Henryk Gruber nie należał do najbardziej oddanych wyznawców Józefa Piłsudskiego, ale niewątpliwie był w niego wpatrzony. Do Legionów Polskich wstąpił w 1914 r., a cztery lata później przejmował z rąk niemieckich Zamek Królewski i gmach Poczty Polskiej w Warszawie. W kolejnych latach robił karierę jako urzędnik państwowy. Do największych zaszczytów doszedł dwa lata po przewrocie. Najpierw został prezesem Polskiej Kasy Oszczędności, a niedługo później Polskiej Kasy Opieki SA. Był niewątpliwie fachowcem w swojej dziedzinie, ale pomogły mu zmiany, do których doszło w Polsce.

Dlatego nie może dziwić, że w relacji o maju 1926 r. stwierdził, że „błyskawiczny przebieg akcji wojskowej ocalił sprawę i usunął różnicę dialektyczną”. Chwilę później dodał, że Wincenty Witos, pełniący wówczas funkcję premiera, przeliczył się w kalkulacjach. Zachwalał przy tym Gruber jakość wojska stojącego po stronie Piłsudskiego, który „był nie tylko wodzem, lecz i symbolem, tak potrzebnym w walce o imponderabilia. Wygrał dzięki swej mądrości politycznej i świadomości, że ludność pragnęła zmiany”. Podkreślał również, że cała historia była z winy Witosa i jego rządu.

Narracja „Witos zły, Piłsudski dobry” stała się oficjalną wersją wydarzeń na lata. W wydanej w 1939 r. powieści dla dzieci „Mały piłsudczyk” główni bohaterowie, młodzi chłopcy, słuchają opowieści niejakiego pana Zygmunta o tamtych wydarzeniach. Jak stwierdzał autor, Tadeusz Nittman – wojskowy, pisarz i dziennikarz – Piłsudski miał pecha. To, co miało być jedynie demonstracją służącą postraszeniu skłóconych polityków, zamieniło się w wojnę domową, która szczęśliwie zakończyła się zwycięstwem marszałka. A ten, już po wszystkim, nie zdecydował się jednak zostać prezydentem, bo wolał służyć krajowi inaczej.

Tę propagandową wizję zbudowano na fundamentach z elementami prawdy. Nittman przyznał, że w trakcie kilkudniowych walk „zginęło wielu dobrych żołnierzy”. Ale to tylko część dramatu, o którym rzadko się wspomina, przykrywając całą opowieść aspektami politycznymi.

Państwo nieporządku, czyli przyczyny przewrotu majowego

Nie sposób zaprzeczyć, że dużo racji mieli ci, którzy twierdzili, że powodem przewrotu był bałagan panujący w polskiej polityce w połowie lat 20. Pierwsze lata istnienia II Rzeczypospolitej nie były spokojne. Ledwo odzyskaliśmy niepodległość, w listopadzie 1918 r., a już trzeba było mobilizować wszystkie siły do wojny z bolszewikami. Granice kraju ukształtowały się ostatecznie dopiero w 1923 r. Również w polityce wewnętrznej co chwila dochodziło do wstrząsów.

Jednym z najpotężniejszych było zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza 16 grudnia 1922 r. Niewiele brakowało, aby jego konsekwencją była akcja odwetowa środowisk piłsudczykowskich wymierzona w liderów prawicy, którzy mieli zostać zabici. Jesienią 1923 r. przez kraj przetoczyła się fala starć wojska z robotnikami, a na warszawskiej Cytadeli doszło do eksplozji magazynu z prochem. Zginęło kilkadziesiąt osób. Śledztwo nie wskazało winnych, choć pewne było, że był to zamach. Dodatkowo co chwila upadały rządy i rodziły się nowe. Nikt nie potrafił zaprowadzić porządku.

W wydanej w 1926 r. broszurce o przewrocie majowym Alicja Bełcikowska, dziennikarka i działaczka społeczna, pisała o Witosie, że nie dawał on żadnych gwarancji, „że (…) stanie w obronie gwałconej jawnie sprawiedliwości, uczciwości i etyki, że dążyć będzie do podniesienia moralności publicznej; raczej rzec można przeciwnie, że właśnie osoba Wincentego Witosa dawała gwarancję, że te wszystkie wartości moralne będą nadal bezkarnie deptane”. W tych warunkach otwarty konflikt wydawał się nieuchronny.

Ofiary były elementem większej narracji. Miały albo obciążać sumienie strony rządowej, albo być dowodem na wątpliwości marszałka. One same nikogo nie interesowały

Sytuacja dojrzała do niego wiosną 1926 r. 18 kwietnia gen. Lucjan Żeligowski, minister spraw wojskowych w rządzie Aleksandra Skrzyńskiego, wydał decyzję o zgrupowaniu 10 maja w rejonie Rembertowa oddziałów wojskowych. Miały one wziąć udział w grze wojennej pod nadzorem samego Piłsudskiego, który mieszkał w niedalekim Sulejówku. Gdy trzy tygodnie później rząd Skrzyńskiego upadł, ustępując miejsca trzeciemu i ostatniemu rządowi Witosa, nowy minister spraw wojskowych w jednej z pierwszych swoich decyzji anulował polecenie Żeligowskiego.

Było już jednak za późno. Dobór jednostek wysłanych do Rembertowa nie był przypadkowy. Znalazły się tam niemal wyłącznie te oddziały, co do których nie było wątpliwości, po czyjej stronie staną w przypadku zamachu stanu. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. 11 maja w „Kurierze Porannym” ukazał się wywiad z Piłsudskim, w którym ten wprost atakował Witosa. Duża część nakładu gazety została skonfiskowana. Wieczorem tego samego dnia z całej Warszawy zaczęły spływać informacje o zamieszkach wywoływanych przez oficerów legionowych. Domagali się oni grania „Pierwszej Brygady” w restauracjach i kawiarniach, kazali wszystkim wstawać. Dochodziło do rękoczynów. Henryk Comte, adiutant przyboczny prezydenta Stanisława Wojciechowskiego, wspominał: „Teraz już co chwila otrzymywałem telefony o awanturach; ogółem do godziny pierwszej w nocy naliczyłem ich około piętnastu”.

Przewrót majowy - festiwal błędów i pomyłek

Rankiem 12 maja 36. pułk piechoty, stojący po stronie marszałka, zajął most Kierbedzia, prowadzący prosto na Krakowskie Przedmieście. Od tego momentu rozpoczął się festiwal błędów i pomyłek z obu stron. Jak po latach napisał historyk Andrzej Garlicki, pierwsze godziny przewrotu charakteryzowała całkowita improwizacja działań piłsudczyków. Jednocześnie strona rządowa nie potrafiła zmusić przeciwnika do wycofania się. Swoim brakiem zdecydowania dała mu czas na zebranie sił. Opisując walki 13 maja, Comte zanotował: „Walki przesuwają się na tereny w pobliżu Belwederu. Bojówki Piłsudskiego stopniowo zajmują park Frascati i park sejmowy. Parku sejmowego broni spieszony przyboczny szwadron prezydenta. Marszałek Senatu, Trąmpczyński, rozdziela między żołnierzy żywność i papierosy. Linia bojowa zbliża się ku Belwederowi. Jasną jest rzeczą, że atakujący chcą odciąć Belweder od wszelkiego kontaktu z resztą kraju. Komunikacja telefoniczna przerwana już od wieczora dnia 12 maja”.

Zwycięstwo Piłsudskiego nie było oczywiste. Stało się ono w równym stopniu efektem determinacji jego oficerów, świadomych tego, że występując przeciwko rządowi, łamali wojskowe przysięgi, za co groził im sąd, jak i braku podobnego zaangażowania po drugiej stronie. Nie wszyscy jednak tak przedstawiali sprawę. Kilka miesięcy później Bełcikowska bez wahania stwierdzała, że „aczkolwiek zwycięstwo orężne Marszałka Piłsudskiego, który miał za sobą olbrzymią większość wojska, było z góry przesądzone – jednak rząd postanowił bronić się do ostatka, nie licząc się z ofiarami, jakie ta obrona za sobą pociągnie”.

Wacław Jędrzejewicz, pięciokrotny minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, autor trzytomowego kalendarium życia Piłsudskiego, podał, że Piłsudski wahał się podjąć początkowo bardziej zdecydowane działania w obawie przed ofiarami, „ale wiedział, że krew musi się polać i z tą myślą, nową dla siebie, trzeba było się oswoić”.

W obu przypadkach ofiary były elementem większej narracji. Albo miały obciążać sumienie strony rządowej, albo być dowodem na wątpliwości marszałka. One same nikogo nie interesowały.

Twarze ofiar - nikt nie mógł czuć się bezpiecznie

„Express Poranny” z 14 maja malował obraz warszawskiej ulicy w tych dramatycznych godzinach: „Wszystkie ulice położone w pobliżu Alei Jerozolimskiej i Marszałkowskiej zupełnie opustoszały. Tylko gdzieniegdzie widać jeszcze grupki zapóźnionych przechodniów. Policja zatrzymuje prywatne samochody i pojazdy, nie pozwalając im przejeżdżać poza ulicę Warecką. Cały szereg ulic w tej okolicy tonie w ciemnościach, inne oświetlone bardzo słabo. Od strony Belwederu słychać raz po raz odgłosy karabinów maszynowych”. Tekst kończy się uwagą, że wiele spośród osób, które rano, gdy jeszcze było spokojnie, wyszły na miasto, miało problemy z powrotem. Schronienia szukały u znajomych albo w hotelach.

Nocami, gdy walki ustawały, po ulicach krążyły patrole wojskowe i policyjne. Gdzieniegdzie dało się usłyszeć odgłosy wystrzałów. Nikt nie mógł się czuć bezpiecznie. Dobitnie pokazywały to publikowane w gazetach zdjęcia wojska na pozycjach, końskich trupów, ale również wykazy ofiar.

14 maja „Kurier Poranny” pisał: „W szpitalu Przemienienia Pańskiego znajduje się 15 osób rannych. Na ul. Krochmalnej przed domem nr 34 zabłąkana kula raniła w szyję 25-letnią Dorotę Tenenbaum. Odwieziono ją do szpitala na Czystem. Na Krakowskiem Przedmieściu został raniony Albin Doleński, pracownik miejski; kula przebiła prawe płuco; odwieziono go w stanie ciężkim do szpitala św. Ducha. Na rogu pl. Zamkowego żołnierz niewiadomego nazwiska odniósł ranę szarpaną kości udowej; w stanie ciężkim odwieziono go do szpitala Ujazdowskiego”. Podano, że w szpitalach znajdowało się co najmniej 38 rannych osób. Następnego dnia gazeta zastanawiała się, skąd tyle ofiar wśród cywilów. Otwarcie stwierdzono, że w dużej części jest to efekt nierozważności ludzi, którzy słysząc, że dookoła padają strzały, wychodzą na ulice, spacerując między stanowiskami walczących oddziałów. Gazeta przekonywała również – nie wiadomo, ile w tym prawdy – że strona rządowa wykazywała się bezwzględnością i nie zwracała uwagi na obecność ludności na ulicach. Wojska wierne Piłsudskiemu miały być ostrożniejsze.

Ale było coś jeszcze. „Wiele niestety osób odniosło rany od zabłąkanych kul albo od strzałów wspomnianych już przez nas zbrodniarzy, strzelających z prywatnych mieszkań do żołnierzy i przechodniów”. 16 maja „Express Poranny” podał, że w trakcie walk w pewnym momencie do żołnierzy przechodzących obok kamienicy przy ul. Wareckiej 9 oddano z jednego z mieszkań kilka strzałów. Nikt nie zginął, ale wojsko od razu wpadło na podwórko, zaryglowało bramę i rozpoczęło rewizje mieszkańców. Podejrzani zostali sprowadzeni na dół, gdzie trzymano ich pod bagnetami. Winnego nie znaleziono. Nie wiadomo, do ilu podobnych sytuacji doszło, ani co się działo, gdy znajdowano kogoś podejrzanego.

Dużo ryzykowali chcący nieść pomoc rannym. Jednym z nich był Mieczysław Bem, 28-letni drużynowy 40. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. Zginął 14 maja trafiony dwiema kulami „w Alejach Ujazdowskich w chwili niesienia pomocy sanitarnej 3 rannym żołnierzom Marszałka Piłsudskiego”.

Nie zdradzać ideałów

Wielu oficerów w trakcie przewrotu przeżywało wewnętrzne dramaty. Szczególnie zwolennicy Józefa Piłsudskiego. Z jednej strony odczuwali potrzebę stanięcia po stronie marszałka, z drugiej trzymała ich przysięga wierności wobec legalnych władz kraju. Jedną z ofiar takich rozterek został płk Mieczysław Więckowski. Walczył podczas I wojny światowej, współtworzył krakowskie struktury Polskiej Organizacji Wojskowej. Podczas bitwy warszawskiej w 1920 r. służył w Naczelnym Dowództwie Wojska Polskiego. Po otrzymaniu informacji o śmierci brata na froncie złożył prośbę o wysłanie do walki. Chciał odnaleźć ciało brata oraz pomścić go. Nie dostał zgody. W trakcie przewrotu majowego dowodził 7. Pułkiem Ułanów w Chełmie.

Rankiem 14 maja otrzymał od sztabu Piłsudskiego polecenie wysłania oddziału do Warszawy. To był moment, gdy obie strony ściągały do stolicy wierne sobie pułki. Gdy jednostka była gotowa do odjazdu pociągiem, Więckowski dostał od jednego z oficerów stojących po stronie rządowej rozkaz pozostania na miejscu. Po przeczytaniu jej popełnił samobójstwo. Pozostawił krótki list do swoich żołnierzy: „Obowiązek każe mi iść do komendanta [Józefa Piłsudskiego – SP], a gen. Romer zabrania mi. Róbcie co uważacie”.

O wiele głośniejsza stała się sprawa próby samobójczej Kazimierza Sosnkowskiego. Późniejszy Wódz Naczelny był bez wątpienia jednym z najbliższych współpracowników marszałka. Znali się od 20 lat, przed I wojną światową wspólnie tworzyli liczne struktury, takie jak Związek Walki Czynnej, Związek Strzelecki. W Legionach był zastępcą Piłsudskiego, z którym w 1918 r. został zamknięty w Magdeburgu. Kolejne lata i mocniejsze zaangażowanie się obu w politykę poróżniło ich, ale Sosnkowski nie chciał otwartych konfliktów z człowiekiem, którego darzył szacunkiem.

W okresie poprzedzającym przewrót majowy uwagę na Sosnkowskiego zwróciły obie strony. Wincenty Witos chciał mieć go po swojej stronie, wierząc, że będzie on w stanie zaprowadzić porządek. Ludzie Piłsudskiego robili z kolei wszystko, aby dawny kompan marszałka trzymał się od sprawy jak najdalej. Nie ufali mu, ale też nie chcieli, aby był przeciwko nim. 12 maja miał razem z żoną miał pojechać pociągiem przez Warszawę do Genewy. Jeden ze współpracowników Piłsudskiego polecił mu, aby wrócił do Poznania, gdzie kierował Dowództwem Okręgu Korpusu nr VII. Sosnkowski posłuchał. Gdy dotarł na miejsce, dowiedział się od swojego zastępcy, że ten na polecenie prezydenta Stanisława Wojciechowskiego wysłał oddziały dla wsparcia rządu.

Po wysłuchaniu raportu generał został sam w gabinecie. Świadkowie opowiadali później, że widzieli, jak pisze coś na kartce. Był to list pożegnalny do żony. Stworzył kilka jego wersji, niszcząc każdą poprzednią. Ze szczątków jednej z nich odtworzono początek: „Tragedia moja dobiegła szczytu. Nie umiem znaleźć rozwiązania”. Stojąc wobec dylematu – wierność dowódcy i przyjacielowi czy legalnym władzom – podobnie jak Więckowski zdecydował się na samobójstwo, strzelając sobie w pierś. W jego przypadku próba była nieudana. Pomimo początkowych złych rokowań (według jednego lekarzy miał nie przeżyć 24 godzin) doszedł do zdrowia. Cała sprawa była potem obiektem szyderstw. Oskarżano go, że nie chciał się zabić, tylko ranić, aby nie musieć nic robić w tak trudnych chwilach. Po latach sam skomentował te zarzuty, pisząc: „Zawsze uważałem i nadal uważam, że mój dramat z dnia 13 maja 1926 roku stanowi sprawę dotyczącą jedynie Piłsudskiego i mnie, a wszelkie próby jej publicznego komentowania zakrawają na wdzieranie się z butami do mojej duszy”.

Nie chcąc ryzykować więcej takich historii ani doprowadzać do rozłamu w armii, zaraz po zakończeniu walk Piłsudski oraz marszałek Sejmu Maciej Rataj ogłosili publicznie potrzebę zgody w wojsku. Oficjalnie nie chciano dopuścić do szykan żołnierzy i oficerów, którzy stanęli po stronie rządowej.

Cień śmierci - ile osób zginęło podczas przewroru majowego

„Z dwu przeciwnych sobie chwilowo szańców, zebrane zwłoki bohaterów spoczęły już we wspólnej mogile, która ich utuli i ukoi. Razem z nimi znalazły tam wieczny odpoczynek przypadkowe ofiary świstu kul bratnich, które im wszystkim przecięły tak tragicznie nić życia” – pisał 18 maja „Express Poranny”. Dzień wcześniej Warszawę wypełniły kondukty żałobne. Tłumy podążały do kościołów i na cmentarze wszystkich wyznań, aby pożegnać tych, którzy stracili życie w imię sporów politycznych. Miasto, które jeszcze chwilę wcześniej było rozdarte wzajemną nienawiścią i groźbą wojny domowej, złączyło się we wspólnym bólu.

Ale cień śmierci dalej nad nim wisiał. 16 maja Felicjan Sławoj-Składkowski, komisarz rządu na Warszawę, wydał policji instrukcję dotyczącą rozpędzania zamieszek. Jak informował „Express Poranny”, „rozkaz nakazuje bezwzględne rozpraszanie demonstracji siłą i poleca używanie broni palnej w razie oporu”.

Tymczasem prasa podawała kolejne, coraz wyższe liczby ofiar przewrotu majowego. Dzisiaj historycy mówią o 379 zabitych i 920 rannych w ciągu zaledwie czterech dni. I choć ówczesne gazety pełne były nazwisk, to szybko o nich zapomniano. Łatwiej było mówić o sporach ideowych niż o niewinnych ofiarach z twarzami i imionami. Takich jak: Witold Cieplakiewicz, lat 21, mieszkał na ul. Wilczej 75; Józefa Matjasek; Moszek Cukerman; Leokadia Waleria Harakówna, lat 28, mieszkała na ul. Smoleńskiej 17; Zygmunt Bajno i Uszer Lejb Bryła z ul. Świętojerskiej czy 23-letni student, Karol Levittoux, potomek swojego imiennika, który aresztowany przez Rosjan i osadzony w warszawskiej Cytadeli popełnił samobójstwo, podpalając się w celi 7 lipca 1841 r. Obaj zginęli z myślą, że walczą o Polskę. Jednego zabiła kula wystrzelona przez rodaka. ©Ⓟ