Z Adrianem Zandbergiem rozmawia Marek Mikołajczyk
Na początek uraczę pana cytatem ze styczniowej rozmowy z Włodzimierzem Czarzastym. „Adrian Zandberg nie uzyska lepszego wyniku od Magdaleny Biejat. Jestem tego pewien”.
ikona lupy />
Adrian Zandberg, poseł, współprzewodniczący partii Razem, kandydat na prezydenta w 2025 r. / Materiały prasowe / Fot. Wojtek Górski

Cóż mogę powiedzieć… To nie pierwszy raz, kiedy różniłem się w ocenie z Włodzimierzem Czarzastym. W wyborach prezydenckich Nowa Lewica przegrała z Razem.

Wybory prezydenckie zakończył pan z wynikiem 4,86 proc. Ma pan poczucie, że wycisnął pan tyle, ile się dało?

Powiem tak: są partie, dla których w wyborach prezydenckich coś się skończyło. Dla Razem to nowy oddech. Przez lata słuchaliśmy, że nasz szklany sufit to 400–450 tys. głosów. Wybory pokazały, że tak nie jest. Przekonaliśmy niemal milion wyborców, że nie muszą być zakładnikami Kaczyńskiego i Tuska. Razem zdobyło setki tysięcy nowych głosów, bo skupiliśmy się na sprawach, które dotyczą milionów ludzi: na inwestycjach w energetykę i mieszkania, na kryzysie zdrowotnym. Pokazaliśmy, że jest nas – ludzi, którzy chcą prospołecznej zmiany – całkiem sporo.

Czym Razem różni się od Nowej Lewicy?

O tych samych kwestiach mówiła w kampanii Nowa Lewica. Co jest dziś podstawową różnicą między wami?

Ocena rządu, a co za tym idzie – wiarygodność. My uważamy, że rząd Tuska jest kiepski, to rząd rozczarowania i złamanych obietnic. Nowa Lewica jest jego częścią.

Przykład pierwszy z brzegu – w kampanii w 2023 r. ci, którzy teraz rządzą, obiecywali, że skończy się traktowanie spółek Skarbu Państwa jak łupu wyborczego, wsadzanie do nich rodzin polityków i znajomych królika. My traktowaliśmy tę obietnicę serio, oni – nie. Przy powoływaniu rządu usłyszeliśmy, że zmiany nie będzie. Mówiąc obrazowo: panowie wyjęli notesiki i podzielili, kto co weźmie.

Nowej Lewicy też to dotyczy?

Dotyczy to wszystkich partii, które zdecydowały się wejść do rządu Tuska. System jest nadal oparty na podziale łupów. Kiedy mówię o głodzeniu przez rząd szpitali, słyszę: „A skąd mamy wziąć na to pieniądze?”. Odpowiedź Razem, że trzeba opodatkować multimilionerów i wielki kapitał, liberałom się nie podoba. A przecież na wyeliminowanie koryciarstwa ze spółek Skarbu Państwa nie potrzeba było ani złotówki. To wyłącznie kwestia woli politycznej. Ale nie chcą tego zrobić.

Na realizację dużej części waszych obietnic pieniędzy jednak potrzeba.

Wyznaję staroświecką zasadę, że obietnic należy dotrzymywać. Ekipa Tuska najwyraźniej uważa inaczej. Przed wyborami obiecywali systemowe podwyżki w budżetówce. Tymczasem po jednorazowej rekompensacie za inflację wróciliśmy do starej pieśni. Minister edukacji Barbara Nowacka ogłosiła, że w przyszłym roku nauczyciele otrzymają 3 proc. podwyżki. To dwa i pół razy mniej, niż wyniesie wzrost płac w gospodarce. Koszty życia idą w górę, inne branże dostają podwyżki, a państwo mówi pracownikom budżetówki: „Wy zostaniecie z tyłu”. Uważam, że to nie w porządku. Związek Nauczycielstwa Polskiego alarmuje, że w szkołach mamy 11 tys. wakatów. Chcemy ich jeszcze więcej? Niejeden nauczyciel stanie przed dylematem, czy dalej pracować w publicznej placówce, czy iść do prywatnej. Głodzenie publicznej edukacji przełoży się na nierówności.

To znaczy?

Wystarczy spojrzeć na wyniki egzaminu ósmoklasisty. Mamy rozjazd – z jednej strony świetne wyniki z matematyki czy języka angielskiego dzieci z bogatych dzielnic dużych miast, z drugiej strony dużo gorsze wyniki uczniów spoza metropolii. Zamożni rodzice, którzy zabierają dzieci ze szkół publicznych, przenoszą je do płatnych szkół dla finansowej elity. Im gorzej będzie w państwowych szkołach, tym bardziej utrwalą się różnice klasowe. Elita, która wdrapała się na górę, wciąga za sobą drabinę. Dla bogatych wykształcenie premium, dla reszty coraz biedniejsza, coraz słabsza państwowa szkoła. To bardzo szkodliwy scenariusz. Nie chcę, żeby Polska tak wyglądała.

Pan ma dwoje dzieci. Do jakich szkół uczęszczają?

Do państwowej, osiedlowej podstawówki. Ale gdy patrzę na posłów czy senatorki z innych partii – od Konfederacji po Nową Lewicę – to zdaje się, że moje podejście nie jest popularne.

Razem walczy o wyborców. Dlaczego telewizja nie jest w jej centrum uwag?

Wróćmy do kwestii wyborczych. Analizował pan strukturę swoich wyborców? Według wyników exit poll głosowały na pana głównie osoby w wieku 18–29 lat.

Jesteśmy relatywnie silniejsi wśród młodych wyborców. Myślę, że w tych wynikach odbija się przede wszystkim schyłek mediów tradycyjnych.

Rozumiem, że składa nas pan do grobu.

Gazety to nisza, chodziło mi raczej o telewizję. Przez lata ludzie czerpali wiedzę o polityce z wieczornych programów informacyjnych. A jakie one są, wszyscy wiemy. Skrajnie stronnicze, manipulatorskie, służą konkretnym obozom politycznym. W tamtym świecie, żeby kogoś politycznie zabić, wystarczyło go zamilczeć. Zaczęliśmy rozmowę od nieudanego proroctwa Włodzimierza Czarzastego, że Razem, którego mainstream nie wspiera, przegra z NL, która ma licencję na bycie tą grzeczną, potulną lewicą z telewizji. To już tak nie działa. Wśród ludzi przed czterdziestką ani Michał Rachoń, ani Piotr Kraśko nie mają monopolu na opowiadanie o polityce. I to widać w wynikach wyborów.

Pokazaliśmy, że można robić kampanię bez milionowych subwencji, bez koncesji od mainstreamu, bez finansowego wsparcia biznesu. 20 lat temu to było niemożliwe, 10 lat temu – bardzo, bardzo trudne. Jutro to będzie tak oczywiste, że trudno będzie uwierzyć, jak przez dekady wyglądała polska polityka.

Aby realnie myśleć o władzy, trzeba wychodzić poza swoje bańki. Bańką Razem są ludzie młodzi. Jak docierać do osób starszych, które nie odświeżają co kilkanaście minut Twittera i nie mają konta na TikToku?

Szukamy nowych narzędzi. A czasem całkiem starych – jednym z nich jest papier.

Czyli zasypie pan Polskę ulotkami.

Wyjdziemy na ulice z razemowymi gazetami. Gazety pozwalają dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej o nas nie słyszeli.

Mało spektakularny pomysł.

A jednak poza kampaniami mało kto z niego w polskiej polityce korzysta. Nie wydamy gigantycznych pieniędzy, bo ich nie mamy. Razem utrzymuje się ze składek, nie mamy wielomilionowych dotacji. Ale bez kasy i tak wyprzedziliśmy Nową Lewicę, która miała miliony złotych z budżetu. Bo w polityce liczy się też wiarygodność. I bezpośrednie docieranie do ludzi.

W chwili, gdy rozmawiamy, trwa Lato z Razem, spotykamy się z wyborcami w wielu miastach. Właśnie wróciłem z Tarnowa. W środku lata, na południowym wschodzie Polski, Razem gromadzi setki osób. Zaraz ruszam do Wielkopolski, tam mam na trasie Bolechowo, Czerwonak, wiec w Poznaniu, później jadę na Górny Śląsk i do Małopolski... Nie zatrzymujemy się, budujemy struktury na kolejne wybory. Od kampanii mieliśmy ponad 11 tys. zgłoszeń. To kilkukrotnie więcej niż Razem miało dotąd członków.

Pytanie, ile z nich realnie zaangażuje się w działalność partyjną.

Zgadza się. Ale faktem jest, że budujemy się w miejscach, w których dotychczas byliśmy słabsi. Było sporo prawdy w stwierdzeniu, że Razem jest silne tam, gdzie jest duża politechnika czy uniwersytet. Teraz to się zmienia. Mamy sporo do nadrobienia.

Czego nauczył Razem śp. komitet "Lewica"

W połowie maja Razem obchodziło 10. urodziny. To już dość długo.

Na własny rachunek pracujemy od kilku miesięcy. Przez lata nie pracowaliśmy przecież na szyld Razem. Schowaliśmy nasze logo, bo umówiliśmy się na koalicję. Świętej pamięci komitet „Lewica”.

To był błąd?

W 2019 r.? Nie. Umówiliśmy się wtedy na konkretny program. Problem pojawił się w 2023 r., kiedy okazało się, że ten program nie będzie realizowany. Z tego powodu się rozstaliśmy.

Było trochę inaczej. Do rozłamu doszło później, przez rok rządu Donalda Tuska byliście we wspólnym klubie z Nową Lewicą.

W 2023 r. nie weszliśmy do rządu, bo nie było zgody na kluczowe dla nas sprawy: zdrowie, naukę, mieszkania. Ale zgadzam się – rozejście się trwało zbyt długo. Dziś wszyscy już wiedzą, z czego to wynikało. Niewielka, ale rozpoznawalna grupa członkiń chciała być częścią obozu władzy.

Kilka posłanek i senatorek, w tym ówczesna współprzewodnicząca Razem Magdalena Biejat.

Poza nimi karierę w Nowej Lewicy wybrało kilkadziesiąt osób. Ta lekcja nas sporo nauczyła. Czas pokazał, że na miejscu kilkudziesięciu osób, które odeszły, przyszły tysiące nowych. Razem podjęło decyzję o samodzielności w referendum. Ocena partii była dość jednoznaczna – rząd Tuska jest rozczarowaniem, nie powinniśmy trwać w tym układzie. Niestety, trwanie w rozkroku sprzyjało Konfederacji. Długo stanowiła ona jedyną alternatywę dla rządu, która nie jest PiS-em. Dziś na opozycji jest lepszy wybór.

Razem idzie po władzę, jaki ma cel

Konfederaci mówią wprost: w 2027 r. idziemy po władzę. Razem też stawia sobie taki cel?

Chcę, żeby w przyszłym Sejmie większość zależała od klubu Razem. W 2023 r. wyborcy dali pełnię władzy Tuskowi i partiom, które mu się podporządkowały. Można było zebrać 231 głosów w Sejmie bez Razem, więc nie zgodzili się na nasze kluczowe postulaty: 8 proc. PKB na zdrowie, 3 proc. PKB na naukę i rozwój czy 1 proc. PKB na mieszkalnictwo społeczne.

Czyli nie powie pan, że idzie pan po premierostwo.

Wiem, że dziennikarze uwielbiają takie napinanie się. „Będę premierem”, „będę ministrem finansów”. Ja chcę, żeby program, który obiecałem wyborcom, był realizowany. Tytuł na wizytówce jest dla mnie drugorzędny. Natomiast nie jestem zainteresowany tym, żeby uśmiechać się na konferencji prasowej i udawać, że coś jest fajne, gdy wiem, że jest beznadziejne i szkodliwe.

Czy wasza jednoznaczna pryncypialność nie oznacza ryzyka wiecznej opozycji? W wyborach w 2023 r. PiS zdobył największą liczbę głosów, ale nie miał zdolności koalicyjnej.

Razem ma zdolność koalicyjną, ale nie ma zdolności przystawkowej. Parę miesięcy temu padła propozycja, żebym został w tym rządzie wicepremierem za Gawkowskiego. Tylko po co być wicepremierem, który nic nie może? Uważam, że Polska potrzebuje poważnej korekty społeczno-gospodarczej. Nie rekonstrukcji, w której jedno nazwisko zastąpi drugie, a poza tym nic się nie zmieni. Nie ma większego znaczenia, czy to minister Leszczyna będzie zwijać szpitale powiatowe, czy minister Konieczny. Poza fanami TVN-u i Republiki te personalia mało kogo interesują. Dla ludzi znaczenie ma to, ile będą czekali na zabieg, czy dostaną termin na badanie w szpitalu, czy muszą iść prywatnie. Nie chcę żyrować pełzającej prywatyzacji ochrony zdrowia.

PO-PiS gnije. Pytanie, co ma przyjść po nich?

Jeszcze podczas kampanii politolodzy zwracali uwagę na przepływy wyborców między panem a Sławomirem Mentzenem. Rozumie pan ten fenomen?

Zupełnie mnie to nie dziwi. Poczucie, że PO-PiS–owy system nie działa, że brzydka szarpanina tych dwóch emerytów niczego Polsce nie daje, jest coraz powszechniejsze. Wśród wyborców przed trzydziestką prawie nie ma takich, którzy z entuzjazmem głosują na PiS czy Platformę. Jeśli już to robią, to z obrzydzeniem. Ludzie szukają oferty spoza zużytego układu. A poza układem jest Razem albo Konfederacja.

Antysystemowość.

To słowo zostało w Polsce dość skutecznie ośmieszone, natomiast faktem jest, że PO-PiS gnije. Pytanie, co ma przyjść po nich? Moim zdaniem plan Konfederacji, czyli rozmontowanie usług publicznych i państwo minimum, to scenariusz „Balcerowicz na sterydach”. Zły dla milionów pracujących Polaków. Utrudniający rozwój. Do tego jeszcze dokładają ten swój dziwny, obyczajowo-religijny radykalizm. My chcemy innej drogi wyjścia z PO-PiS-u.

Jeśli nie antysystemowość, to co? Jak by się pan określił?

(śmiech) Nazywam się Adrian Zandberg. Jestem z Razem. Chcę Polski solidarnej, szanującej ludzką wolność. Polski, która nie zawodzi. ©Ⓟ