Psychoterapia jest jak antybiotykoterapia – nie przepisuje się jej osobie zdrowej. Jak ktoś przeżywa kryzys, to nie potrzebuje leczenia, lecz wsparcia społecznego.
Z Martą Boczkowską rozmawia Emilia Świętochowska
Na początek zagadka. Czy wie pani, kim jest „provider TRE”?
ikona lupy />
Marta Boczkowska, specjalistka psychologii klinicznej. Badaczka w Instytucie Psychologii PAN. Wieloletnia pracownica Wojewódzkiego Wielospecjalistycznego Centrum Onkologii i Traumatologii im. M. Kopernika w Łodzi. Pracuje z pacjentami, którzy doświadczyli traumy i kryzysu, Fot. Materiały prasowe / Materiały prasowe

Obiło mi się o uszy… To jakaś terapia krótkoterminowa? Coś z masażami?

TRE (trauma releasing exercises) to metoda pomagająca rzekomo leczyć traumy i lęki. Polega na uwalnianiu stresu i napięć poprzez uruchomienie w ciele wibracji. Tak przynajmniej czytam na stronach internetowych osób oferujących takie usługi, czyli providerów.

To brzmi jak altmed, a nie profesjonalna pomoc. Jestem badaczką traumy od ponad 12 lat. Nie znam żadnych rzetelnych badań naukowych potwierdzających skuteczność tej metody.

Ćwiczenia, masaże, treningi oddechowe, sesje bioenergoterapeutyczne… Mamy na rynku wysyp usług altpsychoterapeutów. Czy to wszystko szarlataneria? A może ma to jakąś wartość leczniczą?

Psychoterapia to leczenie metodami udowodnionymi naukowo. Wymienione przez panią praktyki nie są rekomendowane przez instytucje eksperckie, takie jak APA (American Psychological Association) czy NICE (National Institute for Health and Care Excellence). Ale w Polsce wiele usług zalicza się do psychoterapii. Panuje totalny bałagan.

Za psychoterapię wielu uznaje np. ustawienia systemowe Hellingera, które nie tylko nie mają żadnych podstaw naukowych, lecz wręcz mogą bardzo zaszkodzić. W internecie nie brakuje też „psychoterapeutów” oferujących konsultacje z biologii totalnej. To koncepcja, zgodnie z którą źródła chorób somatycznych leżą w psychice.

To szarlataneria. Znam nawet przypadki pacjentów onkologicznych, którzy wyjaśniali swoją chorobę nieujawnionymi traumami z przeszłości. Niektórzy rezygnowali z chemioterapii, żeby „leczyć się” u jakiegoś hochsztaplera, który powiedział im, że nowotwór to np. efekt złych relacji z matką.

I jak sobie z tym radzicie?

Na naszym oddziale w większości udawało się przekonać pacjentów, którzy nie byli jeszcze totalnie zmanipulowani, profesjonalizmem, zaangażowaniem zespołu medycznego. Ale niektórych traciliśmy. Dochodziło do dramatycznych sytuacji. Mieliśmy chorych, którzy rezygnowali z leczenia w szpitalu, a potem wracali do nas w stanie prawie agonalnym i umierali. Kiedyś pacjent korzystający z alternatywnych metod zdarzał się raz na rok. Dziś jest ich ogrom.

Ogrom?

Tak, przytłaczająca większość pacjentów zetknęła się z jakąś alternatywną metodą „leczenia”. Czasem chorzy sami pytają lekarzy czy psychologów o biologię totalną albo inne szamańskie praktyki.

A dlaczego według pani pacjentów korzystających z alternatywnych metod jest dzisiaj aż tylu?

Wcześniej nie było tylu ofert w internecie ani nie były one tak promowane w mediach społecznościowych. Myślę, że komuś, kto nie zajmuje się medycyną czy psychologią zawodowo, nie zna metodologii badań, trudno jest odróżnić, które praktyki mają podstawy naukowe, a które nie. Zwłaszcza że pseudonauka zawiera też element rozrywkowy – wciąga, nakręca. Diagnozy profesjonalistów i metody terapeutyczne często są zaś nieprzyjemne dla pacjentów. Jest jak w tej piosence – „gorzki lek najlepiej leczy”.

U osoby, która przeżywa ciężki kryzys, zdolności logicznego myślenia i inne funkcje poznawcze są osłabione. Tak działa autonomiczny układ nerwowy – przestawia się na przetrwanie. Wyobraźmy sobie, że taki człowiek trafia na jakiegoś specjalistę od duszy, który daje mu trochę ciepła, obiecuje, że pomoże. Albo znajduje na YouTubie hochsztaplera, który zapewnia go, że wcale nie musi przechodzić inwazyjnego leczenia. Wypoczęty umysł to odrzuci, ale jak człowiek jest w kryzysie, jego zasoby psychiczne są na wyczerpaniu, to zaczyna się zastanawiać. Nie jest sztuką tak zmanipulować cierpiącą osobę, aby uwierzyła, że jej problemy to efekt transgeneracyjnej traumy wywołanej przez babkę, która się w młodości źle prowadziła. To się przecież nie wiąże z żadną odpowiedzialnością. A niektórzy uważają, że należy w ogóle odejść od procesu diagnostycznego.

Kto tak uważa?

Na przykład wiele szkół humanistyczno-doświadczeniowych (zalicza się do nich m.in. Gestalt, terapię Rogersa i terapię zorientowaną na emocje – red.). Mówią: nie trzeba stawiać diagnozy, ale podążać za pacjentem. Brzmi pięknie, ale to nie jest leczenie. Nigdzie w Europie ani w Stanach Zjednoczonych nie uznaje się tych nurtów za skuteczne i rekomendowane. To bardziej koncepcje filozoficzne, i to takie, które opowiadają się za demedykalizacją psychoterapii, co moim zdaniem jest nie tylko utopijne, lecz także niebezpieczne dla pacjentów. Stowarzyszenia wyznaczające standardy leczenia – jak wspomniane APA i NICE – za naukowe uznają właściwie tylko dwie szkoły: poznawczo-behawioralną i psychodynamiczną. Niektóre organizacje włączają jeszcze psychoterapię systemową. Metody są dopasowane do konkretnych zaburzeń, np. z badań wiemy, że przy zaburzeniach lękowych działa terapia poznawczo-behawioralna.

Wiele osób, które chodzą do psychoterapeuty, nie ma zdiagnozowanych zaburzeń. Chodzą, bo chcą lepiej rozumieć siebie, radzić sobie ze stresującymi sytuacjami…

Psychoterapia jest jak antybiotykoterapia – nie przepisuje się jej osobie zdrowej. To forma leczenia, a nie rozwoju osobistego. Dla osób zdrowych jest coaching czy trening interpersonalny prowadzony przez psychologów.

Czy coś w tym złego, że osoba zdrowa chodzi na psychoterapię, aby np. nauczyć się lepiej komunikować w związku?

Tak, bo zaciera się granica między leczeniem a rozwojem osobistym. Mam wrażenie, że w różnych sferach życia doszło dziś do wypaczenia. Zachowania i reakcje emocjonalne, które psychologia umieszcza w szeroko rozumianej normie, są patologizowane. Weźmy przykład żałoby: normalne jest to, że człowiek, który ją przeżywa, czuje się źle. On nie potrzebuje leczenia, lecz wsparcia. Jeśli to społeczne zawodzi, to może skorzystać z pomocy psychologicznej. Niepokoi mnie też to, jak ludzie doszukują się dziś toksyczności w relacjach. Przestają rozmawiać z przyjaciółmi, przerzucają się argumentami w stylu: „mój psychoterapeuta powiedział, że…”.

A o swoich przeżyciach często mówimy, że są „traumatyczne”.

„Trauma” to słowo, które stało się mocno wyświechtane. Jak ktoś z powodu rozstania z partnerem gorzej funkcjonuje – ma obniżony nastrój, spada mu motywacja – to pewnie przeżywa kryzys. To normalne, że czuje się w takiej sytuacji źle. Ludzie w kryzysie często nie potrzebują leczenia, lecz wsparcia społecznego.

Rozstanie nie może być traumatyczne?

Może, jeśli w związku była przemoc. Trauma to doświadczenie zagrażające naszemu życiu lub zdrowiu, które wiąże się z działaniem bodźca urazowego. Może nim być poważny wypadek, choroba, agresja czy bycie świadkiem jakiejś tragedii. Trauma niesie ryzyko wystąpienia zaburzeń stresowych pourazowych (PTSD), które diagnozuje się zwykle po czterech–sześciu tygodniach od wydarzenia. Ale nie zawsze do tego dochodzi. Badania pokazują, że ludzie mają naturalną odporność psychiczną, której mechanizm działa jak sprężyna. Mówiąc inaczej: mamy zdolność do odbijania się (bouncing back). Nawet jak doświadczymy czegoś ciężkiego, to potrafimy własnymi siłami i dzięki wsparciu bliskich wrócić do równowagi. Pokazują to np. badania George’a Bonanno i P.J. Watson, którzy zajmowali się świadkami zamachu na World Trade Center. Okazało się, że oddziaływania terapeutyczne zastosowane u osób, które nie miały jeszcze objawów PTSD, były dla nich ogromnie szkodliwe. Ludzie, którzy mieli wokół siebie sieci wsparcia, poradzili sobie dużo lepiej – bez pomocy psychoterapeutycznej. Bonanno badał też weteranów wojennych, którzy tracili na misjach kończyny. Okazało się, że oni też potrafili się odbić. W początkowych etapach kryzysu warto więc trzymać rękę na pulsie. Czynnikiem, który najskuteczniej pomaga wrócić do równowagi, jest wsparcie społeczne: rodzina, przyjaciele, lokalna społeczność.

Co powoduje, że jedni mają większą odporność psychiczną niż inni?

Wiele cech odgrywa tutaj rolę. Zaczynając od wysokiej lub niskiej reaktywności układu nerwowego, która objawia się w naszym temperamencie. Wysoka reaktywność na bodźce może osłabiać naszą odporność psychiczną. Modne jest teraz mówienie o wysokiej i niskiej wrażliwości, ale to czysta pop psychologia. Aby dobrze zrozumieć funkcjonowanie i odporność człowieka, trzeba wziąć pod uwagę aspekty rozwojowe, kontekst społeczny i cechy osobowości, m.in. samoocenę, poziom ekstrawersji i neurotyzmu, strategie radzenia sobie ze stresem. W przeciwieństwie do praktycznie niezmiennych cech temperamentu osobowość możemy kształtować, a więc zwiększać naszą „odbijalność”. Natomiast chroniczny stres i kryzysy ją osłabiają.

Czy psychoterapia może szkodzić osobom, które nie mają zdiagnozowanego zaburzenia?

Oczywiście, że tak. Może prowadzić np. do rozpadu więzi. Znam wiele osób, które zakończyły jakieś relacje, kiedy poszły na psychoterapię. Jeśli pacjent w kryzysie udał się do specjalisty, który nie przeprowadził diagnozy, bo np. nie miał do tego kompetencji, to konsekwencje mogą być jeszcze groźniejsze: może dojść do epizodu psychotycznego, uzależnienia od substancji psychoaktywnych, prób samobójczych. Kiedy pacjent ląduje na oddziale diagnostyczno-obserwacyjnym, padają pytania: kim był psychoterapeuta, który mu „pomagał”? I wtedy okazuje się, że był to kulturoznawca czy filmoznawca po jakimś kursie weekendowym.

Psychoterapeutą może się dziś nazwać właściwie każdy, kto ukończył szkolenie podyplomowe. Nie musi to być czteroletni kurs w uznanym nurcie, np. psychodynamicznym czy poznawczo-behawioralnym, na który dopuszcza się absolwentów jedynie wybranych kierunków (m.in. psychologii, medycyny i socjologii). Tytułu „psychoterapeuta” powszechnie używają też osoby, które stosują metody o nieudowodnionej naukowo skuteczności: od programowania neurolingwistycznego i analizy bioenergetycznej po ustawienia Hellingera.

Kiedy byłam młodą badaczką, do głowy by mi nie przyszło, że w przyszłości pojawi się tyle usług, które będą się podszywać pod psychoterapię. Dla wszystkich było wtedy jasne, że jest to kompetencja psychologów klinicznych i lekarzy psychiatrów. Mamy dziś samowolkę. Szkolenia terapeutyczne, kursy, certyfikaty, superwizje to duży biznes. I jedyna sfera działania związana ze zdrowiem ludzkim, która nie jest nadzorowana przez Ministerstwo Zdrowia. Nie może być tak, że wszystko jest w rękach rynku. Psychoterapia jest leczeniem. Potrzebna jest regulacja, która zagwarantuje, że będą się nią zajmować wyłącznie osoby z wykształceniem psychologicznym lub medycznym ze specjalizacją psychiatryczną. Psychoterapeuta musi umieć odróżnić naukę od pseudonauki, normę od zaburzenia. Jeśli nie ma się wiedzy bazowej, to łatwo można człowieka skrzywdzić, czasem nawet o tym nie wiedząc.

Nad ustawą o zawodzie psychoterapeuty pracuje grupa robocza, która chwali się, że reprezentuje 70 proc. środowiska...

70 proc.? To zastanawiające, bo największe organizacje certyfikujące psychoterapeutów – jak Polskie Towarzystwo Psychologiczne i Polskie Towarzystwo Psychoterapii Poznawczej i Behawioralnej – nie biorą udziału w pracach tej grupy.

Zaproponowany przez nią projekt zakłada, że usługi psychoterapeutyczne będą mogli świadczyć absolwenci wszystkich kierunków studiów, którzy przeszli szkolenie podyplomowe, pod warunkiem że uzupełnią podstawy z psychologii klinicznej i psychiatrii.

Polskie Towarzystwo Psychologii Klinicznej i Psychoterapii EBP i Polskie Towarzystwo Psychologiczne, które reprezentuję, sprzeciwiają się tej ustawie. Uważamy, że nie ma potrzeby tworzenia nowego zawodu. Projekt właściwie nie zmienia aktualnej sytuacji. Zakłada, że wszystkie szkoły i nurty są OK, niech same się rządzą. Trudno też sobie wyobrazić, że można uzupełnić wiedzę z psychologii i psychiatrii w kilkadziesiąt godzin. To nie brzmi poważnie. Środowisko naukowe jest zaniepokojone. W grupie roboczej, która napisała projekt, są towarzystwa promujące takie metody, jak: bioenergetyka, ustawienia systemowe, analiza prenatalna, medycyna chińska czy ajurweda w psychoterapii. Jak w takiej sytuacji procedować ustawę? Nie tak dawno na stronie internetowej jednej z tych organizacji wisiał cytat mówiący, że „ten, kto się urodził w nowoczesnym szpitalu, nie ma szans wyjść z porodu bez silnych cech schizoidalnych”. Zniknął po naszej interwencji.

Ale wielu z tych bioenergoterapeutów i hellingerowców to przecież osoby z dyplomami magistrów psychologii, czasem najlepszych uczelni w kraju.

Wiem, że wykształcenie nie zawsze jest gwarancją. Są psycholodzy i psychiatrzy z tytułami naukowymi, którzy propagują alternatywne metody. Wiele z tych osób to potentaci biznesu szkoleniowego. Niektórzy mieli ostatniego pacjenta 20 lat temu, bo o wiele bardziej opłaca się robić superwizje. Trzeba przyjąć nową ustawę o zawodzie psychologa, która stworzy ramy do powołania samorządu. Dzięki temu pacjenci mogliby w końcu składać skargi na rozmaitych hochsztaplerów. Powinno być tak, jak u lekarzy, którzy mają izby i rzeczników dyscyplinarnych.

A wie pani, jak działa sądownictwo dyscyplinarne lekarzy? Podam przykład: w sierpniu 2023 r. Naczelna Izba Lekarska wszczęła postępowania dyscyplinarne za masowe korzystanie z receptomatów. Żadne prawomocne orzeczenie dotąd nie zapadło. Były tylko pojedyncze przypadki zawieszenia prawa wykonywania zawodu.

Rozumiem, ale psycholodzy dzisiaj nie mają nic. Jest próżnia. Pacjenci nie mają się gdzie odwołać. Nie ma żadnego mechanizmu pociągania do odpowiedzialności pseudoterapeutów, którzy szkodzą. Nie chcemy robić polowania na czarownice. Chcemy, żeby zdrowie psychiczne było traktowane na równi z somatycznym. Dlaczego psychoterapia ma bazować na rynku prywatnym, skoro jest leczeniem? Neurologów nie kształci się na kursach weekendowych organizowanych przez prywatne ośrodki.

A co z psychoterapeutami, którzy od 20 lat przyjmują pacjentów, cieszą się doskonałą reputacją, ale z wykształcenia są np. filologami? Kazałaby im pani iść studiować psychologię lub medycynę?

A dlaczego od razu nie poszli? A co się takiego wydarzyło, że zmienili ścieżkę zawodową?

Decyzja o wyborze studiów podjęta w wieku 18 lat musi determinować naszą drogę zawodową na resztę życia?

W medycynie i innych zawodach zaufania publicznego trochę tak jest. Można się przebranżowić, ale trzeba zacząć od początku. Nie wyobrażam sobie, bym miała się leczyć u kogoś, komu zamarzyła się psychoterapia, bo poczuł się niespełniony w swoim wyuczonym zawodzie. To tak, jakbym ja sobie teraz poszła na studia podyplomowe z inżynierii, żeby zająć się budową mostów. Albo zrobiła aplikację sędziowską bez studiów prawniczych. Wiem, ile poświęcenia, nauki i doświadczenia potrzeba, aby nauczyć się patrzeć na człowieka okiem klinicznym. Psycholog to nie jest zawód, w który można sobie, ot tak, wskoczyć. To, że ktoś zna jakieś terminy psychologiczne i ma kompetencje społeczne, nie oznacza, że będzie umiał diagnozować ludzi.

Krytycy zarzucą pani, że broni interesów swojego zawodu, żeby odzyskać kawałek rynku.

Oczywiście, że bronię. Tak jak przedstawiciele innych zawodów. Nawet aktorzy podnoszą larum, że w serialach grają ludzie bez szkoły aktorskiej. Nie mam prywatnego gabinetu, zawsze pracowałam w publicznych szpitalach. Po prostu widzę, jak krzywdzi się pacjentów. I się na to nie zgadzam. Wróżbici i szamani zawsze będą istnieć. Dopóki nie szkodzą, ludzie mają prawo korzystać z ich usług. Ale nie powinno być tak, że człowiek idzie do szarlatana w ramach NFZ. Regulacje mogą przynajmniej sprawić, że osoby, które oferują szkodliwe praktyki, nie będą tak bezczelne w tym, co robią. I całkiem bezkarne. Dzisiaj robią kongresy biologii totalnej z profesorami medycyny, którzy to legitymizują. Gdy we Francji wzrosło zainteresowanie zdrowiem psychicznym, błyskawicznie przybyło sekt i hochsztaplerów, którzy wyczuli okazję biznesową. Wie pani, jaka była odpowiedź? Rząd przyjął regulację, która jasno mówi, że psychoterapia to domena psychologów i psychiatrów. Psychoanalitycy mogą ją praktykować w ramach ochrony zdrowia, pod warunkiem że zdadzą państwowy egzamin. Zadziałało, masa szarlatanerii zniknęła.

Mówi pani, że zdrowie psychiczne powinno być traktowane na równi z somatycznym, a psychoterapia jest leczeniem tak jak antybiotykoterapia. Jest jednak duża różnica między nowotworami a takimi zaburzeniami jak PTSD czy depresja. Te pierwsze diagnozuje się na podstawie w miarę obiektywnych, mierzalnych markerów. Te drugie są mocno osadzone w kontekście kulturowym i społecznym, a o ich podłożu biologicznym wciąż wiemy niewiele.

Psychologia to twarda nauka. Mamy obiektywne klasyfikacje, statystyki. Jest psychometria, która pozwala nam mierzyć wiele czynników, m.in. natężenie stresu, poziomy kompetencji, nasilenie objawów zaburzeń. Wyniki są tak samo obarczone ryzykiem błędu jak w przypadku badań medycznych.

Obiektywna diagnoza jest w psychologii możliwa?

A czy w neurochirurgii jest możliwa?

Myślę, że bardziej niż w psychologii.

Kiedy jako młoda adeptka psychologii klinicznej robiłam staż na neurochirurgii, wydawało mi się, że moja dziedzina jest taka niemierzalna. A neurochirurdzy mówili mi: to nasza dziedzina jest niemierzalna, my w tym mózgu trochę czarujemy. Istnieje głęboko zakorzeniony, szkodliwy stereotyp, że zaburzenia psychiczne to jakieś wymysły i histerie, których nie da się zbadać. Wiem, że nie o to pani chodziło, ale to jest właśnie skrajny przejaw traktowania zdrowia psychicznego inaczej niż somatycznego.

Ale przyzna pani, że jakość badań dotyczących skuteczności psychoterapii pozostawia wiele do życzenia? Przeprowadza się je na małych próbach albo projektuje tak, by potwierdziło się, że dana metoda działa. A to tylko niektóre zarzuty.

Zgadzam się z nimi. Jest trochę dobrych badań, jest też sporo złych. I razi mnie to. Tak samo jak podział psychoterapii na nurty. To sekciarskie, na świecie się od tego odchodzi. W Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii mówi się po prostu o „psychological treatment”, czyli leczeniu psychologicznym, a nie o nurtach. Problemem jest też to, że w Polsce niewiele osób bada psychoterapię. A to, co działa w USA, niekoniecznie będzie się sprawdzać u nas, bo Amerykanie mają inną kulturę. Na przykład expressive writing, czyli ekspresywne pisanie o trudnych doświadczeniach, pacjentom w Stanach Zjednoczonych poprawia nastrój i przynosi ulgę. Kiedy przed laty badałam tę metodę w Polsce, wyniki były odwrotne: pisanie o trudnych doświadczeniach obniżało pacjentom nastrój. Psychoterapeuci powinni mieć swój odpowiednik Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji.

Czy można wytyczyć jasną granicę między metodami naukowymi i pseudonaukowymi w psychoterapii?

Oczywiście, że tak.

Na pewno? Kontrowersje budzi np. EMDR, metoda, która ma pomagać w leczeniu stresu pourazowego. Polega ona m.in. na tym, że opowiadając o traumatycznym wydarzeniu, pacjent wodzi oczami za palcem terapeuty. Według NICE czy Światowej Organizacji Zdrowia dowody na skuteczność EMDR są wystarczające, ale wielu uznanych badaczy twierdzi, że to pseudonauka.

Badania, które widziałam, wydają się rzetelne. APA czasem podaje tę metodę w rekomendacjach, czasem usuwa. Jeśli w środowisku akademickim trwa spór, to zastrzeżenia trzeba zweryfikować. To dobrze, że poglądy się ścierają. W ten sposób psychoterapia się rozwija. Podobne dyskusje lekarze toczą na temat poziomu cholesterolu czy leczenia chorób. Ważne, by rzetelnie badać metody. Te, które stosujemy dzisiaj, za kilka dekad mogą się okazać przestarzałe. Tak działa nauka. ©Ⓟ