„Wolność nie jest darmowa” – mawiają Amerykanie. Wysoką cenę za walkę o wolność płaci właśnie Jesus Armas Monasterios, młody Wenezuelczyk, uprowadzony 10 grudnia 2024 r. przez ludzi reżimu Nicolása Maduro. Jesus od dawna angażował się w ruchy obywatelskie, które są solą w oku dyktatora. Mówi się, że jest przetrzymywany w El Helicoide, charakterystycznym budynku o spiralnym kształcie w Caracas, w którym pierwotnie miało się mieścić centrum handlowe. Dziś to siedziba służb specjalnych i znany ze stosowania tortur ośrodek detencyjny dla więźniów politycznych.

Osób takich jak Jesus jest obecnie w Wenezueli ponad 1,5 tys. Liczba więźniów politycznych wzrosła po zeszłorocznych, sfałszowanych wyborach prezydenckich, które dały zwycięstwo Maduro. Pod jego rządami narodził się nowy totalitaryzm. Może jeszcze nie bliski Korei Północnej, ale Kubie czy Białorusi – już tak.

Naiwniacy za dyktatorami

Od czasów pożytecznych idiotów, o których pisał Lenin, na Zachodzie nie brakowało intelektualistów żywiących niechęć do wszystkiego, co amerykańskie i kapitalistyczne. Tym właśnie skrzywieniem można tłumaczyć to, dlaczego twórca popularnych filmów dokumentalnych Michael Moore uwierzył Hugo Chávezowi, poprzednikowi Nicolása Maduro, że ten wyeliminował w kraju 75 proc. skrajnej biedy oraz upowszechnił opiekę zdrowotną i edukację.

Sukcesy Wenezueli wychwalał nawet sam Joseph Stiglitz, ekonomiczny noblista i idol alterglobalistycznej lewicy. W 2006 r. pisał w „Making Globalization Work”, że uderzające w zagraniczne koncerny polityki Cháveza promują wzrost PKB i równy podział dochodów. Rok później Stiglitz wybrał się do Caracas, by na spotkaniu z Chávezem wychwalać jego sukcesy w podnoszeniu poziomu życia mieszkańców. Stiglitz nie dostrzegał, że bogactwo Wenezueli, będące wynikiem rosnących cen ropy, jest złudne.

Świadomość, na jak kruchych podstawach opiera się zamożność tego kraju, pojawiła się po załamaniu się cen czarnego złota w czasie kryzysu finansowego lat 2008–2009. Gdy Chávez umierał w 2013 r., jego spadkobiercy kibicowały już tylko takie gwiazdy jak aktor Sean Penn czy reżyser Oliver Stone. Bardziej przenikliwy niż filmowcy okazał się Noam Chomsky, znany lingwista i lewicowy komentator, który z sympatyka Cháveza stał się jego krytykiem. „Koncentracja władzy wykonawczej, jeśli nie jest ograniczona w czasie i nie zachodzi w szczególnych okolicznościach, takich jak II wojna światowa, stanowi zamach na demokrację” – mówił w rozmowie z pismem „Observer”.

Dlaczego tyle piszę o zachodnich zwolennikach wenezuelskiego socjalizmu? Powód jest prosty. Wielu intelektualistów i polityków, którzy kibicowali Chávezowi, w podobnie jednostronny sposób ostrzega dziś przed skrajnie prawicowym populizmem. Choć czasami mają rację – jak w przypadku zagrożeń stwarzanych przez Alternatywę dla Niemiec – to uderza ich brak zdolności do autorefleksji. Tak jakby wciąż nie dostrzegali, że wenezuelska dyktatura tylko pogłębiła w społeczeństwie skrajną biedę (wedle różnych szacunków dotyka ona 80–90 proc. mieszkańców kraju).

Ropa szczęścia nie daje

W ostatnich 15 latach realny PKB Wenezueli spadł z 393 mld dol. do ok. 114 mld dol., czyli prawie czterokrotnie. Inflacja w szczytowym 2019 r. przekroczyła 63 tys. proc., a w tym ma wynieść ponad 71 proc. (w całym okresie rządów Cháveza i Maduro wskaźnik tylko dwukrotnie spadł poniżej 15 proc.). W minionej dekadzie trudna sytuacja ekonomiczna wypchnęła z kraju przeszło 7 mln osób. Tylko państwa pogrążone w wojnie, takie jak Syria, Sudan czy Ukraina, dotknęła depopulacja na tak wielką skalę.

Do tego właśnie prowadzi lewicowy populizm, gdy napotka sprzyjające warunki. Wenezuela przez stulecia była hiszpańską kolonią, do której ściągali handlarze ostrygami i poławiacze pereł. Gdy ich zasoby zaczęły się wyczerpywać, została opuszczona. William Neuman w książce „Things Are Never So Bad That They Can't Get Worse: Inside the Collapse of Venezuela” pisze: „Wenezuela stała się przystankiem na drodze do bardziej dochodowych miejsc”. Zdobyta w 1811 r. niepodległość okazała się chwiejna i burzliwa. Do 1870 r. krajem targały konflikty, które nie sprzyjały rozwojowi. O istnieniu tam złóż ropy naftowej było wiadomo od dawna, ale dopiero po odkryciu czarnego złota w stanie Zulia w 1914 r. i w 1922 r. uświadomiono sobie ich ogrom. Kwitnący przemysł naftowy doprowadził do wzmocnienia waluty, co oznaczało większą zdolność importową. Wenezuelczyków było stać na coraz więcej. Jak pisze Carlos Lizarralde w książce „Venezuela’s Collapse”, silny boliwar stał się religią elity rządzącej i gwarantem jej władzy. Gdy w latach 70. XX w. konflikty zbrojne na Bliskim Wschodzie wywindowały ceny ropy i przyczyniły się do inflacji w USA, PKB Wenezueli wzrósł ponaddwukrotnie.

Czarne eldorado przygasło w latach 80. XX w. Ceny ropy zaczęły spadać, a wraz z nimi wartość boliwara. Wenezuela pozostaje krajem o największych rezerwach ropy na świecie, ale jest też państwem upadłym. Jej model rozwojowy okazał się „kruchy”, jak powiedziałby Nicholas Nassim Taleb.

Aló Presidente

Odkrycie olbrzymich złóż ropy spowodowało, że Wenezuela stała się podatna na tzw. chorobę holenderską. Określenie to ukuł w latach 70. XX w. tygodnik „The Economist”, opisując konsekwencje odkrycia złóż gazu na Morzu Północnym. Jak piszą Diana Roy i Amelia Cheatham w analizie dla Council on Foreign Relations, w kraju dotkniętym chorobą holenderską „boom surowcowy przyciąga wielkie zasoby kapitału zagranicznego, co prowadzi do aprecjacji krajowej waluty i wzrostu importu, który staje się stosunkowo tańszy. To powoduje odpływ siły roboczej i kapitału z innych sektorów gospodarki, takich jak rolnictwo i produkcja, które według ekonomistów są ważniejsze dla wzrostu i konkurencyjności. Gdy pracochłonne branże eksportowe pozostają w tyle, bezrobocie może wzrosnąć, a kraj rozwinąć niezdrową zależność od eksportu surowców naturalnych”.

W Wenezueli to rząd stał się jedynym dysponentem bogactw płynących z ropy, a państwo zamieniło się w administracyjny aparat do jego redystrybucji. Zniknęła motywacja do dbania o instytucje demokratyczne, takie jak rządy prawa, niezależne sądy, apolityczna służba cywilna czy zdrowy sektor prywatny. Po co, skoro mamy czarne złoto?

Stiglitzowi i innym wydawało się, że kolejni prezydenci Wenezueli jako sprawni administratorzy systemu zapewniają mu trwałość i stabilność. Nie przewidzieli, że jak cena czarnego złota nagle spadnie, to nic nie zapobiegnie katastrofie. Sądy, policja, prawo pozostają wydmuszkami. Kryzys ujawnił też, że zapaść instytucjonalna jest głębsza, niż się wydawało. Dowodów dostarcza okres po wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 r. Ceny ropy wzrosły, a wraz z nimi PKB Wenezueli. Jednak władza nie była w stanie odbudować mechanizmów społecznej redystrybucji dochodów z ropy. Obywatele poczuli się oszukani. To właśnie wtedy na scenie pojawił się 38-letni dowódca garnizonu spadochroniarzy Hugo Chavez, który gardził polityką prezydenta Carlosa Andrésa Peréza. Choć próba zamachu stanu, której dokonał 4 lutego 1992 r., zakończyła się jego przegraną i aresztowaniem, to popularność młodego przywódcy wzrosła. „Wenezuelczycy w końcu mieli jasną wizję tego, czego chcieli i czego im brakowało: silnego człowieka, silnego państwa, a najlepiej jednego i drugiego” – czytamy w „Venezuela’s Collapse”. Drzwi do władzy otworzyło Chávezowi zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 1993 r. Rafaela Caldery, lidera frontu lewicowo-konserwatywnego, który zabrał się za nacjonalizowanie upadających banków i regulowanie sektora finansowego.

Po wyjściu z aresztu Chávez zjednał sobie wpływowych zwolenników, a w 1999 r. przejął władzę – legalnie – prezentując się jako przywódca bliski ludu. „(…) W niedziele zaczął nadawać regularny program telewizyjny Aló Presidente (...), w którym odwiedzał farmy i fabryki, jeździł konno, spacerował, jeździł traktorem. Śpiewał. Tańczył. Dawał występy muzyczne. Pojawiali się goście specjalni (np. Fidel Castro). Wydawał rozkazy ministrom, krytykował ich, zawstydzał, stawiał na baczność. Transmitował posiedzenia gabinetu, przemówienia, wycieczki po projektach robót publicznych i podróże zagraniczne” – pisze William Neuman. Rządy Cháveza były uosobieniem populizmu.

Socjalistyczny etnonacjonalizm

Socjalistyczny przekaz wenezuelskiego przywódcy był prosty: chodzi o to, by rozbić oligarchiczne układy i równo podzielić dochody z ropy, a dzięki rządowi ludzie będą mieć zapewnione wszystko, co potrzebne do życia (mieszkania, benzyna, praca). I w pierwszych latach wydawało się, że Chávez faktycznie może to osiągnąć. Co prawda przekonywał, że jego krytycy nie są „prawdziwymi Wenezuelczykami” i przynależą do spisku imperialistów, ale nie zamykał ich jeszcze w więzieniach.

Łagodna polityka skończyła się w 2002 r. po próbie zamachu stanu zorganizowanej m.in. przez organizację pracodawców Fedecamaras, część armii i związków zawodowych. Chavez stwierdził, że sam go sprowokował, usiłując pozbyć się starej oligarchii i przekształcić społeczeństwo, stawiając na jego szczycie potomków Guaicaipuro, legendarnego wodza plemion Teques i Caracas. Socjalistyczny etnonacjonalizm doprowadził do prześladowań opozycji. W 2004 r. Chávez wprowadził rządową kontrolę wymiany walut, co spowodowało załamanie sektora prywatnego; obsadził zarządy koncernów naftowych i innych spółek państwowych osobami niekompetentnymi, za to oddanymi ideologicznie; powołał dziesiątki niby-państwowych organizacji, tzw. misiones, które zastąpiły oficjalne organy rządowe. Niepaństwowe podmioty zastąpiły oficjalne struktury bezpieczeństwa, lokalne komitety polityczne wyręczały parlament w stanowieniu prawa. Armię oczyszczono z doświadczonych dowódców, zaś ich miejsca zajęli wojskowi wierni rewolucji. W kraju powstał nowy system oligarchiczny, w którym szybko bogacili się ludzie dobrze ustosunkowani, często bez wykształcenia. Stare elity masowo opuszczały kraj. Jednocześnie społeczeństwo realnie ubożało, choć o tym media nie informowały, bo od 2007 r., kiedy nie przedłużono koncesji stacji RCTV, nie było już silnych, niezależnych kanałów telewizyjnych. Gdy po wybuchu kryzysu finansowego ceny ropy poszybowały w dół, gospodarka znalazła się na skraju upadku – inflacja wystrzeliła, na półkach brakowało podstawowych towarów. Niezadowolenie społeczne narastało, a ludzi, którzy domagali się zmian, aresztowano. Prawdziwa katastrofa doszła dopiero wraz z rządami następcy Cháveza.

Trzecia droga

Maduro przedstawiał się jako spadkobierca „wiecznego komendanta”. W 2013 r. wygrał wybory prezydenckie niewielką przewagą – i w atmosferze zarzutów o manipulacje. USA i kraje Unii Europejskiej nigdy nie uznały w pełni ich ważności.

Za rządów Maduro kluczowe instytucje państwa upadły. Szczególnie bolesna była zapaść ochrony zdrowia, w tym programów szczepień. O ile w latach 2008–2015 odnotowano w kraju jeden przypadek odry, o tyle tylko w pierwszych trzech kwartałach 2018 r. – 5 tys. W latach 2010–2015 było 136 tys. przypadków malarii, o 359 proc. więcej niż we wcześniejszej pięciolatce. Mnożyły się zachorowania na zapalenie płuc, błonicę, HIB, a nawet dengę. Śmiertelność noworodków wzrosła w latach 2015–2016 o 65 proc.

Maduro nie był zainteresowany losem zwykłych ludzi, lecz zaspokajaniem potrzeb wspierających go elit. Efekt był taki, że w pierwszej kadencji – według Międzynarodowego Funduszu Walutowego – niemal dwie trzecie gospodarki wyparowało. Znikła też szansa na zmianę władzy, bo przywódca zakazał większości partii opozycyjnych wystawienia kontrkandydata.

Maduro chętnie odwołuje się do symboliki religijnej. Jak wtedy, gdy pewnego dnia zaszedł do kaplicy z wizerunkiem Chaveza i zobaczył w niej ptaka. Po wyjściu oznajmił: „Słyszeliście? On tu był. Czułem obecność Chaveza”

Maduro – tak jak jego poprzednik – chętnie odwołuje się do symboliki religijnej, ocierając się niekiedy o „mistycyzm”. Jak wtedy, gdy pewnego dnia zaszedł do kaplicy z wizerunkiem Cháveza i zobaczył w niej ptaka. Po wyjściu prezydent oznajmił współpracownikom: „Słyszeliście? On tu był. Czułem obecność Cháveza”.

Choć obywatele Wenezueli nie mają już żadnych złudzeń co do swojego przywódcy, to większość wydaje się tkwić w przekonaniu, że „chavizm” nie był taki zły. Ci, którzy myślą inaczej, są prześladowani albo wyemigrowali. Trudno się tam spodziewać powtórki scenariusza, który się rozegrał w Argentynie, gdzie peroniści po przegranych wyborach pokojowo oddali stery w państwie kontrowersyjnemu Javierowi Mileiowi. Ten ostatni również szedł do władzy z łatką „populisty”, wyzywając przeciwników od złodziei. Od lewicowych populizmów odróżnia go jedna ważna kwestia: nie obiecywał powrotu do „starych, dobrych czasów”, lecz podróż w nieznaną przyszłość, w której rząd wycofuje się z życia obywateli. Deklarował wyborcom, że jedyne, co chce im dać, to odpowiedzialność za własne życie. Sądząc po pierwszym roku rządów, na razie Milei spełnia oczekiwania społeczeństwa – poskromił inflację i ożywił gospodarkę.

Populizm Mileia różni się także od populizmu zachodnioeuropejskiej prawicy czy populizmu Donalda Trumpa. To podejście, które Nicholas Nassim Taleb określa jako reakcję na oderwanie się elit od społeczeństwa i centralizację władzy. Oczywiście należy być czujnym. Władza korumpuje – libertarianie nie są tu wyjątkiem. Ale warto mieć świadomość, że historycznie to populizm lewicowy mocniej porywał serca i umysły niż prawicowy – czego dowodem są kraje Ameryki Południowej czy Afryki. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute