Od czasów Abrahama Lincolna powraca w Waszyngtonie pomysł, by Grenlandia stała się dla Stanów Zjednoczonych drugą Alaską. - Potrzebujemy Grenlandii dla celów bezpieczeństwa narodowego – oznajmił prezydent elekt 7 stycznia 2025 r. Co z tego wynika?

Dopytywany o szczegóły przejęcia „zielonej wyspy” Donald Trump nie wykluczył, że zostanie to przeprowadzone przy użyciu siły.

Największa wyspa świata jest autonomicznym terytorium stowarzyszonym z Danią, która wchodzi w skład UE. Zatem nowy prezydent Ameryki nie wykluczył wojny z państwem należącym do Unii Europejskiej. Jednak po początkowym szoku zaczęto zwracać uwagę na to, o co idzie gra. Od dwóch dekad Ocean Arktyczny – z powodu występujących na jego dnie olbrzymich złóż paliw kopalnych – usiłowała zdominować Rosja. Dekadę temu do gry włączyły się Chiny, nie odpuszczają także Kanada i kraje skandynawskie. Ale zwycięzcą w rozgrywce będzie ten, w czyich rękach pozostanie kontrola nad szlakami morskimi. W przypadku Oceanu Arktycznego jeden wiedzie przez Cieśninę Beringa obok Alaski, zakupionej przez USA w XIX w. Pozostałe kontroluje ten, kto ma bazy wojskowe na Grenlandii.

Kupienie Alaski okazało się najlepszą transakcją w dziejach USA. Być może Trump zamierza zapisać się w historii jako ten, który sfinalizował jeszcze lepszą. Bo bazy wojskowe Amerykanie na „zielonej wyspie” mają od dawna.

Grenlandia, czyli wrota Arktyki

Ogromna wyspa u wrót Arktyki w czasach średniowiecznych cieszyłaby się spokojem, gdyby nie zwyczaj skazywania na banicję tych wikingów, którzy popełnili zbrodnie lub byli wichrzycielami. Wygnańcy osiedlali się zwykle na Islandii, lecz Eryk Rudy okazał się tak niepoprawnym awanturnikiem, że wygnano go nawet stamtąd. Około 982 r. z grupką towarzyszy pożeglował na zachód – a los mu sprzyjał, bo natrafił na nieznany ląd. Przez trzy lata penetrował go ze swoją drużyną, aż wreszcie postanowił wrócić na Islandię, by zwerbować osadników.

Rudy (albo ktoś z jego otoczenia) wpadł na genialny chwyt marketingowy: nazwał wyspę Greenland – Zielona Ziemia. Reklama chwyciła i wraz z Erykiem zabrało się z Islandii ok. 500 osadników. To dzięki nim powstały na wyspie pierwsze wioski, które przetrwały kilkaset lat. Opustoszały w XIV w. – część badaczy wiąże to z gwałtownym ochłodzeniem klimatu na półkuli północnej, inni zaś – zwracają uwagę na kłopoty demograficzne osadników.

Skuta lodami Północ stała się mało interesująca aż do czasów, gdy Stany Zjednoczone zaczęły okazywać mocarstwowe aspiracje. Prekursorem idei podporządkowania USA północnych lądów i tamtejszych szlaków komunikacyjnych był William H. Seward, sekretarz stanu w administracji Abrahama Lincolna i Andrew Johnsona. Dzięki jego zabiegom car Aleksander II zgodził się odsprzedać Waszyngtonowi Alaskę za marne 7,2 mln dol., co przypieczętowała umowa z 30 marca 1867 r., w której stronę rosyjską reprezentował baron Edward de Stoeckl.

Zaraz potem sekretarz stanu postanowił pójść za ciosem i zaproponował Królestwu Danii, by odsprzedało znajdujących się w jego posiadaniu Grenlandię i Islandię (oba lądy zaczęto kolonizować pod koniec XIV w.). Wysłał więc na wyspy ekspedycje naukowe w celu przygotowania raportu uzasadniającego potrzebę transakcji. W przekazanym Kongresowi dokumencie napisano, że chodzi o zakup „krain o powierzchni ponad połowy Europy”, oferujących „olbrzymią liczbę zwierzyny łownej i bogate łowiska ryb”. Raport Sewarda podkreślał także strategiczne położenie Grenlandii. Dzięki jej posiadaniu Ameryka „będzie flankować Brytyjską Amerykę (Kanadę – red.) przez tysiące mil i znacznie zwiększy swoje zachęty, by pokojowo i radośnie stała się częścią Unii Amerykańskiej”.

Waszyngton wcale nie musi kupować Grenlandii. Wystarczy przekonać jej mieszkańców, aby wybrali niepodległość, a potem sami zgłosili chęć dołączenia do Stanów Zjednoczonych

Pomysły te nie wzbudziły entuzjazmu Kongresu. „Krytycy sarkastycznie podkreślali chęć nabycia przez Stany Zjednoczone cennych grenlandzkich lodowców i islandzkich gejzerów, zaś bardziej umiarkowani członkowie Kongresu argumentowali, że pomysł jakichkolwiek nowych zakupów będzie musiał poczekać do czasu, aż dług narodowy zostanie znacznie zmniejszony” – relacjonuje w opracowaniu „No One Thinks of Greenland. US-Greenland Relations and Perceptions of Greenland in the US from the Early Modern Period to the 20th Century” Ingo Heidbrink.

Niezrażony tym Seward zaczął urabiać rząd Danii, który okazał zainteresowanie transakcją. I nagle wybuchła afera, która zniweczyła jego wysiłki. Niedługo po tym, jak 14 lipca 1868 r. Izba Reprezentantów zagłosowała za przekazaniem 7,2 mln dol. na zakup Alaski, wyszło na jaw, że de Stoeckl wypłacił redakcjom amerykańskich gazet spore sumy w zamian za artykuły opisujące korzyści dla USA z tej transakcji. Śledztwo przeprowadzone przez komisję Izby Reprezentantów potwierdziło, iż rosyjski poseł wydał na lobbing 200 tys. dol. Ujawnienie tej informacji sprawiło, że w Waszyngtonie nikt już nie miał odwagi, by optować za zakupem dwóch pokrytych lodowcem wysp.

Tajemniczy ląd Inuitów

Jednak wkrótce „zielona wyspa” ponownie zaczęła przyciągać uwagę Amerykanów. W 1871 r. archeolog Carl Fleisher odnalazł w wiecznej zmarzlinie w Qajaa pozostałości po prehistorycznym ludzie. Wkrótce na Grenlandię zawitały wyprawy badawcze z Danii oraz Norwegii. Uczeni odkryli pierwsze osady wikingów, co stało się sensacją opisywaną przez amerykańskie gazety. Zapanowała też moda na Inuitów, zwanych potocznie Eskimosami. Pomimo ekstremalnie trudnych warunków zamieszkiwali oni wyspę od ponad 4 tys. lat. Prasa zachwycała się ich odpornością na mrozy i niezwykłą przemyślnością codziennego życia.

ikona lupy />
Grenlandia dziś / shutterstock

Od 1879 r. Amerykanie z zapartym tchem śledzili epopeję statku „Jeannette”, którego wyprawę w stronę bieguna północnego sfinansował wydawca gazety „The New York Herald” Gordon Bennett. Ekspedycja utknęła w polu lodowym i statek przez dwa lata dryfował wraz z nim, aż w czerwcu 1881 r. lód zgniótł opancerzony kadłub „Jeannette”. Z 33 uczestników ekspedycji przeżyło 11. W 1884 r. „The New York Herald” doniósł, że „szczątki tragicznej wyprawy (przedmioty – red.), dryfując wraz z lodem od Wysp Nowosyberyjskich, dotarły do krawędzi Grenlandii poprzez biegun północny”. Wkrótce ruszył również wyścig śmiałków do bieguna północnego. Jako pierwsza dotarła do niego w kwietniu 1909 r. amerykańska wyprawa Roberta Peary’ego. Zdarzenia te nie pozwalały mieszkańcom USA zapomnieć o Grenlandii. Na dokładkę odkryto tam złoża bardzo rzadkiego minerału: kriolitu. Był on używany do obniżania temperatury podczas wytopu aluminium i amerykański przemysł potrzebował go w każdej ilości.

I nagle w sierpniu 1910 r. ambasador USA w Kopenhadze Maurice F. Egan przesłał do Departamentu Stanu raport, w którym oznajmiał, że „grupa ważnych tu osób” przedstawiła mu projekt, który „po wcieleniu w życie oznaczałby przejęcie przez nas zarówno Grenlandii, jak i Duńskich Indii Zachodnich (obecnie Wyspy Dziewicze – red.)”. Ogarnięta kryzysem Dania pilnie szukała środków pozwalających utrzymać jej płynność finansową. Przy czym w zamian za dwie wyspy oraz pieniądze pragnęła otrzymać od USA drugą co do wielkości wyspę Filipin – Mindanao oraz filipińską prowincję Palawan.

W Waszyngtonie ofertę tę skwitowano wzruszeniem ramion. Ale zmieniono zdanie, gdy wybuchła I wojna światowa. Zwrócono przede wszystkim uwagę na to, że Wyspy Dziewicze leżą na szlaku morskim prowadzącym wprost do Kanału Panamskiego. Zatem założenie na nich bazy okrętów podwodnych przez II Rzeszę lub jakiekolwiek inne mocarstwo mogło się okazać niebezpieczne dla amerykańskiej żeglugi. Sekretarz stanu Robert Lansing zaproponował więc Danii układ, w którym ta godziła się na sprzedanie Wysp Dziewiczych, a w zamian, zamiast filipińskiej wyspy, zaoferowano uznanie przez Waszyngton praw Kopenhagi do Grenlandii.

W podpisanej 4 sierpnia 1916 r. konwencji między obu państwami zadeklarowano, że USA „nie będą się sprzeciwiać rozszerzeniu przez rząd Danii swoich interesów politycznych i gospodarczych na całą Grenlandię”. Trzymano się tego po I wojnie światowej do momentu, aż w Europie zapachniało nową wojną.

Grenlandia na wypadek inwazji

Ekspansja Japonii w Chinach oraz sukcesy Adolfa Hitlera w Europie nie uszły uwagi amerykańskich wojskowych. Kolegium Połączonych Szefów Sztabów (wówczas Joint Planning Committee) już od połowy lat 30. dopracowywało strategię obrony USA. Plan Rainbow 4 zakładał, że Europa i Daleki Wschód znajdą się we władaniu dwóch mocarstw, a następnie oba uderzą jednocześnie na USA. W tym wypadku zamierzano budować pierwszą linię obrony na terytoriach jak najodleglejszych od Ameryki. Prowadzone studia strategiczne wskazywały, że konieczne stanie się przerzucenie wojsk na Grenlandię – założenie tam baz dla marynarki wojennej i lotnictwa miało umożliwić szachowanie szlaków komunikacyjnych wroga na Atlantyku.

Pod koniec 1940 r. czarny sen planistów zdawał się ziszczać. Niemcy podbiły niemal całą Europę, a Japonia powiększała obszar swego panowania na Dalekim Wschodzie. Prezydent Franklin D. Roosevelt w pośpiechu przygotowywał więc kraj do wojny. W przypadku Grenlandii sprzyjało mu szczęście. „Ambasador Danii w USA Henrik Kaufmann odmówił współpracy z nazistowsko-niemieckimi siłami w Danii i z własnej inicjatywy wynegocjował z USA porozumienie dotyczące obrony Grenlandii” – pisze Heidbrink. Podpisany 10 kwietnia 1941 r. układ czynił z wyspy protektorat Stanów Zjednoczonych. Wkrótce do ok. 18 tys. zamieszkujących ją Inuitów i 500 Duńczyków dołączyło ponad 1000 amerykańskich żołnierzy. Powstały dwa wojskowe lotniska oraz baza morska w pobliżu Ivittuut.

Jednak jeszcze dalej na północ Niemcom udało się w 1942 r. założyć bazę na wyspie Sabine. Działająca tam stacja meteorologiczna przygotowywała prognozy pogody dla U-Bootów polujących na alianckie statki na Atlantyku. Potem powstały jeszcze trzy inne niemieckie stacje na grenlandzkim wybrzeżu. Intruzów wytropił sformowany przez Duńczyków oddział, którego żołnierze przemieszczali się psimi zaprzęgami. Po serii starć w marcu 1943 r. Duńczycy musieli się wycofać i z bazą na wyspie Sabine rozprawiło się amerykańskie lotnictwo. W następnych miesiącach zlikwidowano wszystkie niemieckie stacje meteorologiczne. Zaś Amerykanie rozbudowywali na wyspie własną infrastrukturę: stację radarową, radiolatarnie, staje meteorologiczne, magazyny sprzętu i amunicji.

II wojna dobiegła końca i wyzwolona spod niemieckiej okupacji Dania postanowiła odzyskać kontrolę nad kolonią. „Gdy duński minister spraw zagranicznych Gustav Rasmussen odwiedził Waszyngton w 1946 r., aby omówić potencjalne wycofanie wojsk amerykańskich, sekretarz stanu USA James F. Byrnes przedstawił mu memorandum zawierające trzy propozycje dotyczące przyszłej obecności wojskowej USA na Grenlandii” – pisze Heidbrink. „Dwie opcje były modyfikacjami i poprawkami do umowy z 1941 r., podczas gdy trzecia była prostą propozycją odkupienia przez USA Grenlandii za 100 mln dol., co zasadniczo oznaczało powrót do tej samej polityki, która charakteryzowała stosunki USA–Dania–Grenlandia w drugiej połowie XIX w.” – dodaje.

Duński rząd uznał sprzedaż za rzecz nie do przyjęcia, choć stanowiła ona najprostsze rozwiązanie. Próbował nawet wyprosić Amerykanów z Grenlandii. Jednak w tym samym czasie Dania została członkiem NATO. Spór zamknął nowy traktat podpisany w kwietniu 1951 r. Nawiązywał on do treści Paktu Północnoatlantyckiego i mówił, że Stany Zjednoczone i Dania „podejmą wszelkie niezbędne lub stosowne środki w celu sprawnego wypełnienia swoich wzajemnych i wspólnych obowiązków na Grenlandii, zgodnie z planami NATO”. Oznaczało to, że amerykańskie bazy wojskowe pozostaną na „zielonej wyspie” i w razie konieczności będą rozbudowane.

Atomowe zimno

„Stany Zjednoczone za zgodą Danii wybudowały na Grenlandii dużą bazę wojskową Thule Air Base (obecnie Pituffik Space Base – red.). W tajemnicy w odległości ok. 240 km na wschód, głęboko pod lodem, wybudowano niewidoczną dla samolotów szpiegowskich bazę Camp Century” – uściśla Dariusz Rozmus w opracowaniu „Czy można kupić Grenlandię, zamorskie terytorium Królestwa Danii”. Tak wyspa stała się ważnym elementem systemu obronnego USA podczas zimnej wojny.

W Thule zbudowano również olbrzymią stację systemu wczesnego ostrzegania. Jej zadaniem było jak najszybsze wykrycie tego, że Związek Radziecki wystrzelił rakiety balistyczne z głowicami jądrowymi w stronę Ameryki. Przy okazji śledzono też ruchy radzieckich bombowców strategicznych. Trzymając w swoim ręku Grenlandię, siły zbrojne USA zyskiwały sporo atutów w rozgrywce z Kremlem. Chcąc powiększyć ich pulę, w ścisłej tajemnicy rozbudowywano inną bazę w głębi wyspy. „Camp Century był amerykańską stacją wojskową osadzoną dosłownie w grenlandzkiej tarczy lodowej, zaprojektowaną w celu przetestowania koncepcji autonomicznej bazy wojskowej w regionach polarnych. Projekt obejmował nawet małą elektrownię jądrową, która działała od 1960 r. do 1963 r.” – wyjaśnia Heidbrink.

Ukryty głęboko w lodzie Camp Century przypominał bazę kosmiczną, zlokalizowaną na innej planecie. Przetestowanie takiej możliwości stanowiło jeden z celów jego istnienia. Acz ważniejsze było sprawdzenie, jak długo taka autonomiczna baza i ludzie ją obsługujący są w stanie funkcjonować w odcięciu od świata w razie wojny nuklearnej. Jednak wielkim problemem okazało się przemieszczanie się lodowca, grożące zapadnięciem się ponad 3 km korytarzy, jakie w nim wydrążono. Z tego powodu po trzech latach wygaszono reaktor jądrowy, choć okazał się znakomitym rozwiązaniem jako źródło energii. Po czym przekonano się, że w lodowcu nie da się także zbudować trwałych silosów dla rakiet balistycznych. W 1967 r. Camp Century został zamknięty.

Kilka miesięcy później, 21 stycznia 1968 r., nieopodal lotniska w Thule rozbił się B-52, lądując awaryjnie w trakcie szalejącej śnieżycy. Bombowiec strategiczny przenosił cztery bomby wodorowe – aż nadto, aby w ułamku sekundy zamienić w parę wodną cały lodowiec pokrywający wyspę. W jednej z bomb z powodu uderzenia uszkodzony został detonator zawierający radioaktywny pluton i kilka kilometrów kwadratowych powierzchni wyspy zostało mocno skażonych.

Próba ukrycia katastrofy sprowokowała wielkie antyamerykańskie demonstracje w Danii i w innych krajach zachodnioeuropejskich. Odtąd Waszyngton zaczął robić wszystko, by obecność sił zbrojnych USA na Grenlandii stała się wyjątkowo dyskretna. Tymczasem sama wyspa szybko się zmieniła.

Prawie niepodlegli. Kopenhaga zachowuje głos decydujący

Po II wojnie światowej Grenlandia stopniowo zyskiwała coraz większy zakres niezależności, aż w 1979 r. Królestwo Danii przyznało jej szeroką autonomię. Kopenhaga nadal zachowuje głos decydujący w kwestiach grenlandzkiej polityki zagranicznej i obronnej, oba organizmy wiąże wspólna waluta oraz urząd wysokiego komisarza Grenlandii, podlegający kancelarii premiera Danii. Jednak o sprawach lokalnych decyduje 31-osobowy grenlandzki parlament (Landstinget), wyłaniający miejscowy rząd. Marzenie o niepodległości z jednej strony wydaje się ryzykowne dla wyspy zamieszkanej przez 57 tys. osób, której budżet w 50–70 proc. stanowią subwencje wypłacane przez Kopenhagę. Z drugiej strony prace geologów pozwoliły odkryć, że pod lodowcem znajdują się bogate złoża, m.in. ropy, gazu, uranu, diamentów i metali ziem rzadkich.

Poza tym w 1982 r. większość Grenlandczyków w referendum opowiedziała się za opuszczeniem przez wyspę Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Z tego powodu, choć pozostaje ona stowarzyszona z Danią, to nie jest członkiem UE. Ten stan rzeczy daje jej mieszkańcom spore pole manewru. Teoretycznie wystarczy referendum i ponad 50 proc. uczestników zagłosuje za niepodległością, a Grenlandia może ją ogłosić światu. Trudno zakładać, że wówczas Dania wyśle wojsko, które przywoła Inuitów do porządku. Natomiast obetnie dotacje – a strach przed tym do dziś okazuje się skuteczniejszy od karabinów.

Jednak Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na to, by wyspa wpadła w ręce ich wrogów. Przedsmak tego dała w czerwcu 2012 r. wizyta sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chin Hu Jintao w Kopenhadze. Przyjechał on z gotową ofertą. „Chiny mają 13 mld koron (duńskich – red.) palących je w kieszeni, aby zainwestować w kopalnię metali w pobliżu stolicy, Nuuk” – donosił 4 lipca 2012 r. „The Copenhagen Post”. Pekin proponował olbrzymie sumy w zamian za koncesje na wydobycie metali ziem rzadkich oraz uranu. Jednak zupełnie nie przypadkiem tydzień przed Hu Jintao do Kopenhagi zawitała sekretarz stanu USA Hillary Clinton, która wcześniej odwiedziła Grenlandię. Działania Waszyngtonu musiały być bardzo przekonujące, skoro zarówno rząd Danii, jak i władze Grenlandii nie podjęły współpracy z Pekinem.

Mimo to Donald Trump w 2019 r. po prostu ogłosił, że chciałby kupić wyspę. Wzbudziło to powszechne oburzenie Duńczyków. Premier Mette Frederiksen oznajmiła, że wyspa „nie jest na sprzedaż”, dodając, że „Grenlandia nie jest duńska, lecz należy do jej mieszkańców”. Sprawa zdawała się zamknięta, gdy Trump przegrał wybory. Ale najwyraźniej o niej nie zapomniał, a przy okazji być może zauważył drugą część wypowiedzi Frederiksen. Waszyngton wcale nie musi kupować Grenlandii. Wystarczy przekonać jej mieszkańców, aby wybrali niepodległość, a potem sami zgłosili chęć dołączenia do Stanów Zjednoczonych. ©Ⓟ