Do tajnej kaplicy sanktuarium jasnogórskiego zjechał windą, która nie dość, że zwiozła, to jeszcze przebadała, informując o swoich działaniach miękkim głosem bezkształtnego anioła. A to, jakie ma ciśnienie, a to, czy broni nie ma, a to, czy urządzeń podsłuchowych czy chociażby telefonu albo narkotyków. Wychodząc z windy, zerknął na małą metalową etykietkę, informującą po polsku i niemiecku, że – stwierdził z satysfakcją – mechanizm sfinansowano z pakietu wzbogacania dziedzictwa historycznego Unii Europejskiej.
Kaplica bardziej mu się skojarzyła z grotą niż miejscem kultu, ale akurat do czekającej go rozmowy dobrze się nadawała. Niestandardowym meblem był w tej przestrzeni stolik z trzema krzesłami. Bardziej owalny niż okrągły. T. nie chciał niepotrzebnej awantury. Chciał potrzebnej. – Potrzebna awantura jest potrzebna, alleluja... – zanucił.
Usiadł przy stoliku i czekał. Kiedyś nie czekał tak dobrze jak teraz, ale pogłębiona, weekendowa terapia „Obudź w sobie wewnętrzną tarantulę”, sfinansowana ze środków unijnych, przyniosła jakościową zmianę w jego sposobie funkcjonowania. Nawet: jeszcze bardziej jakościową zmianę.
Stalowe grodzie windy otworzyły się. Wszedł K. Zasapał: – Wiesz, że gdyby nie ojcowie paulini, nigdy bym tu nie przyszedł.
T. uniósł teatralnie brew. „No, gdzie, jak gdzie, ale na Jasnej Górze K. bywał co najmniej często” – pomyślał. To tyle, jeśli chodzi o przywitanie. I wystarczyło.
– Siadajmy. Stół mamy bez kantów. Dobry prognostyk – zaprosił T.
– Nawet okrągłego stołu nie umiecie porządnie zrobić – syknął K.
Chodzi o przekazanie Ameryce Suwalszczyzny. Z jeziorami. Ryby mogą zostać. Co do autochtonów jeszcze się w tej Ameryce zastanawiają
Kiedy udało im się w końcu usiąść i nieco przysunąć krzesła, nie tracąc ani przez chwilę kontaktu wzrokowego z rywalem (toż wiadomo nie od dziś, że ten wygrywa, kto twardo spoziera), T. nieinwazyjnie zakomunikował, że poprosił o dwie herbatki. I rzeczywiście, znowu otwarły się drzwi windy, wszedł autoryzowany, ciemnoskóry brat zakonny, z dwiema, a jakże, szklankami w metalowych koszyczkach i cukrem w kostkach.
T. pochwalił się: – Z pochodzenia Filipińczyk, na dodatek głuchoniemy. Pełna – podniósł brew – tajność!
– Cześć Albin – rzucił K. – Co słychać u Manueli?
Brat zakonny uśmiechnął się: – A bardzo dobrze, mama zdrowa, tylko trochę na ten wasz klimat narzeka – zaśmiał się. I cichutko wrócił do windy.
K. ściągnął usta. – Państwo z dykty, ja cię nie mogę...
– Skąd się znacie? – warknął jego rozmówca.
K. tylko machnął ręką. – Wychodził z kotami na spacer, gdzieś tak pewnie koło 2002 r.
W T. wrzało. Jednak wewnętrzna tarantula podpowiedziała mu, aby wściekł się na swoje służby widowiskowo, ale później. Teraz zaś odetchnął głębiej, dla pewności dwa razy. – Jest interes do zrobienia... – szepnął.
K. odruchowo, półgłosem jęknął: – A ile można stracić?
Po sekundzie ogarnął się i zapytał ze stosowną wrogością: – Z tobą? Niedoczekanie.
A że jednak, bez żadnych tam głupich szkoleń unijnych, obudziło się w nim już na dobre wewnętrzne dziecko, ciekawskie, a przy tym samotne i trochę nawet znudzone, to łypnął na T. z zainteresowaniem.
Ten wyczuł okazję. Pomilczał przez chwilę, a potem półkonspiracyjne, przerywając po każdym wyrazie, przekazał komunikat dnia. A może dekady: – M., ten od waszego prezydenta, był w Waszyngtonie. W sensie w Białym Domu, prawie. I, uważaj, A-m-e-r-y-k-a-n-i-e złożyli nam propozycję nie do odrzucenia. To znaczy do odrzucenia, ale wiesz, że wtedy mogą przestać być mili. I tak nie są specjalnie mili, ale gdybyśmy tak ich odprawili z kwitkiem, to... Bardzo, bardzo będą rozczarowani. Wiesz, jak to teraz u nich jest. Albo robimy im łaskę i dają nam po gębie, ale też dają napiwki, albo nie robimy i tylko walą po gębie. Nazywają to realizmem.
– Czego chcą? – zapytał K., choć przez chwilę myśl podsunęła mu dekoncentrującą wizję, że to on siedzi w Białym Domu i jest realistą.
T. znowu efektownie pomilczał. Potem chrząknął. Wreszcie objawił: chodzi o przekazanie Ameryce Suwalszczyzny. Z jeziorami, pagórkami, lasami. Ryby mogą zostać. Co do autochtonów jeszcze się w tej Ameryce zastanawiają. I też się zastanawiają nad nazwą i w ogóle statusem, bo jednak nie ma to być kolejny stan USA, więc może coś jakby „Niezależne Terytorium Zależne” albo „Prezydenckie Posiadłości Dalekie Mu Lecz Bliskie”.
– Może Wolna Europa... – westchnął K. I zamrugał oczami, bo mu przyszło pytanie do głowy: – Ty, ale po co im w ogóle nasza Suwalszczyzna?
Winda ponownie się otworzyła. Nie aż tak pewnym krokiem, jak to miał w zwyczaju, wszedł M. K. zmierzył go zimnym wzrokiem. Zaś T. dłonią zakręcił: – A oto nasz człowiek z Ameryki.
M. skrzywił się. Ale podszedł do stolika (owalny, mruknął, fajn), i zdefiniował sytuację tak, że chociaż nikt mu siadania nie proponuje, to też i nikt nie zabrania, zatem usiadł.
– Panowie – zaczął – Amerykanie jasno powiedzieli, że o wszystkim najpierw ma się dowiedzieć pan premier. Ale też pan prezes. O panu prezydencie nie mówili, zatem taka jest sprawa, że pan prezydent jeszcze nie wie...
Zarówno T., jak i K. uśmiechnęli się.
– ...się dowie w swoim czasie, którego zresztą ma bardzo mało. A Suwalszczyzna, no cóż... Będzie cudem. Wielkie golfowe centrum, wielkie hotele, sporo wytwornych rezydencji dla wybitnych ludzi. W tym, niestety, ale Amerykanie stawiali tę sprawę jasno, że kilka z tych rezydencji dostanie się ruskim. W końcu to był kiedyś zabór rosyjski, prawda? Być może, jedno jezioro się zasypie, na potrzeby lądowiska w sensie zabetonuje. W każdym razie – big inwestycja.
Aż musiał na chwilę przystanąć w tym biegu. W końcu dobitnie się wypowiedział:
– Mają już przygotowaną wizualizację. Widziałem ją. Piękna.
K zamknął usta, które mu się na chwilę otworzyły, kiedy M. zza pazuchy wyciągnął rulon z wydrukiem. Augustów miał nazwę „August Trump”, a nad miastem wznosiła się wielka polewana wodą plastikowa góra, z której wprost do jeziora zjeżdżali narciarze. No, piękne.
K. jednak usta otworzył: – No, ale jak to? Nie możemy oddać polskiej ziemi.
T. rozłożył ręce: – Dlaczego od razu oddać? Wydzierżawić. Na 99 lat. I to nawet za pieniądze.
M. spokojnie doprecyzował, że w sumie niezupełnie za pieniądze, bo Wielki Ojciec w Białym Domu raczej to sobie wyobraża tak, że skoro amerykańskie firmy wniosą na polską ziemię know how oraz duży zastrzyk inwestycyjno-gotówkowo-kredytowy i zapewnią profesjonalną ochronę, to właściwie Polska powinna być „bardzo wdzięczna”, że nie będzie musiała za ten projekt zapłacić. W każdym razie, teraz, bo za 99 lat, po wszystkim, to nie wiadomo.
Pomilczeli. Posapali.
– Oddać jeziora, po których motorówką pływał papież, za uśmiech, za dobre relacje z prezydentem, który długo nim nie pobędzie. Zostać w pamięci narodu jak ten głupi Zygmunt Stary, co w lenno puścił Mazury? – K. się zagotował.
T. miał na podorędziu sporo zjadliwych ripost, bo co niby takiego złego zrobił ten Zygmunt, nie dając Polsce kulturowo ciekawego regionu niemieckojęzycznego, ale pomyślał, że lepiej postawić na myślenie pozytywne:
– Po pierwsze, będziemy mieli Amerykanów i to z bronią, u siebie, nawet jak szlag trafiłby NATO. Po drugie, zobaczysz, jak ruszy zainteresowanie Polską w świecie, wreszcie wszyscy będą o nas mówić. Tak się wszystko rozkręci, że ten twój cały Baranów będzie naprawdę potrzebny... – ściszył głos – znaczy CPK im. Lecha Kaczyńskiego.
Na twarzy K. pojawiło się coś innego niż szok i niedowierzanie. Pojawiło się dowierzanie. Syknął do M: – Panu już dziękujemy.
Ten ukłonił się uprzejmie i już po chwili znikł w czeluściach windy.
A T. kontynuował: – Dorzucam jeszcze dwie wieże w stolicy i jedną koło Wawelu. Amnestię generalną dla wszystkich twoich. Korzystne werdykty niezawisłej prokuratury i rozsądne wyroki niezawisłych sądów. A wszystko to za wspólną zmianę konstytucji, aby powołać Niezależne Zależne itd. Nowa konstytucja, śpiewamy razem hymn, odprowadzamy na lotnisko amerykańskiego gauleitera i wskazujemy przyszłość.
Położył jedną rękę na stole, a drugą na sercu. – Jeszcze przejdziemy do historii jako dwóch porozumień. Polsko-amerykańskiego i polsko-polskiego.
K. zaczął herbatkę. Łyk. Łyk. Kiwnął głową. I dodał: – W Kielcach jest taki duży szpital, w którym wywaliliście dyrektora. To go przywróćcie. I w Koluszkach nasz kolega nie może dostać zgody na rozbudowę warzywniaka. To ma ją dostać. I żeby jeszcze Giertych uciekł na Węgry.
T. notował. K. dyktował: – I żeby lotnisko w Gdańsku przestało się nazywać Lecha Wałęsy... I żeby Anna Applebaum...
Na koniec notes został zamknięty. Będzie zgoda. Wiwat król, wiwat wszystkie stany, a już szczególnie zjednoczone.
K. wstał od stołu i kroczyć zaczął do windy. Odwrócił się jeszcze i warknął: – Pamiętaj, że cię nienawidzę.
T. nie mógł pozostać dłużny: – A ja to jeszcze tobą gardzę.
– I vice versa – dobiegło go jeszcze zza domykających się grodzi windy.
I tak to jest, pomyślał sobie T., jeszcze trochę przed wyjściem. Jasna Góra, Czarna Madonna, przeciwieństwa, które się łączą, yin i yang, groch z kapustą, Polska z Polską. ©Ⓟ