Na pewno jest to wyzwanie, choć na razie trudno ocenić jego skalę. Erdoğan działa w ten sposób od co najmniej dekady. Prawdopodobnie skończy się tak, że państwa europejskie – również Polska – wyrażą zaniepokojenie tym, co się dzieje w Stambule i sposobem, w jaki turecki prezydent traktuje opozycję. I będzie to jedyny sygnał z naszej strony, bo – jak pani wspomniała – bardzo potrzebujemy teraz Turcji. Zarówno ze względu na jej potęgę militarną, jak i możliwości produkcyjne tamtejszego przemysłu zbrojeniowego. Już teraz widzimy, że potrzeba współpracy w tym zakresie przeważa nad obawami związanymi z rosnącym autorytaryzmem Erdoğana. On nigdy nie był przywódcą demokratycznym. Jest autokratą. Mimo to współpracujemy z nim.
Cynizm to za duże słowo. Nazwałabym raczej to podejście transakcyjnością. Zresztą Unia, zwłaszcza w relacjach z Turcją, stosuje je od dawna. Wystarczy przypomnieć słynną umowę migracyjną z 2016 r. Jej zawarcie miało na celu zablokowanie napływu imigrantów z państw Bliskiego Wschodu do Europy. Erdoğan był wtedy równie autokratycznym przywódcą co teraz. Wydaje się, że UE od kilku lat uczy się, że w imię ochrony swoich interesów czasami musi iść na kompromis dotyczący wartości demokratycznych w krajach, z którymi chce współpracować. Fakt, że premier Tusk nie zająknął się ani słowem na temat warunków, w jakich funkcjonuje turecka opozycja, nie oznacza, że Unia tego tematu w ogóle nie podejmuje. Takie rozmowy nie toczą się publicznie. Przypuszczam, że fundusze pomocowe dalej płyną w kierunku tureckiej opozycji. Chodzi mi np. o wsparcie dla organizacji pozarządowych czy niezależnych mediów. W oficjalnych rozmowach z tureckim rządem czy prezydentem nie będziemy poruszać tych tematów. To dla nas ryzykowne – może skończyć się odrzuceniem przez Erdoğana naszych próśb o zaangażowanie choćby we wzmocnienie militarne Ukrainy.
Trudno to ocenić. Mogłybyśmy spekulować, co by się stało, gdyby ci imigranci nie zostali zatrzymani przez Turcję, Tunezję czy Libię. Jeśli porozmawia pani z kimś z Europy Południowej, to zapewne usłyszy, że zdecydowanie nam się to opłacało. Przede wszystkim dlatego, że koszty społeczne związane z napływem większej liczby migrantów do państw Południa byłyby ogromne. Mówiąc wprost: byłaby to pożywka dla prawicowych populistów, którzy i tak są już we Włoszech bardzo silni. Do władzy doszłyby partie jeszcze bardziej radykalne od ugrupowania premierki Giorgii Meloni. Pod tym względem współpraca z Tunezją wydawała się więc korzystna z perspektywy UE.
Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa stały się partnerem mniej przewidywalnym, ale pewne zmiany możemy już uznać za wysoce prawdopodobne. Na przykład to, że Europa musi zacząć kształtować swoje bezpieczeństwo bez wsparcia USA, a w niektórych aspektach być może nawet w kontrze do USA. Chodzi o to, że Stany Zjednoczone mogą promować interesy, które będą sprzeczne z naszymi, jak choćby reset w relacjach z Rosją. Jeśli chcemy skutecznie bronić się przed zagrożeniami, musimy bliżej współpracować w sferze obronnej zarówno z Norwegią, Wielką Brytanią i Kanadą, jak i Turcją. Dobre stosunki z Ankarą mogą nam się geopolitycznie opłacać.
Myślę, że dla Europy istnieją czerwone linie, których Turcja nie powinna przekraczać. Nie wiemy zresztą, czy nie toczą się właśnie kuluarowe rozmowy z Erdoğanem. Niekoniecznie z udziałem szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, ale np. któregoś z przywódców państw, który ma dobre relacje z Turcją. Chodzi o to, żeby wytłumaczyć Erdoğanowi, gdzie Europa stawia granice, jeśli chodzi o tłumienie protestów opozycji. Trudno mi sobie wyobrazić, że UE czy poszczególne kraje członkowskie mogłyby zacieśniać współpracę z Turcją, gdyby ta doprowadziła do rozlewu krwi na ulicach swoich miast. Jednak nie wykluczam całkowicie takiego scenariusza – znajdujemy się w trudnej sytuacji geopolitycznej, wszystko jest możliwe. Poza tym Turcy, których znam, wielokrotnie przekonywali mnie, że UE i poszczególne państwa członkowskie od lat konsekwentnie przymykają oko na poczynania Erdoğana. Unia musi stopniować swoje priorytety. Jeśli najważniejsza jest dla niej współpraca z Turcją w zakresie obronności, to mniej istotne staje się to, czy ten kraj szanuje pewne podstawowe prawa, jak prawo do protestu i wolności słowa. Osobiście uważam, że to niebezpieczna tendencja. Unia wyrosła przecież na promowaniu wartości demokratycznych i poszanowaniu praw człowieka. Odchodzenie od tych norm na pewno zmieni charakter tej organizacji. Nie wiem tylko, czy w obecnej sytuacji mamy komfort, żeby nadawać priorytet takiej debacie.
Pamiętajmy, że dotychczas UE nie robiła tego zbyt skutecznie. Nawet wewnątrz Wspólnoty mamy państwo – Węgry – które od lat łamie zasady praworządności, a także staje się coraz większym problemem w kontekście obrony przed Rosją, pomocy dla Ukrainy, relacji z Chinami czy ze Stanami Zjednoczonymi. Unia nie potrafiła poradzić sobie z tym problemem od ponad dekady. Skoro jako Wspólnota sami mamy kłopoty z praworządnością, tym trudniej jest nam propagować nasze wartości poza UE. Jestem jednak przekonana, że Bruksela nie zapomniała o swoich wartościach. Świadczą o tym choćby debaty odbywające się w Parlamencie Europejskim. Po prostu nadszedł czas, kiedy trzeba podejmować niekomfortowe decyzje. Nie wydaje mi się, żeby to była przemyślana strategia – że UE zdecydowała, iż odejdzie od swoich wartości i będzie podchodzić do relacji z partnerami wyłącznie transakcyjnie, podpisując pakt z diabłem. Czymś takim byłoby np. otwarcie drogi dla członkostwa Turcji w Unii. Nie wykluczam, że prędzej czy później Erdoğan powie: skoro wy potrzebujecie naszej pomocy militarnej, to my chcemy, żebyście przywrócili nam możliwość akcesji. Jestem pewna, że Bruksela nie zgodziłaby się na tego typu „automatyzm”. Mamy jasne kryteria kopenhaskie, które należy spełnić przed wstąpieniem do Wspólnoty. Nawet w przypadku Ukrainy, która jest nam z wielu względów bliższa, bardzo stanowczo przestrzegamy wszystkich tych wymogów.
Wydaje mi się, że Unia zdała sobie sprawę, że w wielobiegunowej rzeczywistości ma ograniczone możliwości działania. Na przykład promowanie demokracji w krajach na kontynencie afrykańskim jest mało realne, bo aktywne są tam zarówno Chiny, jak i Grupa Wagnera. To, co moim zdaniem Bruksela może i powinna robić, wiąże się z naszym sąsiedztwem. Mam na myśli skupienie się na bardzo trudnej sytuacji w Mołdawii i Gruzji. Życzyłabym sobie, żeby Unia bardziej zdecydowanie opowiadała się za przestrzeganiem pewnych wartości w tych państwach. Innym przykładem są Bałkany Zachodnie, w szczególności Serbia, która znajduje się obecnie w kryzysie. Chodzi o to, żeby skoncentrować się na obszarze, na którym mamy większe szanse na odniesienie sukcesu. Nasze sąsiedztwo jest naturalnym polem działania dla UE, a odnoszę wrażenie, że wciąż robi niewystarczająco dużo, aby wzmocnić odporność demokratyczną tych krajów.
To pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi. Istnieją jednak dwie podstawowe kwestie, które powinny zostać jak najszybciej rozwiązane. Odcięcie przez Stany Zjednoczone pomocy zagranicznej – w tym finansowania dla prodemokratycznych organizacji pozarządowych – uderzyło przede wszystkim w Gruzję, Mołdawię czy państwa Bałkanów Zachodnich. UE i jej państwa członkowskie powinny natychmiast wypełnić tę lukę. To jest praca u podstaw, na której trzeba się skoncentrować. Drugą kwestią jest stworzenie wiarygodnej polityki integracji tych państw z UE. Nie mówię o członkostwie, bo w wielu przypadkach to nie jest możliwe w krótko- i średniookresowej perspektywie. Choćby dlatego, że gruziński rząd nie jest teraz zainteresowany współpracą z Brukselą. Mam na myśli bardziej transakcyjną politykę, którą zachęcalibyśmy państwa naszego sąsiedztwa do współpracy, wyrywając je ze strefy wpływów rosyjskich. Można to robić poprzez edukowanie społeczeństwa. Ale nie na zasadzie, że Europejczycy jadą do Gruzji i uczą ją demokracji, bo nie musimy tego uczyć Gruzinów. Chodzi o to, żeby wspierać tamtejsze organizacje. Potrzebujemy bardziej realnej oferty dla takich krajów. Takiej, która na razie nie obejmowałaby członkostwa, lecz przewidywałaby np. ułatwienia wizowe czy handlowe. Mam poczucie, że trochę ugrzęźliśmy w tej ścieżce akcesyjnej i nie umiemy z niej wybrnąć. Postępy w negocjacjach są z różnych przyczyn bardzo powolne. A skoro nie ma progresu, to w społeczeństwie spada motywacja i wiara, że dążenie do członkostwa ma sens. Warto tę politykę uelastycznić i stworzyć tym krajom możliwości większej integracji z UE bez pełnego członkostwa. Zacieśnianie współpracy w ramach Europejskiej Wspólnoty Politycznej, którą forsował prezydent Francji Emmanuel Macron, nie byłoby moim zdaniem złym pomysłem.
Nie chodzi o całkowite porzucenie nadziei na członkostwo, te kraje z pewnością by się na to nie zgodziły. Chodzi raczej o to, by w sytuacji, gdy nie są jeszcze gotowe na pełną akcesję, mogły się stopniowo integrować z Unią Europejską innymi metodami. Dobrym przykładem jest Ukraina. Wiele mówi się o tym, że nie spełnia obecnie warunków akcesyjnych. Można jednak – i Unia podejmuje teraz takie działania – włączyć ją do wspólnego rynku, np. w zakresie przemysłu obronnego, co pozwala budować współpracę sektorową. Po angielsku określa się to jako „issue-oriented approach”, czyli koncentrowanie się na konkretnych obszarach, w których współpraca może być pogłębiana. Członkostwo pozostaje perspektywą długoterminową, ale już teraz kraje kandydujące mogłyby odczuć korzyści ze zbliżenia z Unią. Mam wrażenie, że dla wielu ludzi, np. mieszkańców Czarnogóry, akcesja wydaje się tak odległa, że traktują wartości unijne jako abstrakcyjną utopię. To coś, co powinniśmy zmienić.
To trochę bardziej skomplikowana sprawa. Jeszcze rok temu, gdy byłam na spotkaniach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Ankarze, linia polityczna była taka, że celem Turcji jest członkostwo w UE. Z drugiej strony wyraźnie dawano nam do zrozumienia, że Unia nie może jej zbyt wiele zaoferować. Turcja to zupełnie inny przypadek niż kraje, o których mówiłyśmy wcześniej. To duże i silne militarnie państwo, które za sprawą położenia geograficznego może rozgrywać różne mocarstwa. Nie wydaje mi się, żeby działania, które mają sens w przypadku krajów naszego sąsiedztwa, narażonych na trafienie do rosyjskiej strefy wpływów, można było łatwo przełożyć na warunki tureckie. ©Ⓟ