Z Groverem Norquistem rozmawia Sebastian Stodolak
Czy to prawda, że założył pan organizację Americans for Tax Reform na prośbę Ronalda Reagana?
ikona lupy />
Grover Norquist, założyciel i prezydent Americans for Tax Reform, organizacji zrzeszającej zwolenników niskich podatków / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe

Tak. Bo w 1985 r. Reagan chciał zbudować obywatelską koalicję poparcia dla obniżki i uproszczenia podatków.

Donald Trump, nakładając podatki importowe, czyli cła, mówił: „Jestem wielkim fanem Ronalda Reagana, ale jeśli chodzi o kwestie handlu, to nie miał on racji”. Czy faktycznie Trump rozumie handel międzynarodowy lepiej niż Reagan?

Nie. Ale może to dobry moment, żeby porównać obu prezydentów.

Proszę śmiało.

Reagan rozpoczął rządy z Senatem zdominowanym przez republikanów, co było mu na rękę, lecz ta współpraca nie przebiegała gładko, bo wówczas republikanie nie byli ideowo wolnorynkowi. Była to grupa starszych polityków skłonna akceptować dużą administrację. Byli także przyzwyczajeni do układania się z demokratami, którzy kontrolowali Izbę Reprezentantów. I niestety, jak się okazało, zachowali oni w niej większość przez całe rządy Reagana. W efekcie nie miał on władzy nad Kongresem, a pamiętajmy, że choć prezydenci lubią udawać, że to oni decydują, to tak naprawdę Kongres ustala, ile wydawać i na co, co opodatkować, a czego nie. Tak więc, żeby Kongres coś poparł, musiało być to popularne wśród wyborców, sama wola prezydenta nie wystarczała. Reagan, wiedząc o tym, przekonywał Amerykanów krok po kroku do wszystkiego, co chciał zrobić: że konieczne są wydatki na broń do walki z Rosją, że trzeba zderegulować rynek lotniczy i uwolnić rynek transportowy czy obniżyć podatki o 25 proc.

I udało się.

Tak. W wyniku deregulacji transportu lądowego koszty na tym rynku spadły o 20 proc. O 40 proc. spadły ceny biletów lotniczych, odkąd przestano nimi odgórnie zarządzać. Urealniło to model biznesowy linii lotniczych, bo nikt już nie dopłacał do nierentownych połączeń. Niemal całkowicie – poza Amtrakiem – sprywatyzowano koleje, które wcześniej za pieniądze podatników zajmowały się np. przewozem węgla.

U nas wciąż się zajmują. Państwo ma 33 proc. udziałów w PKP Cargo, firmie, która to robi. Ostatnio przynosi ona straty i mówi się o tym, żeby dofinansować ją z budżetu państwa…

Według mnie to nie jest i nie powinno być domeną rządu. A wracając do Reagana i jego sukcesów w polityce gospodarczej – to były one możliwe także ze względu na gospodarcze porażki poprzednika. Carter stosował politykę interwencjonistyczną i ona zupełnie nie działała. Demokratom wyczerpał się arsenał pomysłów na to, jak uzdrowić gospodarkę, która znajdowała się w stagnacji. Trudno było im w tej sytuacji otwarcie krytykować Reagana za próbę naprawy sytuacji. W związku z tym, że jego polityki okazały się skuteczne, udało mu się zmienić na trwałe ideologiczną postawę republikanów, którzy od połowy lat 80. XX w. domyślnie zaczęli popierać wolny rynek. Gdy Reagan zaczynał rządy, taką postawę wykazywał zaledwie co czwarty z nich. Gdy w 1994 r. zacząłem zbierać podpisy polityków pod Zobowiązaniem dla Ameryki, deklaracją, że nigdy nie zagłosują za podwyżką podatków, to poparło ją już 96 proc. republikanów. I taką partię właśnie ma do dyspozycji Trump. W trakcie pierwszej kadencji wykorzystał to, np. obniżając podatki korporacyjne z 35 proc. do 21 proc. W przeciwieństwie do Reagana Trump dysponuje też partią o silniejszej pozycji w Kongresie: republikanie mają większość w obu izbach.

Reagan bardzo obniżał podatki od osób fizycznych, Trump koncentruje się zaś na korporacjach. Poza tym wydaje się niespójny: jest przeciw podatkom wewnętrznym, a podatki importowe uznaje za korzystne.

To prawda. Reagan był przewidywalny: niskie podatki, mniej wydatków, wolność jako odpowiedź na wszystkie problemy. Gdy byłeś w rządzie, to nie musiałeś zastanawiać się, jak postąpić w danej sytuacji, bo wiedziałeś, jakie będzie stanowisko prezydenta. A Trump? Za każdym razem musisz dzwonić do Białego Domu i pytać: „Jaka jest dziś nasza polityka?”. Trump zmienia zdanie z dnia na dzień, to zupełnie inna osobowość i podejście do pryncypiów. Reagan wierzył, że wolność to zawsze właściwy wybór. Jego podejście odnosiło się do zasad moralnych. Trump widząc problem – powiedzmy: Chińczycy kupują za mało naszych towarów – zastanawia się, jak go rozwiązać, ale nie przyjmuje wolności jako domyślnej odpowiedzi. Owszem, może uznać, że drogą do rozwiązania problemu jest deregulacja, ale może też uznać, że trzeba wysoko licytować, zmienić warunki umów, zmusić drugą stronę do ustępstw.

Wydaje się, że Trump otoczył się ludźmi o takiej właśnie mentalności. Wolny handel nie jest ich celem.

Tak. Trump idzie po krótkoterminowe rozwiązania. Może i zadziałają jutro, ale pojutrze przestaną, bo bez fundamentu wolności nie będą trwałe. Trumpowi brak strategicznej wizji, działa chaotycznie. Jego doradcy nie rozumieją handlu. Cła to jedno, ale niestety, także w polityce krajowej ich ograniczona wiedza także znajduje swoje odzwierciedlenie. Z jednej strony Trump podejmuje zdecydowane kroki w walce z biurokracją, naprawianiu sądownictwa, z drugiej zbacza z republikańskiej ścieżki, flirtując z podwyżkami podatków dla bogatych. To niewiarygodnie destrukcyjny pomysł i bardzo niemądry politycznie.

Jest cokolwiek, co Trump robi lepiej niż Reagan?

Trump poszerzył koalicję republikańską o Latynosów i Afroamerykanów. Udało się to, bo zawiodło państwo opiekuńcze. Ci ludzie zobaczyli, że demokraci nie mają im nic więcej do zaoferowania. Ale to właściwie kolejny krok w kierunku, który wyznaczył Reagan. Przypomnijmy, że on rozszerzył tę koalicję o robotników oraz klasę średnią. Nazwano te grupy „demokratami Reagana”. Trump w bardziej zdecydowany sposób niż Reagan ogranicza gałąź wykonawczą rządu. To wynika z jego specyficznego podejścia. Gdyby Reagan próbował przejąć pewne uprawnienia, ówczesne sądownictwo powiedziałoby: „Nie, nie możesz tego zrobić” – i Reagan by tego nie zrobił. Filozofia Trumpa to robić, a potem niech mnie ewentualnie za to pozwą, choć jestem pewny, że wygram. Z drugiej strony Reagana i Trumpa, o czym należy pamiętać, łączą jednak pewne wspólne cechy: obaj są zwolennikami dostępu do broni czy reprezentują nurt antyaborcyjny.

Łączy ich też biografia. Obaj nie należą do grona zawodowych polityków.

To prawda.

Ale to temat na inną rozmowę. Jakie dostrzega pan główne różnice w uwarunkowaniach zewnętrznych w przypadku obu prezydentów? Za Reagana mieliśmy zimną wojnę. Dzisiaj, jak się wydaje, amerykańskie elity największego wroga upatrują w Chinach.

Czynnik zimnowojenny bardzo silnie kształtował politykę amerykańską. W czasach Reagana podnieśliśmy wydatki na obronność do 6 proc. PKB, by konkurować z ZSRR. To oznaczało, że trzeba było zmniejszyć inne kategorie wydatków. To było nieustanne przeciąganie liny z demokratami, ale i – jak powiedziałem – z jego własnym obozem. Natomiast dzisiaj, jeśli chodzi o zgodę, że Chiny stanowią zagrożenie, to wydaje się, że mamy tu pewien ponadpartyjny kompromis.

Reagan popierałby walkę z Chinami za pomocą ceł?

Nie sądzę. Reagan nienawidził ceł. Postrzegał je jako szkodzące amerykańskiej gospodarce i amerykańskim robotnikom oraz konsumentom. W sieci krąży nawet krótki, dwuminutowy wykład Reagana na ten temat, który rozwiewa wątpliwości co do jego ewentualnej postawy.

Chwileczkę. Przecież za Reagana wprowadzano cła, np. na japońskich producentów aut.

Funkcjonowało wówczas przekonanie, że Japonia to kolejna potęga gospodarcza, która osłabia Amerykę. Cła miały wzmocnić naszych producentów samochodów i motocykli. To jednak nie było przekonanie Reagana. Niestety, jak powiedziałem, musiał on w wielu kwestiach podporządkować się decyzjom Kongresu, który szukał popularnych idei. A cła były i są popularną ideą.

Czyli Reagan nie chciał, ale musiał?

Tak. Nawet gdyby przeciwstawił się Kongresowi, jego opór zostałby przełamany dwoma trzecimi głosów. Więc wolał pójść mu w tej kwestii na rękę.

Reagan otaczał się najtęższymi umysłami ekonomii. Sięgał po rady Friedmana, inspirował się ideami von Hayeka, ekonomicznych noblistów. Trump z kolei otacza się ekonomicznymi ignorantami. Co jest tego przyczyną?

Brak zaufania. Trump po pierwszej kadencji nauczył się, że nie może ufać nikomu, kto nie był jego przyjacielem zanim wygrał. Gdy już zostajesz prezydentem, to wszyscy przychodzą do ciebie i mówią: „Chcę być teraz z tobą. Zawsze wiedziałem, że jesteś wspaniały”, a potem mogą wbić ci nóż w plecy. Pisać o tobie negatywne artykuły czy ujawniać treść poufnych rozmów. Było kilka głośnych przypadków takich osób, które go po prostu zdradziły. Zadecydował więc teraz nie wpuszczać do Białego Domu nikogo, kto budzi jego najmniejsze podejrzenia w kwestii lojalności. Problem w tym, że test lojalności Trump musi zastosować wobec tysięcy osób w administracji, więc nie ma już czasu na egzamin z kompetencji. Wspominałem już o jego niespójności i nieprzewidywalności: to również po części sprawy powiązane. Konieczność konsultowania wszystkiego z Trumpem, wynikająca z tej nieprzewidywalności, zmniejsza szanse, że ktoś zrobi coś przeciw prezydentowi. Trump w tej układance musi myśleć punktowo, krótkimi zwycięstwami, a nie dalekosiężnym celem. Na przykład teraz chce zlikwidować podatek od napiwków, co jest pewnie dobrym pomysłem, ale robi to nie po to, by wprowadzić sprawiedliwość i wolność, a by ugrać trochę głosów w Nevadzie. Nie widziałem długoterminowego planu Trumpa w stylu: „Oto, co chcę osiągnąć na najbliższe 50 lat”, podczas gdy Reagan, jak tylko objął urząd, powiedział: „Moja złota zasada to: my wygrywamy, oni przegrywają; obalimy Sowietów, i to jest to, nad czym pracuję każdego dnia”.

Czy kwestie oszczędności budżetowych nie są tą przestrzenią polityki Trumpa, która ma właśnie wymiar długofalowy?

Będą nią, jeśli DOGE, departament efektywności rządu, zyska stały charakter.

A zyska?

Tak. Myślę, że DOGE stanie się stałym kongresowym komitetem. Członkowie Senatu i Izby Reprezentantów, którzy będą w nim zasiadać, będą sprawdzać wydatki i sposób zarządzania agencjami rządowymi. Będą mogli przeprowadzać kontrole, przesłuchiwać pracowników i będzie to dla nich zajęcie „pełnoetatowe”. Takie spojrzenie z zewnątrz na rząd jest konieczne, gdyż osoby odpowiedzialne za rozdzielanie środków publicznych są tym tak zajęte, że nie mają już czasu, aby zastanawiać się, czy rzeczy, na które te środki idą, są faktycznie potrzebne.

Czy Trump ograniczy liczbę agencji rządowych? Jest ich teraz ok. 400.

Nie wiem, czy to zrobi, ale to konieczność.

Od których powinien zacząć? Zablokował już finansowanie USAID.

Od Korpusu Pokoju. Wysyłamy 22-latków na pomoc krajom ubogim, mówiąc tym państwom, że owi 22-latkowie zrobią dla nich rzeczy, których ci młodzi ludzie nie potrafią. To wręcz dla tych państw obraźliwe. Miałoby to sens, gdybyśmy dostarczali realne kompetencje, ale Korpus Pokoju tego nie robi. Kolejna agencja do likwidacji to AmeriCorps, zajmująca się sponsoringiem ideologicznie nacechowanego wolontariatu. Należy też zreformować program bonów żywnościowych, który obecnie działa w ramach Departamentu Rolnictwa. Należy zarządzanie nimi scedować na poszczególne stany, przekazując im granty. Będzie to efektywniejsze. Zresztą tak już było za Cartera, potem dopiero to scentralizowano.

A Departament Edukacji by pan zostawił?

W żadnym wypadku. Tutaj zastosowałbym podobną strategię: likwidacja agencji rządowej i przeniesienie kompetencji na stany. No i jeszcze fiskus, IRS.

Też do likwidacji?

Nie, ale do gruntownej przebudowy. Potrzebujemy urzędu skarbowego, ale obecny za bardzo ingeruje w życie podatników. Chodzi o to, by IRS służył podatnikom, a nie odwrotnie. Gruntownej przebudowy wymaga też Medicaid, państwowy fundusz pomocy socjalnej. Tutaj – oprócz decentralizacji – konieczne jest wprowadzenie wymogu, by osoby nadzorujące ten program wykonywały swoją pracę realnie, miast symulować ją. To pozwoli zaoszczędzić miliardy dolarów.

Już 40 lat zajmuje się pan w USA lobbingiem podatkowym. Dzisiaj podkreśla pan znaczenie dalekosiężnej wizji, której brakuje Trumpowi. Jaki więc pana zdaniem powinien być optymalny system podatkowy?

Należy zwolnić oszczędności emerytalne z podatku dochodowego. Wówczas ludzie zyskają silniejsze bodźce do produktywniejszej pracy. Oznacza to, że nie powinniśmy też opodatkowywać oszczędności zgromadzonych np. w funduszach inwestycyjnych. Optymalny system podatkowy uderza w konsumpcję, ale nie w oszczędności, bo to one przekładają się na wyższy poziom inwestycji w gospodarce. Kolejna rzecz to likwidacja rozmaitych małych podatków, które komplikują system. Z tych samych przyczyn podatek CIT, czyli podatek korporacyjny, powinien wynosić 0 proc.

Śmiała wizja w świecie, który wprowadza właśnie minimalny CIT na poziomie 15 proc.

Niestety. Nie powinniśmy robić z całego świata Unii Europejskiej, a na pewno nie ze Stanów Zjednoczonych. Jedynym celem podatku korporacyjnego jest ukrycie, kto go płaci. W rządzie cieszą się: „Och, General Motors wypisało nam czek”. Cóż, jeśli zabierzesz pieniądze GM w postaci podatków, to pensje zarządu nie zmaleją, a po prostu wzrosną ceny aut. Wielu ludzi to wie, ale nie wszyscy, więc informuję, że nie istnieje ktoś o nazwisku General Motors, kto wypisuje czek rządowi; jest tylko firma, fikcja prawna. I kiedy firma zachowuje swoje pieniądze, wydaje je na pracowników, na inwestycje, na pomoc konsumentom. Gdy firma ma więcej pieniędzy, pracownicy korzystają, bo może zatrudnić ich więcej i wypłacać im wyższe pensje. 70 proc. wydatków korporacyjnych to teraz wynagrodzenia.

W Polsce również mamy problemy z budżetem. Duży deficyt i prognozy zwiększania zadłużenia każą rozważać politykom i ekspertom nowe podatki. Mówi się np. o katastrze, bo – ich zdaniem w nadmiernym stopniu – Polacy traktują nieruchomości jak inwestycje. Tymczasem w świetle tego, co pan mówi – skoro oszczędności i inwestycji opodatkowywać się nie powinno – kataster wydaje się chybionym pomysłem.

Myślę, że podatki od nieruchomości – jakiekolwiek podatki – winny mieć charakter lokalny. Dostosowany jest on w większym stopniu do specyfiki regionu i lepiej identyfikuje tych, którzy naprawdę powinni takie daniny płacić. Ponadto daje wolność podatnikom: jeśli obciążenia rosną zbyt mocno, sprzedają dom i wyprowadzają się gdzie indziej. Nie znam dobrze uwarunkowań Polski, ale ogólnokrajowy podatek katastralny nie jest dobrym pomysłem.

Wróćmy do wojen celnych i zasadniczo politycznego klimatu wokół globalnej wymiany handlowej. Nie wydaje się panu, że obecnie stosunki na linii USA–UE są z tej perspektywy zdecydowanie zbyt wrogie?

To, niestety, prawda. Przyczyn jest wiele. USA uważa, że Unia okrada amerykańskie korporacje, wprowadzając specjalne podatki, np. dla firm technologicznych. Ponadto w Europie hołdujecie też bezkrytycznie zasadzie ostrożności, która prowadzi was do wprowadzania niepotrzebnych regulacji, powstrzymujących ludzi od eksperymentowania z nowymi produktami. To zresztą tłumaczy zapóźnienie UE. Innowatorzy uciekają z Europy. Chociaż i w USA robimy wiele rzeczy źle, to jesteśmy odrobinę mniej głupi i destrukcyjni niż reszta świata. To powiedziawszy, jestem przekonany, że powinniśmy mieć całkowicie wolny handel z Europą. Więcej. Powinniśmy mieć całkowicie wolny handel z każdym.

I gdyby Europa zlikwidowała cła na produkty z USA, USA odwdzięczą się tym samym? Można mieć wątpliwości. Izrael czy Wietnam zrobiły to w odpowiedzi na cła Trumpa i, jak się szybko okazało, nie otrzymując w zamian podobnego prezentu.

Niestety, wynika to z politycznej nośności ceł jako idei. Wielu ludzi wierzy, że one naprawdę pomagają Stanom Zjednoczonym. Nawet mój ojciec kiedyś w to wierzył.

Obecnie w różnych częściach świata trwają wysiłki deregulacyjne. W każdym z tych miejsc we znaki daje się jednak biurokratyczne „głębokie państwo” i te wysiłki paraliżuje. Czy jest możliwe przezwyciężenie urzędniczego oporu w procesie demokratycznym? A może nasze demokracje nie są po prostu stworzone w taki sposób, abyśmy mogli je naprawdę gruntownie reformować? Można odnieść wrażenie, że każde śmiałe posunięcie jest sabotowane.

W USA biurokrację tworzą ludzie, którzy nie pochodzą z procesu demokratycznego wyboru. Nie mają demokratycznej legitymacji, więc powiedziałbym, że nasze demokracje są niewystarczająco demokratyczne. Urzędnicy są mianowani, a potem zachowują się, jakby otrzymali od kogoś mandat niezależności. Według mnie można spróbować z tym walczyć, wprowadzając prostą zasadę: prezydent może zwolnić każdego pracownika agencji rządowej. Obecnie to praktycznie niemożliwe. Urzędnik w USA nie tylko nie ma żadnych bodźców do tego, by realnie pracować, on w waszyngtońską biurokrację wdraża także własne dzieci. Tworzą się swoiste urzędnicze dynastie, które zakładają absolwenci Harvardu czy Yale – tak, jak w Europie kiedyś rody szlacheckie zakładało rycerstwo. Urzędnicy powinni być rozliczani, a nie systemowo chronieni. Myślę, że podobna zasada sprawdzi się wszędzie. Nie tylko w USA. ©Ⓟ