Elżbieta Barszczewska należała do najwikszych gwiazd polskiego filmu. Niewiele jednak zabrakło, żeby aktorka nigdy nie trafiła na srebrny ekran. Po maturze w 1932 r. chciała zacząć naukę w Szkole Nauk Politycznych, ale w ostatniej chwili zdecydowała się na Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. Pierwsze role przyjęła już w 1934. Występowała w teatrze u takich sław jak Leon Schiller i Aleksander Zelwerowicz, ale to kino stało się jej przeznaczeniem. Do wybuchu wojny zagrała w 15 produkcjach. Pracowała pod okiem m.in. Józefa Lejtesa i Michała Waszyńskiego, a na planie towarzyszyli jej Kazimierz Junosza-Stępowski czy Mieczysława Ćwiklińska. Krytyk Stanisław Marczak-Oborski, pisał o niej: „Czysty, przejmujący liryzm, a także miękki, a zarazem wyrazisty głos, szlachetna uroda, oczy umiejące ukazać wszelkie odcienie uczuć – wszystko to razem tworzyło zjawiskową postać”.

Nic dziwnego więc, że latem 1939 r. prasa interesowała się tym, gdzie 25-letnia gwiazda spędza czas wolny. Korespondent tygodnika ilustrowanego „Kino” spotkał ją w Domu Zdrojowym w Kosowie Huculskim. Opisał to spotkanie w numerze z 15 lipca. Czytając relację, trudno się zdecydować, czy bardziej zachwycał się „księżniczką ekranów polskich” czy Huculszczyzną.

„Strzeliste wierzchołki gór, przystrojone w lasy i w soczystą zieleń łąk, odgradzają Kosów Huculski od reszty świata, tworząc z niego najcudowniejszą krainę Słońca. Szum tysiąca olśniewająco białych wodospadów, porozrzucanych tu i ówdzie na stromych zboczach gór, świergot ptaków i dalekie echa śpiewów Hucułów – pasterzy, to najpiękniejsza pieśń ziemi kosowskiej” – zaczynał się tekst. Z dalszej jego części czytelnicy mogli się dowiedzieć m.in., że aktorka pracuje obecnie nad ekranizacją „Nad Niemnem”. Scenariusz na podstawie powieści Elizy Orzeszkowej napisał Jarosław Iwaszkiewicz, a Barszczewskiej, która zagrała rolę Justyny, towarzyszyli m.in. Ćwiklińska, Ludwik Sempoliński i Jan Kreczmar. Dzieło nigdy nie trafiło do kin. Gdy wybuchła wojna, twórcy ukryli w Warszawie negatyw i pięć jego kopii. Niestety, wszyscy zaangażowani w ukrywanie zginęli w Powstaniu Warszawskim. W efekcie do dzisiaj nie odnaleziono nagrania.

W połowie lipca 1939 r. konflikt z Niemcami co prawda stawał się coraz pewniejszy, ale w obliczu piękna Huculszczyzny można było o nim przez chwilę zapomnieć.

Najdalej na południe

„Daleko na południu ostrym klinem, niby żądłem oszczepu, wcina się Polska w górzystą w tem miejscu ziemię rumuńską. Tam, gdzie kraina wielkich połonin, jak morze, otacza szczyty Czywczynu i Rotundułu, Komanowej i Hnytesy, leży południowy, słoneczny, barwny cypel naszej ojczyzny. Na skraju jego, ze spychów gór, zacienionych świerkowym borem, wypływa Perkałab, aby, wchłonąwszy warkotliwe potoki Szyroki, Tonki i Czorny, a potem zarubieżną Saratę, burzliwym i wartkim Białym Czeremoszem pomknąć na północ, pojednać się ze swym Czarnym bratem, zbiegającym ze zboczy Palenicy, i, niby fosą odgrodziwszy ten szmat prastarej ziemi polskiej od sąsiada, wylać się z hukiem i pluskiem do Prutu, a z nim razem do Dunaju i do morza Czarnego”. Tak rozpoczął swoją „Huculszczyznę” Antoni Ferdynand Ossendowski – autor, którego książki przed wojną przetłumaczono na 20 języków i wydano w niebotycznym nakładzie 80 mln egzemplarzy. Nie on jedyny poświęcił swoje pióro tej krainie. Pisali o niej Wincenty Pol, Józef Wittlin, Melchior Wańkowicz. Pędzlem opowiadali Juliusz Kossak, Artur Grottger czy też Teodor Axentowicz. Huculszczyzna stała się główną bohaterką „Na wysokiej połoninie”, dzieła życia Stanisława Vincenza, pisarza, eseisty, tłumacza, erudyty, który potrafił studiować w Wiedniu jednocześnie prawo, biologię, psychologię, filozofię i sanskryt.

Mający francuskie korzenie Vincenz wychowywał się w położonej na Huculszczyźnie i należącej do rodziny matki wsi Krzyworównia. Mieszały się tam najróżniejsze kultury – polska, ukraińska, niemiecka, austriacka, wołoska, węgierska, żydowska, czeska, słowacka, ormiańska. Obszar ten nie tylko był dzięki temu barwny, lecz także brzmiał wieloma językami.

Różnorodność była wpisana w krajobraz Huculszczyzny. Ten stworzony ręką człowieka, ale i ten nadany mu przez naturę. Stoki gór pokryte są tam lasami bukowymi, cisowymi, świerkowymi, dąbrowami. Pomiędzy nimi zaś biegną strumyki, rzeczki, rzeki. Niekiedy cicho szemrzące, gdzie indziej pędzące przed siebie z hukiem. Widoki te, jak opowiadał Ossendowski, były dla Hucułów źródłem natchnienia, a ich brak powodował „ciężką tęsknicę, która ich nieraz do zbrodni lub samobójstwa doprowadza”.

Etnograf i folklorysta Jan Falkowski pisał, że wiara w siły nadprzyrodzone, postaci półdemonologiczne i demonologiczne jest na Huculszczyźnie do tego stopnia silna, że mało kto chce o nich opowiadać, traktując to jako wiedzę tajemną, dostępną jedynie dla mieszkańców

W odrodzonej Polsce turystów przyciągała nie tylko ta kulturowa mozaika i widoki zapierające dech w piersiach, lecz także aura tajemniczości. Miasteczka i wsie – oddalone od wielkich ośrodków miejskich, skryte w wąwozach i między lasami – kusiły nieznanym. O jednym z takich miejsc Ossendowski napisał, że „na każdym kroku tchnie tajemniczą przeszłością”. Zachwycał się, że wyjątkowości nie odebrały tym ziemiom ani rewolucja przemysłowa, ani rozwój handlu, choroby czy wojna światowa „pozostawiająca po sobie mogiły i krwawy ślad na ziemi tej i w sercu jej ludu, ani nawet… letnicy”.

Dowodu na to dostarczała również nauka. Etnograf i folklorysta Jan Falkowski w opublikowanej w 1938 r. książce „Północno-wschodnie pogranicze Huculszczyzny” pisał, że „wiara w siły nadprzyrodzone, postaci półdemonologiczne i demonologiczne jest tam do tego stopnia silna, że mało kto chce o nich opowiadać”, traktując to jako wiedzę tajemną, dostępną jedynie dla mieszkańców Huculszczyzny.

„Wzbudzony od kilku lat żywy ruch na terenie Huculszczyzny, siłą rzeczy uwzględnia w dużym stopniu również badania naukowe tego odcinka polskich Karpat. Już dziś możemy zarejestrować pokaźny zespół badaczy interesujących się Huculszczyzną” – pisał w 1935 r. Piotr Kontny. Zajmował się on zarówno gospodarką regionu, jego historią, jak i ochroną przyrody. W 1921 r. rozpoczął akcję poszukiwania w miastach i wsiach dokumentów, które pozwoliłyby odtworzyć dzieje Huculszczyzny. Odwiedził blisko 50 miejscowości, znajdując w nich dokumenty z XVIII i XIX w., które dzisiaj znajdują się w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym we Lwowie. Jeździł po świecie, propagując niezwykłość swojej ukochanej krainy i tłumacząc każdemu, kto chciał słuchać, że ma ona znaczenie dla kultury światowej. Należał też do Towarzystwa Przyjaciół Huculszczyzny.

Dla higieny państwa

Organizacja powstała w 1932 r. i jak stwierdzał jej statut, miała za zadanie współdziałanie w rozwoju kulturowym i ekonomicznym Huculszczyzny, ochronę wszystkiego, co składało się na unikatowy charakter obszaru, współtworzenie racjonalnego wykorzystania tamtejszej przyrody i klimatu „dla celów higieny społecznej Państwa”, a także opiekę nad ruchem turystycznym i letniskowym. TPH szybko dorobiło się dobrej opinii. Już cztery lata po jego powstaniu Ossendowski pisał, że jest to „organizacja poważna, nie rozpraszająca się na rzeczy błahe, drugorzędne i nie porywająca się na projekty niewykonalne, co gaszą ducha i budzą zwątpienie”.

Tego typu instytucje były niezwykle ważne dla wciąż pracującego nad wzmocnieniem spójności państwa. Polska w momencie powołania do życia Towarzystwa miała zaledwie 14 lat. To wiek buntu, kiedy każdy dzień przynosi inne pomysły. I w Polsce te bunty również się zdarzały. Wspomniana wcześniej różnorodność, która z kulturowego punktu widzenia jest ożywcza, w polityce jest potencjalnym źródłem problemów. W przypadku Huculszczyzny sprawę komplikowało to, że był to teren przygraniczny. W raporcie Straży Granicznej ze stycznia 1935 r. tak scharakteryzowano miejscową ludność: „Jest to plemię górskie, odrębne zwyczajami i kulturą od Ukraińców, a używające tylko języka ruskiego. Ze względów politycznych nacjonaliści ukraińscy uważają ich za Ukraińców i w tym duchu przez swych prowodyrów ich uświadamiają. Akcja ta paraliżowana w skutek energicznej działalności «Towarzystwa Przyjaciół Huculszczyzny» coraz bardziej zanika i Huculi uświadamiają się, że stanowią odrębny szczep, związany luźno językiem z narodem ukraińskim”.

Inny raport mówił o mężczyźnie, który chodził po domach i przekonywał miejscowych, „że Huculi jako Ukraińcy powinni się jednoczyć w partie, celem wywalczenia Ukrainy. Podkreślał dodatni wpływ polityki Hitlera na sprawy ruskie”. Żeby neutralizować takie akcje, organizowano uroczystości mające wzmacniać więź Huculszczyzny z Polską. Wśród nich były ogólnokrajowe Święta Huculszczyzny, zimowy marsz śladami II Brygady Legionów Polskich czy budowa Muzeum Huculskiego w Żabiem (dziś Wierchowina w Ukrainie). Istotnym elementem tego procesu był również 49. Huculski Pułk Piechoty stacjonujący w Kołomyi, który stał się centrum nawiązywania kontaktów między Polakami a Hucułami.

Wypoczynek w słońcu

Szansę na kontakt dawała jednak przede wszystkim turystyka i władze państwowe zdawały sobie z tego sprawę. Ich wsparcie w połączeniu z tajemniczością i pięknem przyrody sprawiły, że Huculszczyzna pod koniec lat 30. mogła konkurować popularnością z Tatrami. Nic dziwnego, skoro przed przybyszami otwierały się widoki takie jak ten opisany w 1938 r. przez francuską pisarkę Rosę Bailly, założycielkę Towarzystwa Polsko-Francuskiego w Paryżu: „Zygzakowata droga, «serpentyna», jak mówią Polacy. Samochód zatrzymuje się na skale, która tworzy balkon nad Kosmaczem. Rozległy krajobraz składa się z mnóstwa precyzyjnych i uroczych szczegółów (…). Każdy dom w Kosmaczu stara się przyciągnąć, zatrzymać uwagę łukiem ościeży, guzami drzwi, ostrym wdziękiem szczytów, rzeźbą belek. Całość zachwyca, ponieważ wszystkie domy są w stylu huculskim i z świerku. Jedne srebrzą się blado i jedwabiście, inne, świeżo wybudowane, skrzą się złotem”.

Równie bajecznych opisów bez trudu znaleźlibyśmy więcej. Wiele z nich ma wspólny element – słońce. Często podkreślano, że na Huculszczyźnie jest cieplej niż w innych regionach Polski. Jak podawali autorzy wydanego w 1936 r. folderu „Letniska Huculszczyzny”, spośród czterech powiatów – kołomyjskiego, śniatyńskiego, nadwórniańskiego i kosowskiego – najcieplejszy był ten ostatni. Słoneczne lata, ciepłe zimy oraz dobre gleby sprawiły, że rosło tam mnóstwo drzew owocowych.

Ośrodki letniskowe w powiecie kosowskim były podzielone na dwa rodzaje. Pierwszy to większe miejscowości, w których pensjonaty i hotele wyposażone były we wszelkie niezbędne udogodnienia, a dodatkowo można było znaleźć liczne restauracje i miejsca rozrywki. Do drugiej kategorii należały mniejsze miejscowości, a zwłaszcza wsie. W nich za niewielką opłatą można było znaleźć nocleg w chacie huculskiej. Takie kwatery też musiały spełniać pewne standardy, przede wszystkim czystości, ale przyrządzanie posiłków zazwyczaj spadało na turystę. „Nabiał zawsze, a często jarzyny, można dostać na miejscu, mięso zaś i inne produkty są regularnie dowożone” – informował przewodnik.

Tak właśnie wyglądało to w Krzyworówni, z której pochodził Stanisław Vincenz. Był tam zaledwie jeden pensjonat z sześcioma pokojami. Kto nie znalazł w nim miejsca albo nie było go na niego stać, mógł poszukać noclegów w chatach chłopskich. I choć wieś zachwycała urodą, nawet jak na lokalne warunki, to jeśli ktoś chciał skorzystać z innych udogodnień, takich jak restauracje czy telegraf, musiał jechać 8 km do Żabiego, tam, gdzie muzeum. Ale już na kąpiele należało wybrać się do Czeremoszu.

Jeśli ktoś potrzebował miasta, miał do wyboru m.in. Kuty, osadę ormiańską, gdzie znajdowało się co najmniej pięć dużych pensjonatów. Oprócz tego można tam było znaleźć kilka restauracji, pocztę z telegrafem, zorganizowane wycieczki, w tym spływy tratwami po rzece. Poza tym odbywały się tam dancingi, pokazy filmów, przedstawienia teatralne, festyny. Do dyspozycji kuracjuszy był również kort tenisowy. Wszak sport to zdrowie.

U doktora Tarnawskiego

Tej zasadzie hołdował człowiek, który dla Huculszczyzny zrobił niemal tyle, co Vincenz, Ossendowski czy Kontny. Apolinary Tarnawski, bo o nim mowa, urodził się w 1851 r. Po studiach medycznych przez kilkanaście lat pracował w szpitalach i uzdrowiskach. W końcu zapadł na dziwną chorobę, której nikt nie umiał zdiagnozować. Szukając pomocy, wyjechał do Niemiec. Tam poznał metody, które wydały mu się tak rewolucyjne, a co najważniejsze – skuteczne, że natychmiast zapragnął zaproponować je również Polakom. W 1891 r. otworzył w Kosowie Huculskim zakład przyrodoleczniczy, który przez kolejne niemal pół wieku stanowił wizytówkę tej krainy.

Popularność pensjonatu wynikała w dużej mierze z jego lokalizacji. Kosów był jednym z najpiękniejszych miejsc na całej Huculszczyźnie. Już dojazd do niej potrafił oczarować. Ossendowski pisał: „Dobra szosa biegnie z Kut do Kosowa. Coraz rozleglejsze ciągną się połacie ziemi ornej, gdzie rolnicy sieją pszenicę i kukurydzę, a zagrody wieśniaków toną w sadach owocowych. (…) W zieloności tonie Kosów – znaczne, liczące dwanaście tysięcy mieszkańców miasteczko, wyciągnięte po obu brzegach Rybnicy, z imponującym na wiosnę wodospadem – «hukiem» u lesistego podnóża Michałkowa. Znawcy wróżą miasteczku świetną przyszłość winnic polskich i plantacji najbardziej wyszukanych w naszym klimacie owoców – brzoskwiń i moreli”.

Pod koniec lat 30. miejscowość zyskała miano polskiego Davos. Pełno w niej było pensjonatów, hoteli, restauracji, kawiarni. Na przybyłych czekały dancingi, koncerty, teatry objazdowe, korty tenisowe, kinoteatr dźwiękowy. Do dyspozycji były również dwie apteki, 12 lekarzy, urząd pocztowo-telegraficzny i telefoniczny, kościół, dwie cerkwie i kilka bibliotek. A do tego całe mnóstwo tras wycieczkowych.

Ale to Tarnawski rozsławił Kosów. Jeszcze zanim Rzeczpospolita się odrodziła, ściągały do niego najważniejsze postaci polskiego życia politycznego i kulturalnego. On sam mawiał, że jego kuracja uzdrowi tych, którzy mają odbudować Polskę. Pobyt w tym miejscu należał do dobrego tonu. Po odzyskaniu niepodległości ten trend jeszcze się wzmocnił. I to pomimo kontrowersyjnych metod, które stosował właściciel.

Potrafił już przy pierwszej rozmowie bez skrupułów wytknąć pacjentowi, że „żre jak świnia”. Wielu się obrażało i natychmiast wyjeżdżało, ale inni zostawali po kilka tygodni. Dostawali ścisłą dietę oraz zestawy ćwiczeń. „Doktor wszelkimi środkami chce wstrząsnąć naszą wolą i zbudzić chęć do zmiany życia. Znamienne jest bowiem, że wśród chorych panuje patriotyzm zakładu. Stary doktor wygłasza pogadanki, uczy, jak żyć przez cały rok. To nie sanatorium, które za pieniądze pacjenta odbębnia kurację. To – szkoła życia” – pisał Melchior Wańkowicz, który spędził tam trochę czasu. Ale kuracjusze szybko wydeptali ścieżki prowadzące z zakładu do pobliskich oberż. W końcu kto to widział, żeby na wakacjach być na diecie.

Idylla Kosowa, tak jak i całej Huculszczyzny, dobiegła końca we wrześniu 1939 r. Zostało tylko wspomnienie o tym olśniewającym zakątku, który tak pokochali polscy turyści, oraz pamięć o ludziach, którzy je tworzyli, takich jak Apolinary Tarnawski i Stanisław Vincenz. Obu dziejowa zawierucha wyrzuciła z ich małej ojczyzny, nigdy nie pozwalając im do niej wrócić. Już nie usłyszeli śpiewu ziemi huculskiej, którym tak zachwycała się Elżbieta Barszczewska. ©Ⓟ