Pierwszy do lokalu kontaktowego w Alejach Jerozolimskich w Warszawie wszedł Roman Kiźny. Niedługo później miał się w nim pojawić jego współpracownik. Z perspektywy czasu dzień i godzina ich spotkania były zaproszeniem do udziału w tragedii. 13 października 1941 r. o godzinie 13. Jakby tego było mało, równo o 13.13 otworzyły się drzwi, przez które do środka wpadli gestapowcy. Pierwszy wszedł cywil, za którym stali umundurowani Niemcy z bronią maszynową. „Wstałem i zrobiłem półzwrot do okna – wspominał po latach Kiźny – z zamiarem wyskoczenia, ale w tym samym momencie znalazł się przy mnie ów cywil i chwycił mnie za kołnierz, a następnie za krawat”.
Dalsze wydarzenia potoczyły się wedle schematu znanego z setek podobnych opowieści – krzyki, bicie, przeszukiwanie zatrzymanych oraz całego lokalu. Często zrywano w nim podłogę, rozpruwano ściany, rozbijano meble, przeglądano książki – z nadzieją, że gdzieś znajdą się ulotki, gazetki, broń, amunicja, fałszywe dokumenty. Cokolwiek, co nie tylko będzie materiałem obciążającym już zatrzymanych, lecz także stanie się punktem zaczepienia, który pozwoli dotrzeć do kolejnych podejrzanych o działalność w podziemiu.
Gdy spektakl na miejscu dobiegł końca, wyprowadzano zatrzymanych na ulicę, wsadzano do samochodu i zawożono do więzienia, a czasem bezpośrednio na przesłuchanie. Ten przejazd jest często obecny we wspomnieniach złapanych. To wtedy docierało do nich, że stracili wolność. Pola Gojawiczyńska, znana przedwojenna pisarka, więziona na Pawiaku od stycznia do maja 1943 r., w opowiadaniu „Krata” pisała: „Auto sunęło pustymi ulicami cicho i bez sygnałów. Aresztowana, ściśnięta wpośrodku między dwoma podoficerami gestapo, usiłowała kątem oczu dostrzec – dokąd ją wiozą? Nie było obojętne, czy się jedzie na Szucha, czy gdzie indziej. Ale znane ulice rodzinnego miasta nie dawały się poznać. Ruiny są ruinami. (…) Nieliczni przechodnie rysowali się malutkimi sylwetkami i w wielkim oddaleniu, jak na jakimś innym globie. Skąd się wziął ów dystans niezwykły? Omal nie krzyknęła, omal nie zapukała w szybę. – Tu jestem, tu! Nagle zrozumiała, że przed godziną jeszcze żyła wewnątrz, w gromadzie, a teraz odcięto ją”.
Codzienna, wielka gra
Aresztowania nie tylko wyrywały poszczególne osoby z szeregów konspiracji, lecz także stwarzały ryzyko dalszych zatrzymań i w konsekwencji rozbicia całych struktur. Tak stało się na niemal całym obszarze sowieckiej okupacji, gdzie NKWD w pierwszym okresie wojny skutecznie zdemontowało siatkę podziemia. Niemcom to się nie udało w takiej skali, choć też osiągali sukcesy.
Żeby unikać takich sytuacji, uczono zwracania uwagi na każdy szczegół codzienności. „W kraju znajduje się około setki dobrych agentów gestapowskich, otoczonych przez parotysięczny tłum niewyrobionych, przygodnych, niestarannych pomocników z Rzeszy lub spośród volksdeutschów” – pisał Aleksander Kamiński w „Wielkiej grze”, swoistym poradniku konspiratora. Tak dobrym, że władze podziemia kazały zniszczyć cały nakład zaraz po wydrukowaniu. Obawiały się, że jeśli książka wpadnie w ręce wroga, to znacząco ułatwi mu pracę.
W dalszej części rozdziału o pracy gestapo autor „Kamieni na szaniec” zanotował, że „inteligentna ta gestapowska centrala, otoczona tysiącami przygodnych, niestarannych i niewyrobionych pomocników – nie jest w stanie w sposób zadowalający prowadzić codziennej roboty śledczej wśród bujnego polskiego życia konspiracyjnego. Dlatego też podstawowym i głównym motorem codziennej akcji policyjnej gestapo jest donos lub przygodne aresztowanie”.
Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa konspiratora było gadulstwo wynikające z chęci pochwalenia się byciem w podziemiu. „Młody konspirator – pisał Kamiński – wykonujący odpowiedzialne i niebezpieczne zadania – ma poczucie życia bohaterskiego. Rzeczą naturalną jest, że pragnąłby ze swych przygód i bohaterstw komuś się zwierzyć”. Tym kimś często były najbliższe osoby – rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, ale zdarzali się i przygodnie poznani ludzie.
Życie pełne zakazów
Konspiracja wymaga ciszy. W sierpniu 1943 r. Tadeusz Bór-Komorowski, dowódca AK, pisał w swoim rozkazie: „Stwierdziłem już w kilku wypadkach niedocenienie przez żołnierzy PZP [Polski Związek Powstańczy, jeden z kryptonimów AK – SP] ważności utrzymania tajemnicy zamierzeń i poczynań konspiracyjnych. Brak ten może stać się przyczyną całego szeregu nieszczęść, dekonspiracji, prowokacji i aresztowań. (…) Chełpliwe ujawnianie zamierzonych czy nawet już dokonanych akcji, powoływanie się na rodowe nazwiska, często [także na – red.] funkcje konspiracyjne jako wiarygodne źródła informacji, lekkomyślne notowanie i podawanie innym adresów i telefonów dowodzi zupełnej niedojrzałości konspiracyjnej, karygodnej lekkomyślności dyskwalifikującej żołnierza”.
Podobnych dokumentów podziemie wytworzyło dziesiątki. Jednym z najobszerniejszych była niedająca się datować instrukcja postępowania konspiracyjnego sporządzona prawdopodobnie przez Komendę Główną Armii Krajowej. Składa się z 47 punktów i porusza wiele spraw. Od pożądanych cech żołnierza podziemia, przez zasady dotyczące dokumentów, używania nazwisk („w pracy i życiu konspiracyjnym nie używa się imion i nazwisk autentycznych”), skrytek, przenoszenia korespondencji organizacyjnej („jest rzeczą absolutnie wykluczoną noszenie i wożenie korespondencji w portfelach, portmonetkach i torebkach damskich”), ubioru („każdy konspirator winien pamiętać o tym, żeby jak najmniej rzucać się w oczy i dlatego winien ubierać się przeciętnie, nie za bogato, ale i nie za biednie”), do tego, na co uważać podczas spotkań na ulicy (trzeba było znać nazwisko rozmówcy, ale to widniejące w dokumentach), w mieszkaniach itd. O podobnych sprawach pisał w „Wielkiej grze” Kamiński.
Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa konspiratora było gadulstwo wynikające z chęci pochwalenia się tym, że jest się w podziemiu
Parokrotnie podkreślano niebezpieczeństwo nietrzymania języka za zębami. „Należy nieustannie pamiętać, że gadulstwo, pijaństwo i intrygi miłosne są najgroźniejszym wrogiem konspiracji i najczęściej powodują wpadki. Nie wolno pić, jeśli się nie panuje potem nad językiem i czynami”. Tymczasem w relacjach konspiratorów wielokrotnie można natknąć się na wzmianki o alkoholu, który pomagał uciekać od ponurej rzeczywistości.
Zakazy dotyczyły również wzajemnych kontaktów współpracowników w organizacji. Dowództwo polecało, aby w razie spotkania na ulicy żołnierze udawali, że się nie znają. Nie zezwalano na wspólne przyjęcia, np. z okazji urodzin, imienin, ślubów czy pogrzebów, a także na zapisywanie nazwisk i adresów. Nawet zaszyfrowane dawały wrogowi do ręki informacje, które mogły ściągnąć kłopoty na wiele osób.
W taki sposób wpadła aresztowana w lipcu 1940 r. Maria Łozianka-Wildenowa. Kilka miesięcy wcześniej Niemcy próbowali złapać komendanta Organizacji Wojskowej „Wilki”, do której należała. Przebieg tego wydarzenia miał dla niej fatalne skutki. Jak sama opowiadała, „komendantowi wraz z adiutantem, Romanem Kluzowskim ps. «Halny», udało się zbiec po dachach. Zabili w czasie ucieczki dwóch czy czterech gestapowców. Niestety, w zrozumiałym w takich okolicznościach popłochu, pozostał w mieszkaniu notes z szeregiem nazwisk i adresów. Wśród innych było moje nazwisko i adres”. Odczytanie ich zajęło okupantowi trochę czasu, ale skończyło się na zatrzymaniu kilku osób.
A jednak złapali
Jak widać, stosowanie się do zasad bezpieczeństwa nie chroniło przed aresztowaniem, bowiem zagrożenie mogło przyjść z nieoczekiwanej strony. Dlatego uczono ludzi również tego, jak mają się zachowywać na wypadek zatrzymania. Wspominana instrukcja postępowania konspiracyjnego tłumaczyła, że „w razie aresztowania czy wpadki w łapance, należy (…) starać się zniszczyć posiadane przy sobie kompromitujące papiery, a w ostatecznym wypadku, wyrzucić je tak, by nie zostało to zauważone”. Inna z instrukcji, datowana na koniec 1942 r., dodawała, że takie materiały można zjeść albo spuścić w klozecie.
Niektórzy próbowali uciekać, ale realna szansa na to była wtedy, gdy rzecz działa się na ulicy, gdzie można się było wmieszać w tłum albo wykorzystać plątaninę bram, podwórek, klatek schodowych. Choć zdarzały się również ucieczki podczas zatrzymań w mieszkaniach. Jedną z takich opowieści znajdujemy w „Wielkiej grze”. Kamiński zrelacjonował w niej historię pana A., który pewnego dnia trafił do mieszkania, gdzie Gestapo urządziło „kocioł”.
Zatrzymany pół godziny siedział w osobnym pokoju, „gorączkowo rozmyślając nad sytuacją. Jedne drzwi prowadzą do tej części mieszkania, w której odbywa się rewizja i przesłuchiwanie. Za drugimi panuje całkowita cisza. W pewnej chwili rodzi się w duszy ryzykanckie postanowienie. A. ostrożnie zdejmuje buty, cicho podchodzi w skarpetkach do drugich drzwi, ruchem miękkim i powolnym naciska klamkę. Za drzwiami – kuchnia. Serce bije jak młot, a dłonie powoli i ostrożnie manipulują przy kluczu i przy łańcuchu. Drzwi otwarte! Szybkie, ciche zejście na dół – na podwórzu i w bramie nikogo! Pośpieszny, kłopotliwy marsz w skarpetkach pod murami domów i skręcenie w pierwszą boczną ulicę”.
Uciec udawało się niewielu. Część już podczas aresztowania połykała truciznę. Wielu konspiratorów nosiło ją zaszytą w ubraniu. Nie wszyscy jednak decydowali się na jej zażycie, nie wszystkim to się udawało, a wreszcie –nie każda trucizna działała. Zdarzało się, że organizacja dostarczała ludziom nieskuteczne środki, które albo straciły moc, albo od początku miały być jedynie placebo, próbą dania im złudnej nadziei, że w ostateczności mają drogę ucieczki – na tamten świat.
Jeśli żadna z tych opcji się nie sprawdziła, pozostawało ustalenie tego, co można powiedzieć podczas przesłuchań. I tutaj również z pomocą przychodziły podziemne instrukcje, takie jak ta z końca 1942 r., która precyzowała m.in. pierwsze pytania, na które trzeba było odpowiedzieć… sobie. Wśród nich to, dlaczego dana osoba znalazła się w tym konkretnym miejscu, kogo z ewentualnych współzatrzymanych można się wyprzeć, a do znajomości z kim trzeba się przyznać – i co można o nim powiedzieć. Bycie złapanym w pojedynkę przynajmniej zmniejszało ryzyko, że trzeba będzie uzgadniać z kimś zeznania. Zmniejszało, ale nie likwidowało, bo jeśli aresztowanie było efektem większej wsypy, to w tym samym czasie współpracownicy z oddziału czy komórki mogli być zatrzymywani w innym miejscu.
W przypadku złapania w większej grupie ludzi należało uzgodnić wersję wydarzeń, jeszcze zanim trafiło się do więzienia. Dlatego też sugerowano, aby w miarę możliwości powiedzieć innym zatrzymanym, co się planuje mówić. Jeśli nie byłoby szansy zrobić tego osobiście, trzeba było zacząć tłumaczyć się Niemcom jak najgłośniej, tak żeby reszta mogła to usłyszeć. Jeśli zaś usłyszało się od kogoś innego, jakiej wersji należy się trzymać, natychmiast należało przekazać tę wiedzę tym, którzy mogli nie dosłyszeć. „Wzajemne te informacje współaresztowanych – głosił autor instrukcji – mają ogromne znaczenie i należy je bezwzględnie wykonać, nawet gdyby to spotkało się z represją fizyczną”.
Najważniejsze: nie syp!
„Przy wjeździe na Pawiak zwrócił moją uwagę duży ruch samochodowy. Przywożono nowych więźniów, moich kolegów”, wspominał Roman Kiźny. Po wyjściu z samochodu został zaprowadzony do kancelarii. Postawiono go tak, żeby widział wszystko, co dzieje się w pomieszczeniu. W ciągu dwóch godzin „byłem świadkiem przyjmowania coraz to nowych więźniów. Sami znajomi. Gdy przyprowadzono Aleksego Makowelskiego «Kazika», niósł on zawiniętą w koc radiostację. Ustawił ją przy drzwiach, po czym bez rejestracji gestapowcy wyprowadzili go. Następnie wprowadzono Ludwika Horkiewicza”.
Niemcy doskonale wiedzieli, co robią. Chcieli, żeby Kiźny zobaczył, że mają również jego współpracowników. A skoro tak, to pewnie wiedzą o nim dużo. Co konkretnie? Tego mógł się jedynie domyślać. Kiedy znalazł się w pojedynczej celi – podczas gdy normą było umieszczanie razem po kilka, kilkanaście osób – myśli zaczęły krążyć mu po głowie. „A może to przypadek? Może każdy z nas jest o co innego podejrzany? Może przyszli po Szostaka, a przy okazji zabrano mnie? (…) Bardzo chciałem wierzyć, że przyszli po Janka i przy okazji aresztowano też i mnie, nie wiedząc, kim jestem”. Rozważał dziesiątki wariantów. I do żadnego nie mógł przekonać sam siebie.
Z podobnymi wątpliwościami musiała sobie poradzić Łozianka-Wildenowa. Od starszych stażem więźniarek usłyszała porady, jak się zachowywać podczas przesłuchań, a także co powinna wcześniej ustalić sama ze sobą. „Pouczyły nas również, że najgorszy okres to ten pierwszy – do przesłuchania. Bo – co wiedzą o mnie? O ludziach ze mną powiązanych, o organizacji? O co będą pytać? Czy będą bili? Jak wybrnąć z podchwytliwych pytań, by nie powiedzieć nic obciążającego innych i siebie?”.
Istotną rolę w przygotowywaniu się do rozmów ze śledczymi pełniły grypsy. Niewielkie liściki, przesyłane zarówno między więźniami, jak i między więzieniem a wolnością, pozwalały ustalić zeznania. Łozianka-Wildenowa zapamiętała, jak pewnego dnia dostała gryps od kolegi z konspiracji. „Podał w nim, że w czasie przesłuchania powiedział, że spotkał mnie w jakiś zimowy wieczór na pl. Teatralnym w pobliżu Wierzbowej, w towarzystwie nieznanego mi mężczyzny. Taki fakt nigdy nie miał miejsca i oczywiście zaprzeczyłabym temu. (…) wiedząc, bo taka była żelazna reguła, że zaprzeczamy nieprawdziwym faktom, zawiadamiał mnie, bym potwierdziła jego zeznania”.
Rozgrywka między więźniem a przesłuchującymi była nie tylko niewyobrażalnie obciążająca fizycznie i psychicznie dla tego pierwszego, lecz także skomplikowana. Wymagała nieustannej samokontroli. Instrukcja dla aresztowanych z końca 1942 r. zalecała: „Jeśli zdecydujesz się udzielić wyjaśnień, to ułóż sobie zawczasu koncepcję zeznań i konsekwentnie się jej trzymaj. Nawet gdyby w trakcie badań przyszła ci do głowy lepsza koncepcja, nie zmieniaj raz już poczynionych zeznań, każda bowiem zmiana zeznań podważa ich wiarygodność”. O wiele bardziej kategoryczny i lakoniczny był Kamiński. „«Nie syp»! Ani słowa o organizacji i kolegach”.
Świat na zewnątrz
Gdy aresztowany rozpoczynał swoją walkę o przeżycie, na zewnątrz organizacja musiała dalej funkcjonować. Oczyszczano więc skrytki, które znał zatrzymany, ludzie, z którymi utrzymywał kontakt, znikali ze swoich domów, zmieniano często – choć nie zawsze – hasła i odzewy. Obejmowano więźnia i jego rodzinę opieką, ale zdawano sobie sprawę z tego, że kto raz dostał się w ręce Niemców, tego łatwo nie wypuszczą. A jeśli już, to trzeba się liczyć z tym, że nie zrobili tego za darmo. Wprowadzono więc zasadę mającą chronić organizację przed prowokacją.
„Zabraniam przyjmowania do czynnej służby żołnierzy, którzy wydostali się z więzień, przed upływem sześciu miesięcy od dnia opuszczenia więzienia. Czas ten należy wykorzystać na rozpoznanie b. aresztowanego, o ile zgłasza się do służby. W tym okresie nie wolno im ujawniać żadnych wiadomości osobowych ani rzeczowych. Niezbędne dla rozpoznania kontakty utrzymywać z zachowaniem jak najdalej posuniętej ostrożności” – pisał w rozkazie z października 1942 r. Stefan Rowecki „Grot”.
Wyjątek robiono dla tych, których udało się wydostać na zewnątrz w wyniku akcji podziemia. Tak na wolności znalazł się Roman Kiźny. Krótko po opuszczeniu murów więziennych został zastępcą dowódcy jednego z oddziałów dywersyjnych AK w Warszawie.
Wszystkie te zasady, te dotyczące czasu przed aresztowaniem, w zamknięciu i z powrotem wśród swoich, streszcza czołówka nakręconego przez Janusza Morgensterna na podstawie powieści Romana Bratnego serialu „Kolumbowie”. Już w niej padają słowa: „Jest czas, kiedy wiedzieć o nikim za dużo nie należy. Opłacić tę wiedzę można torturą, śmiercią, a jeśli kto słaby, zdradą”. ©Ⓟ
Konspiracja od ludzkiej strony
Jednym z obowiązków dowódców było pilnowanie, aby ich podwładni brali urlopy. Zdawano sobie sprawę z tego, z jakimi obciążeniami psychicznymi i fizycznymi związana jest konspiracja, dlatego dbano, aby żołnierze mieli możliwość odpoczynku. Rozkaz dowódcy AK z kwietnia 1943 r. wyraźnie podawał, że „komendanci Okręgów i Obwodów uregulują tok służby w okresie letnim w ten sposób, by w czasie do końca sierpnia br. wszyscy mogli wykorzystać 4-tygodniowe urlopy wypoczynkowe. W urlopowaniu się kierować przede wszystkim potrzebami zdrowotnymi, a następnie koniecznością oderwania się każdego na jakiś czas od zespołu lokali i osób konspiracyjnych”. ©Ⓟ