Z Bartłomiejem Machnikiem rozmawia Marek Mikołajczyk
Koalicja 15 października trzeszczała w szwach od początku, a ostatnie dni – głównie za sprawą Szymona Hołowni – dostarczyły kolejnych wzajemnych oskarżeń. Rząd przetrwa?
ikona lupy />
Bartłomiej Machnik, doktor nauk społecznych, politolog, wykładowca na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, ekspert ds. wizerunku politycznego i kadry zarządzającej, Fot. mat. prasowe / Materiały prasowe

Odpowiedź, jak się pan pewnie domyśla, brzmi: to zależy. Jeśli mówimy o stabilnym sprawowaniu władzy, to kluczowe jest znalezienie wspólnego mianownika. Czegoś, co będzie spajało ten rząd nieco bardziej niż podejście „jesteśmy anty-PiS-em”. Dzisiaj tego nie widać.

Czy to realne? Obecnie w centrum uwagi jest rekonstrukcja rządu. Pierwsze zapowiedzi zmian pojawiły się na początku lutego. Od tego czasu nieustannie trwa dyskusja o personaliach.

Rząd tworzą cztery ugrupowania, ale frakcji i frakcyjek jest więcej – sama Koalicja Obywatelska złożona jest z kilku środowisk. Każda grupa to inne ambicje i zobowiązania wobec wyborców. Jeśli pyta mnie pan, czy trwa to za długo, to oczywiście, że tak. Ważne jest to, czym się ta rekonstrukcja skończy.

To znaczy?

Gdyby koalicja miała wizję, która byłaby czymś więcej niż obietnicą rozliczenia PiS, to nie byłoby mowy o rekonstrukcji. Mielibyśmy co najwyżej drobne korekty, pojedyncze wymiany ministrów czy wiceministrów. Część osób w rządzie po prostu się nie sprawdziła. I od początku było wiadomo, że tak się stanie. Dobór ministrów i wiceministrów odbywał się nie na zasadzie: „to jest nasz ekspert od danej dziedziny, warto go tu umieścić” albo „to sprawny bezpartyjny menadżer”, lecz na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy liderami. Część ministrów i wiceministrów w przeszłości w ogóle się nie zajmowała obszarami, które dostała. Trudno, żeby to na dłuższą metę wypaliło.

W większym lub mniejszym stopniu względy polityczne zawsze decydowały.

Ale nie zawsze szło to w parze z brakiem wizji. Przed wyborami w 2023 r. mówiło się o 100 konkretach na pierwsze 100 dni. Było tam sporo elementów, które na wyborcach mogły robić wrażenie. KO deklarowała np. zlikwidowanie Funduszu Kościelnego, który dla części elektoratu jest nie do zaakceptowania. Jaki jest efekt? Proces ten był od początku skazany na porażkę, bo do nadzorowania prac premier wybrał Władysława Kosiniaka-Kamysza z PSL, które nie zgadzało się na likwidację. Idźmy dalej – zniesienie limitów NFZ w lecznictwie szpitalnym. Obietnica, która działa na wyobraźnię nas wszystkich. Efekt? Na stronie relacjonującej proces spełniania 100 obietnic napisano, że „Ministerstwo Zdrowia przeprowadziło wstępną analizę dostępnych rozwiązań”. Czyli w praktyce nie ma żadnego pomysłu. Po prawie dwóch latach. Nie trzeba już wspominać o ustawie o związkach partnerskich – koalicjanci nadal kłócą się o jej kształt. Reasumując, chwilę po zaprzysiężeniu rządu okazało się, że 100 dni to za mało.

Gdyby zadać dziś pytanie, jak Koalicja 15 października wyobraża sobie Polskę za pięć, 10 czy 15 lat, to trudno byłoby znaleźć jasną odpowiedź. Wiele jej działań jest reaktywnych. Przykład? Deregulacja. To nie rząd był autorem pomysłu o likwidacji barier dla przedsiębiorców. Przez wiele miesięcy w Ministerstwie Rozwoju i Technologii zajmował się tym specjalny pełnomocnik. Efektów jego pracy próżno szukać. Dopiero gdy prezes InPostu Rafał Brzoska i organizacje zrzeszające przedsiębiorców zaczęły apelować do rządu o działania, Donald Tusk ogłosił „rok przełomu”. Za deregulację wziął się bliski współpracownik premiera Maciej Berek, który jako przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów i główny legislator rządu ma wystarczająco dużo pracy. Inny przykład? Centralny Port Komunikacyjny. Gdyby społeczeństwo jasno nie zadeklarowało, że chce realizacji tej inwestycji, to projektu zapewne już by nie było.

Zamiast wizji mamy zgrane chwyty: demonstracyjny wniosek do Sejmu o wotum zaufania, zapowiedzi rekonstrukcji… To wszystko już było.

Donald Tusk znalazł się w pułapce. Z jednej strony bez niego trudno sobie wyobrazić rząd. Teka premiera to dla niego naturalna funkcja. Z drugiej strony wydaje się, że Tusk stracił to, co było jego ogromną zaletą w latach 2007–2014: słuch społeczny, czyli właściwe odczytywanie nastrojów, potrzeb i oczekiwań ludzi. Do tego miał niewątpliwy urok polityczny. Z trudnych, kryzysowych sytuacji umiał wyjść obronną ręką. Po powrocie z Brukseli trochę się to zmieniło. Dziś Tusk jest politykiem nie tylko spełnionym, lecz także zmęczonym. Poza tym nie odrobił lekcji ze zmian w przekazie medialnym.

Pojawiło się sporo nowych i nieoczywistych liderów opinii.

Tak. Nie wystarczy już puścić krótkiego tweeta. Dekadę temu wszyscy czekali, aż premier zabierze głos – i jego 140 znaków często „ustawiało” dyskusję. Teraz jest inaczej. Powstały nowe formy dziennikarskie, telewizje internetowe, zasięgowe konta w mediach społecznościowych. Mamy coraz więcej dziennikarzy obywatelskich, a także organizacje, takie jak Demagog, które szybko weryfikują prawdziwość słów polityków. Komunikacyjnie premier przegrywa. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden element: osobista zadra Donalda Tuska i rachunki krzywd.

Tusk jest małostkowy?

Nie wiem, czy nazwałbym to małostkowością. Natomiast jestem przekonany, że nie bez wpływu na decyzje premiera pozostaje kwestia rozliczeń PiS. Widać to szczególnie w ruchach Ministerstwa Sprawiedliwości i prokuratury. Sprawa słynnych „dwóch wież”, która ma bezpośrednio uderzać w Jarosława Kaczyńskiego i jego środowisko. W moim przekonaniu błędem było przekazanie nadzoru nad śledztwem Ewie Wrzosek, to nie pomogło sprawie. Również decyzja Andrzeja Domańskiego o niewypłaceniu PiS subwencji jest powszechnie uznawana za utrudnianie działalności partii. Konflikt pomiędzy Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim nie trwa od ośmiu lat, ale od 20. Szklanka zdążyła się napełnić i zaczyna się z niej wylewać.

Medialna aktywność Romana Giertycha nie jest przypadkowa.

Absolutnie nie jest. Giertych jest pewnym „motywatorem” dla Adama Bodnara, żeby rozliczenia szły szybciej i sprawniej. Niekiedy posuwa się zdecydowanie za daleko, jak choćby w przypadku lansowania tezy o sfałszowanych wyborach. Giertych przeszarżował, jego teorie były absurdalne. Wiedział jednak, że skoro powiedział A, to trzeba powiedzieć B i trzymać się tej wersji do końca. Problem w tym, że były lider Ligi Polskich Rodzin stał się twarzą KO. Część wyborców „ukarała” za to partię w najnowszych sondażach. Nie bez powodu w ostatnich dniach Giertycha jest nieco mniej w przestrzeni publicznej.

Co z mniejszymi koalicjantami? Mam wrażenie, że Polska 2050, PSL i Nowa Lewica nie mają alternatywy dla trwania w koalicji.

W najgorszej sytuacji jest Polska 2050. Wiemy, że ma ogromne problemy strukturalne, jest słaba w regionach, a działacze nie są zmobilizowani. Do tego dochodzi kwestia poglądów części posłów. Wielu z nich z łatwością odnalazłoby się w Koalicji Obywatelskiej.

Tomasz Zimoch parę dni temu został zawieszony w prawach członka. Z partii odeszła również Izabela Bodnar.

To pokazuje, że pozycja Szymona Hołowni nie jest już tak mocna jak kiedyś. Najpierw osłabił go słaby wynik w wyborach prezydenckich, teraz potajemne spotkanie z politykami PiS. Jeśli Polska 2050 nie znajdzie czegoś, co odróżni ją od Platformy Obywatelskiej, czegoś, co faktycznie byłoby tą „trzecią drogą”, to czeka ją trudny los. Game changerem mogłoby być odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa. To pozwoliłoby uzyskać dodatkowy tlen, pokazać sprawczość i zbudować nową opowieść. Pytanie, czy w aktualnej konfiguracji jest to możliwe. Już teraz są ogromne problemy, aby przyjąć projekt ustawy w tej sprawie.

Nowa Lewica też nie jest w łatwej sytuacji. Nazwałbym to potrzaskiem programowym. Obiecano załatwienie konkretnych spraw: aborcji do 12. tygodnia ciąży, związków partnerskich. Dziś widać, że niewiele uda się zrobić, bo w samej koalicji nie ma w tych kwestiach zgody.

Politycy Nowej Lewicy lubią podkreślać, że wiele obietnic udało się spełnić: renta wdowia, program „Aktywny rodzic”, zwiększenie funduszu alimentacyjnego.

To prawda, Lewica ma wiele – pewnie najwięcej w rządzie – powodów do chwalenia się. Jednak postulat postulatowi nierówny. Nie jest tak, że rzesza wyborców oddała głos na Lewicę, licząc na zwiększenie tego czy innego funduszu. Na sztandarach były prawo aborcyjne, mieszkalnictwo, związki partnerskie. Jeśli przez następne dwa i pół roku Lewica nie odnotuje dużego sukcesu w którymś z tych obszarów, to przed wyborami parlamentarnymi może być trudno o mobilizację własnego elektoratu. Obiecywanie w 2027 r. tego samego, co się obiecywało w 2023 r., nie wróży ogromnego sukcesu.

To może być szansa dla partii Razem?

Zdecydowanie tak. Jeśli ktoś na lewicy gra długofalowo, to właśnie partia Razem. Politycy tej formacji wykazali się ideowością i pryncypialnością w najważniejszych kwestiach, czego najlepszym przykładem jest postawa posłanki Pauliny Matysiak. Jeśli mielibyśmy szukać przeciwieństwa dla nośnego ostatnio hasła „cóż szkodzi obiecać”, to szukałbym go właśnie tam.

Politykom Razem udało się przebić do części opinii publicznej z kilkoma najważniejszymi dla nich postulatami, od których uzależnili wejście do rządu – chodzi szczególnie o pieniądze na mieszkalnictwo i ochronę zdrowia. Poparcie dla partii waha się obecnie między 3 a 5 proc. To dobra podstawa, na której w kolejnych miesiącach i latach można zbudować coś więcej. Zwłaszcza że wiele wskazuje na to, iż nastroje społeczne będą się raczej pogarszać, niż polepszać.

Nie wymienił pan Polskiego Stronnictwa Ludowego…

Ludowcy nie są na z góry przegranej pozycji. Nie od dziś wiadomo, że PSL to tzw. partia obrotowa – jej potencjalne zdolności koalicyjne są dość duże. Zwykło się zresztą mówić, że na pytanie „kto będzie rządzić?”, odpowiedź brzmi: koalicjant PSL. Pojawiały się sygnały, że w szeregach ludowców są politycy, którzy przy odpowiedniej konfiguracji politycznej byliby gotowi stworzyć koalicję z PiS, powołując się na rację stanu.

Wśród tych polityków nie ma Władysława Kosiniaka-Kamysza, który od dawna odżegnuje się od współpracy z Jarosławem Kaczyńskim.

Szefostwo PSL ma jednak świadomość, że zamknięcie sobie drzwi jest niekorzystne. Nie tak dawno temu partia rozesłała do działaczy ankietę, w której sondowała ich podejście do potencjalnej współpracy z PiS. Ostatecznie może zadecydować tzw. potrzeba chwili. Jeśli rząd będzie tonął, to wyobrażam sobie scenariusz, w którym interes polityczny w PSL weźmie górę.

Gdy patrzy pan w swoją politologiczną szklaną kulę, co pan widzi w 2027 r.?

Kula jest dziś bardzo zabrudzona. Jeśli Koalicja 15 października sformułuje wspólny cel, osiągnie go i dobrze zakomunikuje, to kolejny sukces wyborczy jest możliwy. Potrzeba do tego chirurgicznej precyzji. Zagrożeń jest jednak sporo – jest nim chociażby prezydentura Karola Nawrockiego, który zapowiada, że przez kolejne pół roku zasypie Sejm ustawami realizującymi część 100 konkretów, w tym m.in. zwiększenie kwoty wolnej od podatku. Jeśli rząd nie znajdzie odpowiedzi, droga powrotu do władzy przez PiS i bardzo dobrego wyniku Konfederacji, będzie otwarta. ©Ⓟ