Najbogatsi trzymają się razem w zamkniętych osiedlach albo skupiają się w swoich dzielnicach. Na przykład w Paryżu zajmują przede wszystkim zachodnią część miasta – głównie w VII, VIII, XVI i części XVII dzielnicy. W wydanej w ubiegłym roku książce „Wsobność. Separatyzm bogaczy” (współautorem jest Gwenn Dubourthoumieu) piszę o Villi Montmorency w XVI dzielnicy – enklawie najzamożniejszych francuskich rodzin. Jest tam 120 luksusowych willi, ściśle strzeżonych całą dobę przez prywatnych strażników. Sąsiadują tam ze sobą rekiny biznesu, jak magnaci medialni Vincent Bolloré czy Arnaud Lagardère, i politycy, np. były prezydent Nicolas Sarkozy.
Nikt nie decyduje o tym, że urodzi się tutaj czy gdzieś indziej. Ale jeśli ktoś pochodzi z rodziny wielkiej burżuazji, to jest duża szansa, że przyjdzie na świat albo w Neuilly, albo w którejś z zachodnich dzielnic Paryża. A jeśli rodzice są ubodzy, to urodzi się raczej na północno-wschodnich przedmieściach, np. w Bobigny czy Saint-Denis, bo to podstołeczne enklawy biedy. Już ćwierć wieku większe gminy mają prawny obowiązek – pod karą wysokiej grzywny – budowy co najmniej 20 proc. lokali socjalnych. Ale najbogatsze miasta, jak choćby Neuilly, wolą płacić niż budować tanie mieszkania dla ubogich. Takie praktyki to rodzaj społecznego apartheidu, który pozwala bogatym uniknąć sąsiedztwa z biednymi. Klasy dominujące często prywatyzują publiczną przestrzeń. Na przykład w Paryżu, za zgodą władz miasta, dziesiątki hektarów Lasku Bulońskiego zostały zarezerwowane dla członków elitarnego stowarzyszenia bogaczy, Klubu Lasku Bulońskiego. Do ich wyłącznego użytku oddano baseny i korty tenisowe.
Pamiętajmy, że mamy do czynienia z rodzinami, które mają nadal władzę i pieniądze. Innym przykładem ich wpływu są arystokratyczne konne polowania z nagonką. Odbywają się nadal w całej Francji, także w pobliżu Paryża, choćby w lasach Fontainebleau czy Compiègne. Najbogatsze rodziny stać na to, żeby wynajmować dwa razy w tygodniu przez pół roku dużą część państwowych lasów. Z trudem mieści się to w głowie, ale mamy do czynienia z trwającym do dzisiaj dziedzictwem przywilejów królewskich. Od wieków nie zmieniła się technika polowań. Te same stroje, uniformy, fanfary... Zaczęliśmy badać te polowania wielkiej burżuazji już od lat 90. metodą obserwacji uczestniczącej. Zaskoczyło nas, jak bardzo ważny jest ten rytuał polowań dla sposobu życia rodzin, które badaliśmy.
Mieliśmy przewodników, którzy pomogli nam dostać się do tego świata. Pierwszym z nich był jeszcze w latach 80. Paul Rendu, dyrektor naszego laboratorium w CNRS. Pochodził z bardzo zamożnego środowiska, choć sam był lewicowym chrześcijaninem, zaangażowanym społecznie. Drugą przewodniczką była moja znajoma z dzieciństwa w Lozère (departament regionu Oksytania na południu Francji – red.). Wyszła za mąż z miłości za arystokratę, który miał dużo znajomości w wyższych sferach. Dzięki tej dwójce po nitce do kłębka weszliśmy w to środowisko. W ten sposób zaczęła się nasza badawcza przygoda, która trwała w sumie prawie 30 lat.
Uściślę: jako socjolodzy raczej opisywaliśmy od wewnątrz ten świat, nie zamierzaliśmy go osądzać. Naszym zamiarem było odkrywanie mechanizmów oligarchii. Rodziny arystokracji i wielkiej burżuazji nie tylko zgodziły się na rozmowy, lecz w dodatku wpuściły nas do kręgu swojej intymności. Na ich zaproszenie spędzaliśmy weekendy w należących do nich zamkach, przez trzy lata braliśmy udział w polowaniach.
Fakt, że ktoś należy do tego, co nazywamy klasą dominującą, nie oznacza, że jest pozbawiony ludzkich cech. Na przykład pochodząca ze słynnego rodu Monique de Rothschild, zmarła kilka lat temu, w czasie polowań kierowała myśliwską ekipą naganiaczy. Zbliżyło mnie do niej najpierw to, że miała tak samo na imię jak ja, ale przede wszystkim była to niezwykła osobowość, która mnie fascynowała.
Badania socjologiczne zakładają życzliwe relacje z przepytywanymi przez nas osobami, nawet jeśli są one od nas całkiem odmienne. Inaczej zresztą nic ciekawego nam nie powiedzą! Ale już w trakcie analizowania naszych obserwacji i pisania książek musieliśmy spojrzeć na „obiekty” naszych badań z dystansem.
Michel pochodził z bardzo ubogiej rodziny robotniczej i za wczesnych lat bardzo cierpiał z powodu biedy. Ja przeciwnie: byłam córką dość zamożnego prokuratora Republiki. Ale w młodości uformował mnie gniew wobec klasowej niesprawiedliwości. Moje spotkanie z Michelem było determinujące dla nas obojga. Niosła nas siła miłości i absolutnej bliskości. Było nam łatwiej, bo byliśmy parą – a razem ma się więcej siły niż w pojedynkę. I od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy pracować tylko w dwójkę. Już od lat 80. wiedzieliśmy, że naszą misją jest zrozumienie i opisanie klasy dominującej. Interesowali nas przy tym ludzie z krwi i kości, a nie teoretyczne koncepcje.
Bourdieu używał często pojęcia klasy dominującej, którą odróżniał od klas średniej i niższej. Pokazywał przy tym, że są cztery formy bogactwa lub kapitału, których nie sposób rozdzielić. Najpierw majątek, po drugie kapitał społeczny – pozycja i relacje w grupie, czyli otaczanie się ludźmi o podobnym statusie, po trzecie kapitał kulturalny, czyli np. stosunek do dzieł sztuki, uprawianie filantropii, mecenatu etc. Wreszcie – jako czwarty – kapitał symboliczny, czyli np. stosunek do własnego ciała, ubiór, posiadanie zamków, styl życia (szermierka, uprawianie jazdy konnej, tradycyjnych polowań). To wszystko są symbole, które mają pokazać wyższość klasy dominującej nad innymi.
Z badań wyszło nam, że tylko ci, którzy umieli połączyć zdobyty przez siebie ogromny majątek z założeniem własnej dynastii, zostali na stałe przyjęci do grona oligarchii. Na przykład najbogatszy dziś Francuz Bernard Arnault, właściciel koncernu LVMH, który sam dorobił się ogromnej fortuny, w końcu przyjął reguły gry obowiązujące w środowisku wielkiej burżuazji. Inni szefowie, którzy nie poszli tą drogą, znaleźli się niejako za burtą mimo posiadania wielkiego majątku.
Pamiętam mojego kolegę ze studiów socjologicznych w Lille, Jeana-Marca Lecha, później, w latach 80., współzałożyciela pionierskiego we Francji ośrodka sondażowego Ipsos. Zdobył szybko wielki majątek, bo zrozumiał, jak dużą przyszłość mają badania opinii publicznej. Ale oddzielił swoje bogactwo od życia, nie interesowało go założenie własnej dynastii z właściwym dla niej stylem bycia. Wynikało to w dużej mierze z tego, że pochodził z ubogiej rodziny. Jean-Marc Lech był synem polskiego imigranta, robotnika z północy Francji. Dlatego wybrał skromny sposób życia i nie został przyjęty do grona wielkiej burżuazji.
Można powiedzieć, że mezalians to jedno z największych zmartwień wielkiej burżuazji. Wychowanie w tym środowisku odbywa się na trzy sposoby: w rodzinie, potem w szkole – na ogół prywatnej, katolickiej – i wreszcie przez tzw. rallye, czyli spotkania nastolatków z bogatych rodzin, aranżowane zazwyczaj przez ich matki. Te rallye zaczynają się, gdy młodzi mają 10–13 lat, od wspólnego zwiedzania w grupach miejsc kultury, muzeów itp. Kiedy dzieci podrosną, organizowane są wieczorki taneczne w elitarnym kręgu, przy czym rodzice starannie dbają o selekcję zaproszonych. Rallye urządza się po to, by skojarzyć młodych z tej samej klasy, co ma na samym końcu doprowadzić do małżeństwa. Wszystko powinno mieć przy tym cechy czystego przypadku. Bogate pary nie są już swatane przez starą ciotkę, jak jeszcze w powieściach Françoisa Mauriaca z pierwszej połowy minionego wieku. Młodzi muszą mieć wrażenie, że zakochali się od pierwszego spojrzenia, choć faktycznie cała ich rodzina zrobiła wszystko, żeby tylko uniknąć mezaliansu.
Pamiętam, że gdy sama byłam dzieckiem, to jako córka prokuratora miałam swoją paczkę przyjaciół. Spędzałam wciąż dużo czasu z synami prezesa sądu czy prefekta. Mimo to w końcu „popełniłam mezalians”, bo wyszłam za mąż za syna robotnika!
Na pewno jest wciąż kilka najbardziej prestiżowych liceów, choćby Henryka IV (Lycée Henri IV) czy Ludwika Wielkiego (Lycée Louis-le-Grand). Szkoły te szczycą się tym, że wyszło z nich wielu prezydentów, premierów i noblistów. Niemal idealny przykład szkoły dla dzieci z klas wyższych to gimnazjum i liceum Stanislas w Paryżu. Prywatna szkoła katolicka, szczodrze subwencjonowana przez państwo, jak wiele innych we Francji. Młodzi muszą się tam nauczyć pracować samodzielnie, gdyż po ukończeniu szkoły nie będą mieli już nikogo nad sobą. Są powołani do tego, by być na szczycie, by kierować wszystkimi sektorami życia ekonomiczno-społecznego.
Czasem ten proces selekcji zaczyna się już w przedszkolu i podstawówce, jak w Neuilly-sur-Seine. Z Michelem badaliśmy dokładnie jedną z tamtejszych szkół publicznych, do której chodziły niemal wyłącznie dzieci bardzo z bogatych rodzin i osób na wysokich stanowiskach. Miało się wrażenie, że nauczyciele z Neuilly byli jakby na usługach dzieci i ich rodziców. Nominalnie była to szkoła publiczna, ale bardzo podobna do prywatnej.
Sama urodziłam się w 1946 r. i nie wyobrażam sobie, jak bez osiągnięć państwa opiekuńczego mogłabym zajść daleko w mojej karierze zawodowej. Michel, dziecko robotnicze, to przykład „uciekiniera klasowego”, czyli osoby, która w sposób radykalny przeszła z jednej klasy społecznej do innej, podobnie jak pisarka Annie Ernaux czy socjolog i pisarz Didier Eribon. Ktoś wcześnie zauważył talent Michela i dzięki temu dostał się on do liceum. W tamtym czasie wiele osób jego pochodzenia kończyło edukację na szkole podstawowej i szło do fabryki. Awans społeczny nie był regułą wtedy ani nie jest dzisiaj. Emancypują się jednostki, ale nie masa. Nie przeszkadza to temu, że klasa dominująca próbuje nam dziś wmawiać, że mamy świetną demokrację i że winda społeczna działa. To tylko pozory.
W swojej książce cytuję bardzo liczne wypowiedzi Macrona, które o tym świadczą. Najbardziej wymowna jest chyba ta z początku jego pierwszej kadencji, z 2017 r.: „Dworzec to miejsce, gdzie spotyka się ludzi, którzy osiągnęli sukces, i ludzi, którzy nic nie są warci”.
Pogarda klasowa nie jest cechą właściwą tylko Emmanuelowi Macronowi. Nie analizuję jej w kategoriach psychologicznych. To jest nowa broń ideologiczna, która ma zdehumanizować najuboższych. W USA obok Trumpa u sterów władzy są Musk i jemu podobni krezusi. Także we Francji nie brakowało milionerów w niedawnym rządzie Gabriela Attala. Żeby ukryć tę niesprawiedliwość, rządząca kasta używa pogardy klasowej. Chce wywołać u najsłabszych poczucie bezradności. Inaczej mówiąc – stosuje przemoc symboliczną.
Nie zmienia to faktu, że stoją za nim oligarchowie, dzięki którym mógł zajść na szczyty państwa. Uważam wręcz, że Macron jest ich marionetką. Siła oligarchii polega na tym, że zleca zadanie obrony swoich interesów różnym osobom. Do tej pory był to Macron, ale może przyjść czas, że jego miejsce zajmie Marine Le Pen, też przecież nienależąca do rodziny z największą fortuną.
„Aby wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić” – to zdanie z „Lamparta” Tomasiego di Lampedusy dobrze oddaje prawdę, o której mówię.
Moje zaangażowanie jest stałe od lat. Zawsze byliśmy z Michelem kimś w rodzaju „Tintin i Milou w krainie bogaczy” (aluzja do bohaterów znanej serii komiksowej autorstwa Hergé – red.). Zmieniliśmy sposób działania, a nie poglądy. Począwszy od czasów studenckich należeliśmy do Francuskiej Partii Komunistycznej. Mieliśmy partyjne legitymacje do lat 80., potem pozostaliśmy jej „towarzyszami drogi”.
Nasze pierwsze książki miały charakter ściśle naukowy, bo mieliśmy obowiązek akademickiej powściągliwości. Natomiast po przejściu na emeryturę w 2007 r. wyrażaliśmy w pracach nasze poglądy polityczne wprost. Wydana wtedy nasza książka o Nicolasie Sarkozym „Prezydent bogaczy” okazała się bestsellerem. To był zresztą moment, w którym rodziny wielkiej burżuazji gwałtownie zerwały z nami kontakty.
Jak najbardziej. Bogacze mówią nam o wolności, równości i braterstwie. Ale to bujda i ideologiczna manipulacja. Spójrzmy na USA pod wodzą Trumpa czy Argentynę Mileia i wiele innych miejsc na świecie – weszliśmy w nową fazę kapitalizmu libertariańskiego, który chce znieść wszelkie granice i normy. Miliarderzy są dziś u władzy w Ameryce. Moja kolejna książka, która właśnie się ukazuje – „Bogacze przeciw planecie” – mówi o zgubnym wpływie, jaki oligarchia ma na chaos klimatyczny. Ale ten system jest kolosem na glinianych nogach. Tak jak kiedyś obalono niewolnictwo i kolonializm, dzisiaj trzeba obalić kapitalizm.
To bardzo dobrze być utopistką! (śmiech) Jak pisał Seneka, „Nie dlatego brakuje nam odwagi, iż rzeczy są za trudne; to rzeczy są trudne dlatego, że brakuje nam odwagi”.
Dlatego unikam słowa komunizm, bo w historii zdarzyło się wiele rzeczy, które zbrukały to słowo. Mówię natomiast o perspektywie postkapitalistycznej. Chodzi o świat oparty na dzieleniu się, na równości i solidarności. Ten świat nie jest fikcją. Mam w zanadrzu wiele konkretnych propozycji. Trzeba wszystko uzdrowić, wszystkie instytucje społeczne: rodzinę, szkołę, banki itd. Nazywam to instytucjonalną psychoterapią.
Ciekawe, że właśnie badając z Michelem świat wielkiej burżuazji, dostrzegliśmy wewnątrz niej dużo solidarności. Nazwaliśmy to sobie komunizmem bogatych i możnych. I może tym paradoksem zakończmy naszą rozmowę. ©Ⓟ