«Eagle S» został zarejestrowany na Wys pach Cooka, czyli należy do jednej z tzw. tanich bander redukujących do minimum jakiekolwiek wymagania prawne i techniczne. Formalnym właścicielem jest Caravella LLCFZ, spółka widmo zarejestrowana w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a obecnym operatorem firma Peninsular Maritime India. Z portu Ust-Ługa zbiornikowiec wyszedł z transportem rosyjskiej benzyny, gruzińskim kapitanem i mieszaną indyjsko-gruzińską załogą. Gdy kilka dni temu uszkodził kotwicą światłowody łączące Finlandię z Estonią, do akcji ruszyły fińska marynarka wojenna i służby graniczne. Statek zatrzymano i przeszukano, w efekcie czego znaleziono m.in. sporo szpiegowskiego oprzyrządowania.
Ta „wielozadaniowość” to pewne novum, ale sam schemat działań sabotażowych był już na Bałtyku stosowany wcześniej. W październiku 2023 r. chiński kontenerowiec «Newnew Polar Bear» uszkodził kotwicą estońsko-fiński gazociąg Balticconnector, a przy okazji także światłowód. Wówczas można to było jeszcze od biedy uznać za skutek awarii – zdarza się, globalny podmorski system energetyczny i telekomunikacyjny doświadcza kilkuset tego rodzaju zdarzeń rocznie, głównie w efekcie działalności rybaków lub przypadkowego zrzucenia kotwicy przez statki handlowe. Zazwyczaj nikt nie robi z tego afery – winni przepraszają i obiecują poprawę, ubezpieczyciele płacą, a konsorcja obsługujące podwodną infrastrukturę błyskawicznie wysyłają zespoły naprawcze.
Ale zdarzają się też działania ewidentnie celowe. W 1959 r. radziecki trawler «Noworosyjsk» spowodował aż 12 zerwań pięciu transatlantyckich kabli niedaleko Nowej Fundlandii. W 2007 r. wyrwano elementy dwóch systemów kablowych u wybrzeży Wietnamu; wedle wersji oficjalnej zrobili to zwykli złodzieje, aby pozyskać cenne metale. Trzy lata później przecięto kabel w pobliżu Cagayan de Oro na Filipinach; tym razem winni mieli być lokalni terroryści. W obu ostatnich przypadkach analitycy zachodnich wywiadów snuli jednak domysły o możliwej inspiracji niektórych służb specjalnych. Z kolei w marcu 2013 r. egipskie służby aresztowały troje nurków manipulujących przy kablu South East Asia Middle East Western Europe 4 w pobliżu Aleksandrii. To jedno z kluczowych połączeń telekomunikacyjnych w skali globalnej, o całkowitej przepustowości 1,28 Tbit/s. Podejrzewano, że owi nurkowie mogli stać także za uszkodzeniami innych kabli w pobliżu, ale ostatecznie sprawy do końca nie wyjaśniono. Przynajmniej oficjalnie.
Wiadomo, że na świecie jest kilka miejsc wyjątkowo wrażliwych – z uwagi na szczególne nagromadzenie podmorskiej infrastruktury przesyłowej. Należą do nich właśnie Morze Śródziemne, wody bliskowschodnie, cieśniny mórz opływających wybrzeża Chin, a także wybrzeża USA. Te ostatnie zwłaszcza w odniesieniu do kabli telekomunikacyjnych, które „wychodzą z wody” zaledwie w kilku lokalizacjach (co z jednej strony ułatwia kontrolę, z drugiej zaś rodzi potencjalnie straszliwe skutki w przypadku udanego sabotażu). Poważne węzły mamy też na Atlantyku północno-wschodnim, z grubsza w rejonie Irlandii i Szkocji, a także na Bałtyku.
Parada dywersantów, czyli przykład Nord Stream
Pewien przedsmak tego, co może się tu wydarzyć, mieliśmy już we wrześniu 2022 r. Ładunki wybuchowe uszkodziły wtedy rury Nord Streamu. Rosyjska propaganda uparcie usiłuje obarczyć winą za ten atak ukraiński wywiad oraz zachodnich sojuszników Kijowa, liczne poszlaki wskazują jednak, że była to raczej akcja zlecona przez Moskwę. Zapewne po części jako test możliwości operacyjnych, a po części jako polityczne ostrzeżenie dla europejskich stolic.
W tej sytuacji, gdy w listopadzie 2024 r. należący do chińskiej spółki Ningbo Yipeng Shipping masowiec «Yi Peng 3» zniszczył kabel telekomunikacyjny między Szwecją a Litwą, a wkrótce potem drugi, łączący Niemcy z Finlandią, już mało kto uwierzył w przypadek. Tym bardziej że incydent poprzedziły tajemnicze manewry jednostki, a w finale operacji załoga wręcz ostentacyjnie wyłączyła transponder i nie reagowała na wielogodzinne, znaczące spowolnienie ruchu statku wskutek ciągnięcia kotwicy po dnie.
Zainteresowane kraje zareagowały stanowczo, przynajmniej jak na ówczesne standardy. Statek został czasowo zatrzymany w cieśninie Kattegat przez połączone siły duńskiej i szwedzkiej marynarki wojennej, a potem byliśmy świadkami wielodniowych przepychanek dyplomatycznych z Pekinem. Ostatecznie nie doszło do pełnej kontroli jednostki, a «Yi Peng 3» udał się w dalszy rejs do Egiptu. Pozostały pytania o to, w jakim stopniu władze ChRL autoryzowały tę akcję dywersyjną. Trudno bowiem przypuszczać, że zdecydowali się na nią Rosjanie – przy użyciu chińskiej jednostki – całkowicie poza wiedzą potężnego sojusznika. Bardziej prawdopodobne, że chińskie kierownictwo polityczne, a przynajmniej szefostwo Er Bu Qingbao bu, czyli wywiadu wojskowego ChRL, wpadło na pomysł przećwiczenia z dala od domu technik potencjalnie przydatnych na własnym podwórku, a przy okazji postanowiło wesprzeć rosyjskiego sojusznika w jego działaniach hybrydowych. I dodatkowo wysłać Europejczykom ostrzeżenie, że ChRL nie będzie tolerować ich „miękkiej gry” (co byłoby nieźle uzasadnione w kontekście narastających sporów handlowych i – zdaniem Pekinu – „antychińskiej” polityki niektórych państw rejonu Morza Bałtyckiego).
W tej sytuacji możemy jedynie mieć nadzieję, że był to akt jednorazowy, a w zamian za wypuszczenie statku winowajcy, co pozwoliło Chińczykom na wycofanie się z afery z twarzą, ci ostatni zaniechali dalszych akcji tego rodzaju. Taką hipotezę potwierdzałby zresztą dalszy rozwój wydarzeń. Oczywiście Rosjanie nie zrezygnowali z aktów sabotażu na Bałtyku, sięgnęli jednak po inne narzędzia. Użycie przez nich tym razem tankowca szmuglera można skądinąd interpretować jako objaw pewnej desperacji, bo przecież w ten sposób mobilizują kraje Zachodu do zajęcia się bardziej na serio kwestią „floty cieni”.
Jak uszczelnić system, żeby nie było takich incydentów na Bałtyku
Problem jest poważny. Proceder omijania sankcji zostaje zrealizowany głównie przy wykorzystaniu starych, wyeksploatowanych jednostek o niskich standardach technicznych, prowadzonych przez załogi o wątpliwych kompetencjach, a przy tym celowo łamiące zasady bezpieczeństwa (np. poprzez wyłączanie transponderów i przeładunki na otwartym morzu). Ryzyko katastrof wzrasta więc dramatycznie. Rosja czerpie z tego spore pieniądze, które pozwalają jej na kontynuowanie wojny, bo co prawda sprzedaje ropę i jej przetwory tanio, ale wciąż je eksportuje. Przy okazji kom promituje zaś szczelność sankcji i propagandowo podważa ich sens w oczach światowej opinii publicznej, a jednocześnie zyskuje cichych sojuszników, którzy bardzo lubią kupować wyjątkowo tanio. Ten mechanizm tłumaczy zresztą, dlaczego w trefnym rejsie «Eagle S» maczali ponoć palce Hindusi i Turcy.
Ten szokujący epizod przyniósł już deklaracje uszczelnienia systemu, w tym rozszerzania sankcji na kolejne podmioty i bardziej bezwzględnego ich egzekwowania. To ostatnie – podobnie jak ochrona przed atakami dywersyjnymi na infrastrukturę za pomocą statków cywilnych różnych bander – będzie jednak wymagać nie tylko zwiększonych zdolności techniczno-operacyjnych naszych flot oraz większej puli pieniędzy. Także – o co o wiele trudniej – zmian w prawie (a przynajmniej jego interpretacji) oraz politycznej woli, by przełamywać opór wpływowych grup kibicujących rosyjskiej bandyterce.
Warto to jednak ćwiczyć. Poza kablami telekomunikacyjnymi czy rurociągami do ochrony mamy przecież – nie tylko na Bałtyku – także np. wielkie morskie farmy wiatrowe. Podobnie jak platformy wiertnicze aż proszą się one o sabotaż. Przy relatywnie niewielkich nakładach agresor może uzyskiwać na tym froncie spektakularne sukcesy. Każde zmniejszenie dostaw energii zakłócające działanie gospodarki, obniżające (nawet chwilowo) komfort życia obywateli i podbijające ceny paliw i prądu to oczywista woda na młyn propagandy tłumaczącej, że z Rosją warto się dogadać jak najszybciej i za cenę dowolnie dużych ustępstw. Podobny efekt, acz pośrednio, mogą dać także zawirowania w przepływie informacji, zwłaszcza w obiegu bankowym i giełdowym.
Najprostsze wydają się dziś czysto techniczne aspekty polityki ochrony tych strategicznych instalacji. Trzeba nam po prostu więcej okrętów, śmigłowców i bezzałogowych aparatów podwodnych, bardziej efektywnych systemów automatycznego monitoringu, odpowiednio wyszkolonego personelu... To oznacza pieniądze, także na utrzymywanie tego bogactwa w ruchu, czyli nie w bazach i magazynach, ale na otwartym morzu – żeby móc reagować jak najszybciej, najlepiej na zagrożenia jeszcze potencjalne, a nie dopiero po fakcie. Dla ilustracji – «Eagle S» (albo inny podobny statek) w świecie idealnym nie mógłby w ogóle opuścić rosyjskiego portu, a gdyby jednak odważył się wyjść na Bałtyk, to jak najszybciej po opuszczeniu rosyjskich wód powinien zostać profilaktycznie zatrzymany, przeszukany, a potem aresztowany pod jednym z licznych dostępnych pretekstów. Załogę należałoby wpakować do więzienia (lub deportować), narzędzia przestępstwa przekazać na aukcję lub oddać na złom. Kable byłyby bezpieczne, zaś liczba potencjalnych chętnych do działań dywersyjnych – o wiele mniejsza.
Siła i pieniądze na Bałtyku
Dobra wiadomość jest taka, że – jako Zachód – mamy niezbędny potencjał marynarek wojennych, sił lotniczych, policji i straży granicznych. Akurat Polska jest tu niestety mocno w tyle (dzięki solidarnym zaniedbaniom wszystkich ekip rządzących), ale mamy przecież sojuszników. Gdy zagrożenie wzrasta skokowo na stosunkowo niewielkim obszarze, tak jak teraz na Bałtyku, NATO jest w stanie względnie łatwo skoncentrować odpowiednie siły i zapewnić wystarczające nasycenie sprzętem i personelem. Niedawne wypowiedzi prominentnych polityków i wojskowych wskazują zresztą, że wzrosła gotowość do wprowadzenia takiego rozwiązania i efekty zobaczymy pewnie lada moment. Warto przypomnieć, że w odpowiedzi na poprzednie incydenty już na początku grudnia przeprowadzono na Bałtyku sojusznicze ćwiczenia „Freezing Winds 2024” z udziałem m.in. brytyjskiej fregaty rakietowej «Iron Duke». Teraz trzeba tego po prostu więcej.
Jest jednak także wiadomość zła: otóż racjonalnie myślący oficerowie rosyjskich służb powinni w odpowiedzi natychmiast zorganizować ze dwa–trzy nowe, odpowiednio malownicze incydenty gdzie indziej, np. na Morzu Śródziemnym i w kanale La Manche. To powinno zagwarantować szybką relokację znacznej części sił natowskich, a długofalowo rozciągnięcie morskiego potencjału ochronnego państw zachodnich i ponowne pojawienie się swobodnej przestrzeni dla sabotażysty, nawet dysponującego relatywnie mikrymi zasobami ludzkimi, sprzętowymi i finansowymi.
Musimy więc mieć świadomość, że ochrona naszej infrastruktury krytycznej na morzach będzie wymagać dalszych niebagatelnych nakładów. Coraz bardziej nieproporcjonalnych do tych, które musi ponieść potencjalny napastnik. W tej sytuacji niektóre kraje już sięgają po outsourcing, zlecając monitoring i ochronę infrastruktury morskiej wyspecjalizowanym firmom prywatnym. Ostatnio – pod wpływem raportów swego wywiadu o rosnącym zagrożeniu dywersyjnym dla żeglugi, farm offshore i gazociągów na Morzu Północnym – na taki krok zdecydowali się Holendrzy. Uczynili to niezależnie od rozbudowy marynarki wojennej (w 2026 r. do służby wejdą dwa nowe okręty przystosowane m.in. do zadań ochronnych i antysabotażowych). Po prostu sektor prywatny oferuje większą elastyczność i lepszy stosunek kosztów do efektów niż hierarchiczne i zbiurokratyzowane instytucje publiczne. Podobny kierunek myślenia pojawił się także w państwach skandynawskich.
Również w Polsce pora więc przywyknąć do myśli, że docelowo trzeba do puścić specjalistyczne podmioty prywatne do zabezpieczania infrastruktury krytycznej, nie tylko morskiej. I zadbać, by były to firmy profesjonalne i gwarantujące dobrą jakość za konkurencyjną cenę przy jednoczesnej odporności na niejawne wpływy naszych wrogów. Nie może tu być miejsca ani na zwyczajowe nepotyzm i partyjność, ani na naiwność.
Prawo a sprawiedliwość
Opisany wyżej scenariusz profilaktycznego wkraczania na podejrzane jednostki pływające łatwo przedstawić jako sprzeczny z fundamentalną zasadą wolności żeglugi oraz konwencjami międzynarodowymi, z Konwencją Narodów Zjednoczonych o prawie morza (UNCLOS) na czele. Istniejący stan prawny odzwierciedla jednak realia zupełnie innego, archaicznego świata, w którym nie istnieli agresywni gracze pozapaństwowi o globalnym potencjale, zaś państwa generalnie trzymały się pod stawowych reguł (a przynajmniej bardzo starały się udawać, że tak jest). Dziś to nieaktualne, a więc prawo jest do zmiany – co do tego liczni eksperci i politycy nie mają wątpliwości. Rzecz w tym, że będzie to proces trudny i na pewno bardzo długotrwały, a działać trzeba natychmiast.
Coraz częstsze sugestie politologów i prawników idą wobec tego – słusznie – w kierunku nowej interpretacji starych zapisów. Chodzi o skuteczne, ale nadal zgodne z nadrzędną koncepcją wolności mórz rozszerzenie spektrum możliwości prowadzenia działań ochronnych w obliczu złej woli innych aktorów. Proponuje się m.in. stosowanie tzw. fakultatywnej interpretacji art. 6 konwencji w sprawie przeciwdziałania bezprawnym czynom przeciwko bezpieczeństwu żeglugi morskiej (SUA). Uznano by, że państwo ma prawo podejmować na pełnym morzu działania mające na celu wyeliminowanie zagrożenia dla życia lub zdrowia swoich obywateli. W grę wchodzi także rozszerzone zastosowanie postanowień art. 192 konwencji UNCLOS, który zobowiązuje sygnatariuszy do zapobiegania szkodom w środowisku morskim. Uszkodzenie instalacji morskiej powinno być automatycznie traktowane jako działanie zanieczyszczające lub zmieniające lokalny ekosystem, a zalecana forma reakcji zakładać użycie „wszelkich środków niezbędnych do zapobiegania” owym negatywnym zjawiskom. Dalej idzie postulat legalnego użycia siły w celu zapobieżenia uszkodzeniu statku lub instalacji morskiej oraz przeciwdziałania takiemu zagrożeniu, a także przewidziane konwencją „podjęcie odpowiedzi militarnej, gdy jest to jedyny sposób ochrony in teresów państwa przed poważnym i bezpośrednim zagrożeniem” w sytuacji wyższej konieczności. Podkreśla się przy tym, że – dla zapobieżenia nadużyciom – takie ofensywne interpretacje nie powinny być przyjmowane jednostronnie i ad hoc, ale w sposób systemowy, przez jak największą grupę państw. Zminimalizuje to prawne i polityczne znaczenie spodziewanego sprzeciwu krajów nadużywających obecnie litery prawa do osłony sprzecznych z jego duchem bandyckich działań.
Dobry przykład dali Finowie, którzy nie zawahali się przed abordażem jednostki niszczącej kable, choć (jak się później okazało) liczyli się z możliwością zbrojnego oporu na pokładzie. To szczególnie ważne, bo w przyszłości takie sytuacje mogą się faktycznie zdarzać. Rosjanie już zapowiadają, że są gotowi do eskortowania swoich „tankowców cieni” i innych trefnych jednostek przez okręty wojenne. To raczej blef, bo ich flota wojenna nie ma potencjału, by czynić to systematycznie, ale dorywcze demonstracje siły można sobie wyobrazić. Podobnie jak dodawanie cywilnym załogom „ochroniarzy” w postaci choćby czeczeńskich gwardzistów Kadyrowa lub jakichś postwagnerowskich najemników. W takim scenariuszu Moskwa będzie liczyć na to, że Europejczycy przestraszą się bezpośredniej konfrontacji i odpuszczą.
My zaś musimy pamiętać, że Kreml w takich sytuacjach rozumie tylko język siły. Niewykluczone więc, że o przyszłym bezpieczeństwie naszej infrastruktury krytycznej – nie tylko tej bałtyckiej – zadecydują nie czynniki finansowe i militarne ani tym bardziej interpretacje prawa, lecz psychologiczna gotowość do użycia narzędzi militarnych w obronie naszych interesów i wartości. ©Ⓟ