rosji (już zdążyli schronić się w Baku). Oto deputowany do Dumy Siergiej Mironow, szef marionetkowej partii Sprawiedliwa Rosja, wzywa do kontroli przedsiębiorstw (chodzi głównie o targowiska) należących do azerbejdżańskiego Żyda Goda Nisanowa i chwali się, że doprowadził do zatrzymania Mutwały Szychlinskiego, syna przywódcy Azerów uralskich. Wszystko to – podkreślmy – są przedsiębiorcy związani ze światem przestępczym (to w Rosji nie zaskakuje nikogo), ale też całkowicie systemowi, wobec Putina lojalni, często objęci zachodnimi sankcjami. Dziś jednak przestaje to mieć kluczowe znaczenie.

Moskwa, mówiąc krótko, traci Południowy Kaukaz, czyli obszar, który kontrolowała kilkaset lat. Czy zdoła kiedyś powrócić? Zależy to, tak jak wszystko inne, od jednego podstawowego czynnika: od tego, kiedy zakończy się wojna w Ukrainie. I w jakim stanie wyjdzie z niej Rosja. ©Ⓟ

Autor był dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie (2019–2022)