Nową europejską prawicę łączą: podziw dla Donalda Trumpa, kilka populistycznych haseł i tęsknota za władzą. Dzieli stosunek do gospodarki, międzynarodowego bezpieczeństwa, a nawet do kwestii obyczajowych.

Tydzień temu w Madrycie odbył się zlot Patriotów dla Europy. To grupa partii, która ma w Parlamencie Europejskim 86 deputowanych. Trzecia co do wielkości (po umiarkowanie prawicowej, chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej oraz centrolewicowym Postępowym Sojuszu Socjalistów i Demokratów). Zjazd odbył się pod hasłem (jakżeby inaczej) „Make Europe Great Again”, a liczni mówcy nawiązywali do swojej przyjaźni z nowym prezydentem USA albo przynajmniej dawali wyraz fascynacji jego sukcesami. Z lekkim przekąsem ich wystąpienia można streścić parafrazą: „dał nam przykład Donald Trump, jak zwyciężać mamy”. Szczegóły przekazywał przybyły zza Atlantyku Kevin Roberts, prezes Heritage Foundation, konserwatywnego think tanku powiązanego z amerykańską Partią Republikańską.

Gospodarzem była hiszpańska partia Vox. Jej lider Santiago Abascal dość długo był drugorzędnym działaczem tradycyjnej, mainstreamowej centroprawicy, aż wreszcie się zradykalizował, dołączył do nowego ugrupowania „antysystemowego” i wraz z nim rychło wypłynął na szerokie wody. Vox od chadeckiej Partii Ludowej odróżnia mocniejszy akcent na centralizację państwa (sprzeciw wobec katalońskiej czy baskijskiej autonomii), stanowcze odwołanie do frankistowskiej tradycji i poparcie dla monarchii, tradycyjnej roli Kościoła i obecności religii katolickiej w sferze publicznej, daleko idący konserwatyzm obyczajowy (nie tylko w kwestiach LGBTQ+, lecz również praw kobiet, a nawet korridy), propozycje radykalnych działań w kwestii migracji i bezpieczeństwa wewnętrznego, ostentacyjny sceptycyzm wobec polityk ekologicznych. W gospodarce zaś partia stawia na program liberalizacji.

Przez lata był to koktajl mało atrakcyjny dla hiszpańskiego elektoratu, ale w wyborach parlamentarnych w 2019 r. Vox zdobył rekordowe 52 mandaty. W kolejnych, latem 2023 r., nieco mniej, za to po raz pierwszy otarł się o współrządzenie krajem. Do stworzenia większościowej koalicji z Partią Ludową zabrakło mu tylko paru deputowanych. Vox wprost nazywa rządzących socjalistów wrogami Hiszpanii i obiecuje powrót do starych dobrych czasów, kiedy to gospodarka (rzekomo) kwitła, a rodzina była chroniona.

Kto lubi Putina

Abascal i jego współpracownicy śmiało szermują hasłami nacjonalistycznymi, antyfeministycznymi i antyunijnymi, trzeba jednak przyznać, że – w przeciwieństwie do wielu podobnych programowo partii w Europie – opowiadają się twardo za aktywnym udziałem w NATO. Zapewne dlatego, że w Hiszpanii nikt nie wątpi we wpływy rosyjskich służb specjalnych w środowiskach separatystów oraz najpotężniejszych grupach zajmujących się szmuglem nielegalnych imigrantów i narkotyków, a także odpowiadających za liczne patologie m.in. rynku nieruchomości czy obsługi turystów. Długie ręce Kremla wspierają więc to, z czym hiszpańska prawica chce walczyć. W tej sytuacji sojusz kraju ze Stanami Zjednoczonymi jest dość naturalnym wyborem (choć w świetle ostatnich sygnałów o „przyjaźni i szacunku” między Trumpem a Putinem ta rachuba staje pod znakiem zapytania). Nie jest też przypadkiem, że właśnie z inicjatywy Vox honorowym (choć zdalnym) gościem madryckiego zjazdu została María Corina Machado, liderka wenezuelskiej opozycji zwalczającej mocno wspierany przez Rosję i Chiny reżim Nicolása Maduro.

To niekoniecznie spodobało się faktycznym gwiazdom imprezy – Viktorowi Orbánowi i Marine Le Pen. Pierwszy zawdzięcza swój status funkcji premiera, o której większość uczestników zjazdu wciąż może jedynie pomarzyć, a która daje realne narzędzia nie tylko do kształtowania polityki własnego kraju, lecz także torpedowania polityk unijnych i NATO-wskich. Orbán i jego Fidesz korzystają z tych możliwości, szczególnie gdy chodzi o wspieranie interesów Moskwy (choć świadczą przysługi także Pekinowi). Z kolei Le Pen trzyma w garści największą część Patriotów (aż 30 eurodeputowanych tej grupy wywodzi się z francuskiego Zjednoczenia Narodowego), a poza tym ma coraz większe szanse na wywalczenie w końcu władzy w jednym z kluczowych państw Europy.

Jej działania na rzecz wschodnich potęg są mniej oczywiste niż w przypadku Węgra, ostatnio też starannie odżegnywała się od związków z Rosją, gdy te stały się szczególnie kompromitujące. Niektórzy wciąż jednak pamiętają jej odwiedziny w Moskwie tuż po ataku „zielonych ludzików” na Krym i deklaracje poparcia dla „federalizacji” Ukrainy, korzystne pożyczki uzyskiwane w banku oligarchy Konstantina Małofiejewa, ulotki wyborcze zawierające jej zdjęcie z Putinem i hasła o wspólnej „obronie wartości chrześcijańskich” (tak jak Donald Trump Le Pen woli o nich mówić w wywiadach i na wiecach, niż stosować w życiu – ma za sobą dwa rozwody i wreszcie wieloletni, nieformalny związek z partyjnym kolegą).

Poza sympatiami do wschodnich satrapii Le Pen i Orbána łączy (a odróżnia od Abascala i kilku innych liderów europejskiej prawicy) jeszcze jedno: zdecydowana niechęć do liberalnych i rynkowych rozwiązań w gospodarce. W kolejnych kampaniach Francuzka i jej partia ścigają się z lewicą na obietnice socjalne i plany wzmacniania roli państwa w sterowaniu gospodarką, zaś Orbán zdążył stworzyć na Węgrzech system de facto oligarchiczno-mafijny. W Madrycie jednak nikomu nawet nie przyszło do głowy, by ich za to krytykować. W końcu idol – czyli Trump – też stosuje się do zasad klasycznego liberalizmu wyłącznie wtedy, gdy mu to pasuje. A z Moskwą (i Pekinem też, gdy zajdzie potrzeba) dogada się bez mrugnięcia okiem i zawracania sobie głowy moralnością czy konsekwencjami wykraczającymi poza chwilowy zysk i poklask fanów. Europejscy kandydaci na lokalnych Trumpów chętnie będą ten pragmatyzm naśladować.

Łamańce polityczne

Tę skłonność było zresztą widać już w momencie powstawania „patriotycznej” frakcji w Parlamencie Europejskim. Jej członkiem stała się m.in. czeska partia ANO, długo pozycjonująca się jako antysystemowa, ale bardzo liberalna, a dopiero ostatnio gwałtownie nawrócona na głęboki konserwatyzm. Tak naprawdę zaś po prostu cynicznie populistyczna i działająca na rzecz wzmacniania quasi-mafijnych, oligarchicznych struktur na styku biznesu i polityki, czego znakomitą ilustracją jest życiorys jej twórcy i lidera Andreja Babiša – niegdyś związanego ze służbami specjalnymi komunistycznej Czechosłowacji, potem właściciela wielu firm, wykorzystującego stare kontakty i nowe pieniądze do zdobycia pozycji magnata medialnego, a wreszcie polityka permanentnie i nie bez podstaw oskarżanego o korupcję, konflikty interesów, nadużywanie władzy i defraudacje. Nic to – siódemka eurodeputowanych to poważny posag, a sam Babiš może być niebawem po raz kolejny premierem Czech, więc bez oporów wzięto go na pokład.

Grono najciekawszych i najbardziej wpływowych polityków goszczących w Madrycie uzupełniali Matteo Salvini, urzędujący wicepremier Włoch i lider partii Liga, a także Geert Wilders, szef współrządzącej Holandią Partii Wolności. Liga wywodzi się z dawnych ugrupowań separatystycznych, które domagały się uniezależnienia bogatych prowincji północnej Italii od biednego południa, aż poszły po rozum do głowy i przerzuciły się na populizm ogólnokrajowy (właśnie za sprawą Salviniego z nazwy partii zniknął w pewnym momencie przymiotnik „Północna”). Do tego dochodzą nie do końca jasne związki z Rosją (tu znów pojawiają się Małofiejew i jego pieniądze) skutkujące okresowo deklaracjami poparcia dla polityki Putina. Partia Wildersa zaś co prawda po rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie odcięła się oficjalnie od Kremla, ale i tak konsekwentnie głosuje w parlamencie przeciwko wszelkiej pomocy dla Kijowa, za to za zniesieniem sankcji nałożonych na Rosję. Jest też zdecydowanie antyislamska oraz antyimigrancka. Pierwsze „anty-” łączy się z postulatem konstytucyjnej i faktycznej ochrony „wartości judeochrześcijańskich i humanistycznych”, co w praktyce przekłada się m.in. na zwalczanie aktów antysemityzmu, wsparcie dla polityki Izraela (niemal równie mocne jak w przypadku trumpistów z USA, w przeciwieństwie do większości bratnich partii europejskich), ale też na daleko posuniętą tolerancję obyczajową (w tym afirmację równości kobiet i akceptację związków jednopłciowych). Antyimigranckość – wymierzona głównie w przybyszów z krajów islamskich – poza czynnikiem religijno-kulturowym opiera się też na aspekcie ekonomicznym (Wilders i jego zwolennicy w przeszłości chętnie uderzali w Polaków i innych przybyszy z Europy Środkowej i Wschodniej).

Nasz Ruch Narodowy na madryckim zjeździe reprezentował Krzysztof Bosak. Wraz z nim na sali zasiedli zaś delegaci izraelskiego Likudu, czyli partii premiera Binjamina Netanjahu, która otrzymała formalny status „członka-obserwatora”. Nie tylko dla polskich narodowców jest to pewnie trudne do przełknięcia, ale cóż – naśladowanie Trumpa wymaga poświęceń, a zawsze można mieć nadzieję, że elektorat nie zauważy.

Bez Niemców w Madrycie

Wielkim nieobecnym była w Madrycie Alternative für Deutschland walcząca właśnie o sukces w wyborach (i być może udział w koalicji rządzącej Niemcami). Ideowo całkiem by do Patriotów pasowała, z miksem poglądów wrogich europejskiej biurokracji, imigrantom (zwłaszcza islamskim, ale nie tylko), Zielonemu Ładowi... I z sympatią do Trumpa, zresztą wyraźnie odwzajemnianą. Liderkę AfD Alice Weidel sam Elon Musk zaszczycił długą, bezpośrednią rozmową transmitowaną w jego mediach społecznościowych, a partię wskazał jako „jedyną nadzieję dla Niemiec”. Zresztą, co charakterystyczne, AfD płynnie łączy klasyczny prawicowy populizm europejski z afirmacją niemieckiej przeszłości (także tej nazistowskiej) oraz praktyczną akceptacją współczesnej różnorodności obyczajowej. Postać Weidel jest tu symboliczna: to wnuczka aktywnego członka NSDAP i SS, która jawnie żyje w lesbijskim związku, wraz ze swą partnerką – Szwajcarką pochodzącą ze Sri Lanki – wychowuje dzieci, i mało komu z jej wyborców to przeszkadza.

Pozycjonując się jako alternatywa już nie tylko dla niemieckiego, lecz także dla europejskiego mainstreamu, AfD posługuje się radykalnie liberalnymi hasłami ekonomicznymi. To ostatnie to zresztą dość świeża wolta, wcześniej partia akcentowała raczej elementy socjalne i etatystyczne, natomiast chyba wyciągnęła wnioski z sukcesów Javiera Milei w Argentynie i Donalda Trumpa w USA, a przede wszystkim skonstatowała, że tędy prowadzi taktycznie słuszna droga do podbierania elektoratu CDU/CSU. Odkąd twarzą ugrupowania stała się Weidel, ekonomistka z przeszłością zawodową w poważnych instytucjach finansowych (w tym jednym z największych chińskich banków państwowych) i w międzynarodowym biznesie, deklarująca się jako ideowa wychowanka Margaret Thatcher, notowania partii wśród niemieckiej wyższej klasy średniej wyraźnie wzrosły. Swoją drogą, brytyjska Żelazna Dama musi się przewracać w grobie, gdy jej samozwańcza uczennica prezentuje jawnie proputinowskie poglądy oraz program faktycznego przywrócenia uzależnienia niemieckiej gospodarki od rosyjskiego gazu, zapoczątkowany przez socjaldemokrację pod rządami kanclerza Schroedera.

AfD nie dogadała się jednak jak dotąd z partiami tworzącymi frakcję Patriotów dla Europy i założyła własną, pod nazwą Europa Suwerennych Narodów, z udziałem partyjnej drobnicy z Węgier, Czech, Litwy, Bułgarii, Słowacji, Francji i… Polski. Pod jej skrzydła schroniła się bowiem w europarlamencie także część Konfederacji występująca jako Nowa Nadzieja (której liderem jest Sławomir Mentzen).

Kto z kim i jak długo

Na przeszkodzie ściślejszej współpracy obu frakcji eurosceptyczno-protrumpowskich stoją zarówno względy osobiste (ambicje i wzajemna niechęć części liderów), jak i interesy narodowe. Po prostu ewentualna realizacja w Niemczech głównych postulatów AfD mocno uderzyłaby w takie kraje jak Włochy, Hiszpania czy Francja. Dopóki jednak pani Weidel nie jest ani kanclerzem, ani ważnym ministrem w rządzie Friedricha Merza, zebrani w Madrycie politycy mogli sobie pozwolić na apele do AfD o zjednoczenie „w imię wspólnych wartości”. Na wszelki wypadek nie precyzowali których.

Podobne apele skierowano zresztą także pod adresem prawicy bardziej umiarkowanej, ale też ubiegającej się o specjalne relacje z nową administracją amerykańską. To frakcja o nazwie Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy, której faktyczną liderką jest dzisiaj premier Giorgia Meloni, a mocnym filarem polskie Prawo i Sprawiedliwość. Do tego dochodzi współrządząca Czechami ODS, narodowo-konserwatywni Szwedzcy Demokraci, a także przedstawiciele drobniejszych partii z różnych państw unijnych. To także bardzo zróżnicowane ideowo towarzystwo, ale siły, które nadają mu ton, zgadzają się przynajmniej co do asertywnej polityki wobec rosyjskiego zagrożenia i umiarkowanie etatystycznego programu gospodarczego oraz pakietu reform polityki europejskiej.

„Europejski trumpizm” ma więc niezłe widoki na taktyczną współpracę przynajmniej na forum Parlamentu Europejskiego, w konkretnych głosowaniach dotyczących np. takich kwestii jak nielegalna migracja (co do legalnej, de facto niezbędnej dla europejskich gospodarek, zdania będą już podzielone) czy ograniczanie negatywnych skutków Zielonego Ładu. W budowaniu bardziej trwałej kooperacji przeszkodzą zapewne różnice w kwestiach obyczajowych, podatkowych, a także w podejściu do polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.

Trumpa to bez wątpienia nie martwi. W końcu ani Viktor Orbán (buńczucznie głoszący w Madrycie, że „oto nadchodzi tornado, skończyła się pewna era, (...), dziś wszyscy widzą, że to my jesteśmy przyszłością”, ale przez wielu waszyngtońskich polityków i komentatorów traktowany jako chwilowo użyteczne narzędzie do osłabiania Unii), ani Marine Le Pen (która, gdyby zdobyła władzę w Paryżu, zapewne natychmiast przyjęłaby kurs zdecydowanie antyamerykański), ani Alice Weidel czy nawet Giorgia Meloni nie są dla niego partnerami. Amerykanom jest tylko potrzebna podzielona i skłócona wewnętrznie Europa, bo taka będzie bardziej podatna na ekonomiczne szantaże i mniej konkurencyjna w walce o globalne rynki. Mogłoby się wydawać, że protrumpowscy politycy na Starym Kontynencie tego nie pojmują, ale co inteligentniejsi zapewne rozumieją to aż za dobrze. Tyle że mają interes w tym, by przynajmniej tymczasowo ogrzać się w blasku sukcesów, realnych lub domniemanych, triumfującego prezydenta USA. W razie potrzeby, gdy zmieni się koniunktura, część z nich ma w odwodzie innych panów i inne wzorce. Problem mogą mieć natomiast za jakiś czas ci bardziej umiarkowani oraz realnie zainteresowani długofalowym wzmacnianiem pozycji swoich państw, a nie rolą agentów wpływu pracujących dla wschodnich satrapii. ©Ⓟ

Ani Viktor Orbán, ani Marine Le Pen, ani Alice Weidel czy nawet Giorgia Meloni nie są dla Amerykanów partnerami. Jest im tylko potrzebna skłócona wewnętrznie Europa, bo taka będzie bardziej podatna na ekonomiczne szantaże i mniej konkurencyjna w walce o globalne rynki