Wzmożone ataki powietrzne na terytorium Ukrainy z początku mijającego tygodnia miały zapewne zademonstrować rosyjską determinację w dokończeniu „trzydniowej specjalnej operacji wojskowej” – po 1000 dni od jej rozpoczęcia i utracie kilkuset tysięcy ludzi oraz kluczowych rynków eksportowych. Ale – mimo irańsko-koreańskiej kroplówki – rakiety i bomby lotnicze są w Rosji towarem deficytowym, dlatego już w środę agresor musiał się uciec do blefu. Zamiast kolejnych pocisków na ukraińskie miasta spadł więc grad dezinformacji, czyli pogłoski o planowanej intensyfikacji nalotów i o morderczych atakach, zwłaszcza na stolicę. Pod ich wpływem USA i niektóre inne państwa postanowiły nawet chwilowo zamknąć ambasady w Kijowie. W czwartek rano było jasne, że generałowie Putina muszą ze spełnieniem gróźb zaczekać na nowe dostawy śmiercio nośnego sprzętu.
Ryk chorego niedźwiedzia
Rosyjski przemysł zbrojeniowy łapie zadyszkę. Na papierze i w oficjalnych statystykach jeszcze wygląda dobrze, ale w rzeczywistości coraz bardziej brakuje mu zaawansowanych technologicznie komponentów. Strumyk kontrabandy, w której pośredniczą firmy chińskie czy tureckie, wskutek kolejnych sankcji jest z tygodnia na tydzień coraz cieńszy. Zazwyczaj deficyt sprzętu i amunicji w rosyjskiej armii rekompensowano nadmiarem siły żywej. „Liudiej u nas mnogo” – uspokajali carów i genseków generałowie. I nierzadko zwyciężali mimo strat, które w każdym zachodnim kraju uznano by za nieakceptowalne. Ale coś się zmieniło: Rosja jest od dekad krajem z poważnym problemem demograficznym, a zapas mięsa armatniego poważnie się skurczył. Putin musi więc sztukować deficyt, najpierw przy pomocy zwalnianych z więzień kryminalistów, a ostatnio dzięki bratniej pomocy Kim Dzong Una. Ogłoszenia kolejnej mobilizacji powszechnej jednak się obawia – także dlatego, że w cywilnej gospodarce dramatycznie brakuje rąk do pracy. To powoduje presję na wzrost płac, która dodatkowo napędza inflację, i tak rekordową w skali ponad 20 lat. Efekt: stopy banku centralnego przekroczyły już 20 proc., a mimo to rubel nadal szybko tanieje, ziemniaki zaś drożeją. Od grudnia ub.r. już o 74 proc.
Pieniędzy brakuje nie tylko zwykłym Rosjanom, lecz także reżimowi. Co prawda ten wciąż sprzedaje za granicę ropę i gaz, ale na znacznie gorszych warunkach niż przed wojną. Za chwilę zaś budżet Federacji Rosyjskiej otrzyma kolejny cios – o wartości ok. 1 mld euro rocznie – 20 grudnia wchodzi bowiem w życie unijne embargo na dostawy LPG z Rosji.
Reżim toczy więc wojnę siłą rozpędu. Armia jeszcze idzie naprzód, ale tak naprawdę nikt nie wie, kiedy wyczerpie się jej impet, załamie się morale albo da jej się we znaki choćby brak paliwa do wozów bojowych (bo wymierzony w rafinerie ukraiński „dronopad” wciąż robi swoje). Rosja pozostała rzeczywiście potężna już tylko w jednej kategorii: pod względem liczby posiadanych głowic bojowych z ładunkiem nuklearnym. Trudno się wobec temu dziwić, że intensywnie kombinuje, jak wykorzystać ten atut.
Okresowe powarkiwania i groźby dotyczące jakiejś ograniczonej formy użycia broni jądrowej przestały jednak robić wrażenie na zachodnich decydentach. Kreml spróbował więc ostatnio nowego instrumentu podgrzewania atmosfery: opublikował dekret, oficjalnie aktualizujący rosyjską doktrynę nuklearną (prace nad dokumentem formalnie rozpoczęto we wrześniu). Teraz doktryna zezwala na użycie broni atomowej właściwie w dowolnej sytuacji, kiedy władza uzna to za potrzebne. Również w odpowiedzi na działania wyłącznie konwencjonalne, zagrażające nawet nie samej Rosji, lecz także sojuszniczej Białorusi. Ba, również jako reakcję na udostępnienie przez dowolne państwo swojego terytorium dla przygotowań do spodziewanej agresji.
Wysłano przy tym komunikat: „My jesteśmy gotowi do nuklearnej konfrontacji, a wy?” – czyli ujawniono, że w Rosji jakoby rozpoczęto seryjną produkcję mobilnych schronów, mogących chronić przed falami uderzeniowymi i promieniowaniem. Żeby nikt nie przeoczył nowego etapu, nastąpiła seria utrzymanych w dramatycznym tonie wypowiedzi różnych oficjeli, w tym samego Putina oraz byłego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa (tradycyjnie już delegowanego do roli jastrzębia), a także (zazwyczaj bardziej umiarkowanych) szefa dyplomacji Siergieja Ławrowa i zwierzchnika Służby Wywiadu Zagranicznego Siergieja Naryszkina. Wszyscy straszyli Zachód „katastrofalnymi konsekwencjami”, „ukaraniem każdego państwa NATO” i „bezwzględnym odwetem” ze strony Federacji Rosyjskiej. Jak zwykle uaktywniono rozliczne pudła rezonansowe na Zachodzie – w Polsce też – zarówno płatne, jak i działające gratis, usłużnie krytykujące „naiwny romantyzm”, „pobrzękiwanie szabelką”, „bezmyślne przybliżanie nuklearnej zagłady” i „niepotrzebne drażnienie Rosji, która przecież jest mocarstwem atomowym”.
Samoobrona strachem
W ten sposób Moskwa reagowała na decyzję Amerykanów umożliwiającą Ukrainie używanie dostarczonych przez USA rakiet dalekiego zasięgu do zwalczania celów w głębi Rosji i na analogiczne zgody ze strony innych sojuszników natowskich. Specjaliści wojskowi są w większości zgodni co do tego, że ta decyzja sama w sobie nie odwróci losów wojny, bo tych rakiet Ukraińcy mają zbyt mało, aby uzyskać strategiczne efekty w postaci całkowitego paraliżu rosyjskiego zaplecza. Na poziomie operacyjnym generałowie Putina mają się jednak czego obawiać, bo trudne do powstrzymania i precyzyjne uderzenia w huby logistyczne i składy amunicji mogą z czasem poważnie ograniczyć ich zdolność do zakrojonych na szerszą skalę działań lądowych, przynajmniej na wybranych, newralgicznych odcinkach frontu. Bodaj jeszcze ważniejszy jest aspekt psychologiczny: oto w coraz większym stopniu Rosjanie mieszkający z dala od strefy działań zbrojnych będą odczuwać wojnę na własnej skórze. Nie od razu, ale na dłuższą metę może to jednak wpłynąć na zmniejszenie autorytetu władz.
Administracja Joego Bidena prawdopodobnie nie zamierza na tym poprzestać i na finiszu swego urzędowania da Ukrainie jeszcze parę prezentów. Bardzo spóźnionych, ale i tak bolesnych dla Rosjan. Już zatwierdzono dostawy amerykańskich min przeciwpiechotnych (co znacznie wpłynie na zdolności ofensywne agresora), a niektórzy przebąkują, że jest możliwe nawet sięgnięcie po zamrożone w USA aktywa rosyjskie (nie zaś tylko odsetki od nich jak dotychczas) i przeznaczenie ich na wsparcie dla Ukrainy. Części tych decyzji Donald Trump nie będzie mógł już odwrócić, nawet gdyby chciał. Na dokładkę europejscy członkowie NATO, wyraźnie zmobilizowani perspektywą amerykańskiego odwrotu z Europy, coraz bardziej serio traktują swoją odpowiedzialność za pomoc Ukrainie i powstrzymywanie agresywnych rosyjskich zapędów.
A mają do tego potencjał i Kreml dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Wie, że czas bynajmniej nie pracuje na jego korzyść, choć z pomocą propagandowych instrumentów wciąż buduje narrację o swej gotowości do dowolnie długiego podtrzymywania wojny. Prawda jest taka, że jeśli pomoc dla Ukrainy nie spadnie do zera, a sankcje zostaną podtrzymane, to sytuacja wojskowa i ekonomiczna Rosji już lepsza nie będzie. A na krótką metę maleją rosyjskie nadzieje na spektakularny postęp militarny przed inauguracją nowej administracji w USA. Choćby na odbicie obwodu kurskiego, by Rosjanie mogli zasiąść do spodziewanych negocjacji w roli bezdyskusyjnych panów sytuacji. Może być wręcz przeciwnie. A wtedy oficjalne stanowisko „pokojowe” Kremla (zachowanie wszystkich lub prawie wszystkich zdobyczy terytorialnych, demilitaryzacja Ukrainy i formalny zakaz jej przystąpienia do NATO) raczej nie zostanie przez nikogo potraktowane inaczej niż jak kiepski żart. Nawet przez Trumpa.
Ostatnim rosyjskim atutem pozostaje w tej sytuacji skłonność zachodnich elit politycznych i społeczeństw do przeceniania siły Rosji połączona z oportunistyczną tęsknotą za świętym spokojem. A narzędziem do jej wykorzystania – strach. Nasz strach przed hipotetyczną eskalacją, zwłaszcza tą nuklearną.
Zakazany atom
Wygląda jednak na to, że Kreml się przeliczył po raz kolejny. Do decydentów na Zachodzie dotarły chyba głosy eksperckie wskazujące, że „nowa doktryna nuklearna” Federacji Rosyjskiej nie ma żadnego praktycznego znaczenia. W przeciwieństwie do praktyki krajów cywilizowanych w Rosji dokumenty strategiczne publikuje się bowiem nie po to, by dać realne wytyczne praktycznej polityce i określić jej ramy, lecz po to, żeby zmylić obserwatorów. Papier zniesie wszystko, a decyzje i tak są podejmowane obok tego, co się na nim zapisuje, albo i wbrew temu. Treści moskiewskich strategii i doktryn nie ma się więc co obawiać. Należy natomiast zadawać sobie pytanie o to, co Moskwa chce – i może – uczynić w świecie realnym. Odpowiedź większości specjalistów brzmi: „Niewiele”. Przede wszystkim dlatego, że już na poprzednich etapach wojny Stany Zjednoczone przekazały jej jasny sygnał, że na próby zastosowania broni nuklearnej odpowiedzą asymetrycznie, ale boleśnie – mocnym uderzeniem konwencjonalnym.
A co do tego, że są do tego zdolne technicznie, nikt nie ma wątpliwości. Jedyne, na co mogliby ewentualnie liczyć Rosjanie, to założenie, że Waszyngton blefuje, a w realnej sytuacji krytycznej zabraknie mu woli i odwagi, by zbombardować rosyjskie okręty i bazy wojskowe na lądzie. Tego, rzecz jasna, nie da się całkiem wykluczyć, ale z punktu widzenia Moskwy ryzyko faktycznego odwetu, ostatecznie dezawuującego jej potęgę militarną, jest jednak ogromne. I raczej niewarte podejmowania, bo wyobrażalne zyski taktyczne czy operacyjne płynące z użycia rosyjskich głowic przeciw Ukrainie (a tym bardziej bezpośrednio przeciwko krajom NATO) nie równoważyłyby możliwych strat na poziomie strategicznym.
Eskalacja nuklearna zapewne spotkałaby się także z negatywną reakcją krajów globalnego Południa, które są dla Moskwy ważnym zapleczem politycznym, a także partnerem handlowym, przynajmniej częściowo rekompensującym jej ograniczenie wymiany z państwami Zachodu. Przekroczenie psychologicznej bariery, złamanie tabu przez użycie broni masowego rażenia byłoby dla nich szokiem – bez wątpienia większym niż zabijanie jeńców i bombardowanie szpitali. Do widoku niewinnych ofiar cywilnych, w tym kobiet i dzieci, elity polityczne oraz społeczeństwa Indii, Brazylii, Arabii Saudyjskiej czy RPA są bowiem przyzwyczajone. Do widoku grzyba atomowego – nie.
Wydaje się, że najważniejszym elementem tej układanki są Chiny. W ich interesie nie leży potwierdzenie roli broni jądrowej jako decydującego wyznacznika potęgi państwa ani nawet jako realnego narzędzia polityki międzynarodowej. Z prostego powodu: bo w tej kategorii wciąż pozostają daleko w tyle za liderami, czyli Rosją i USA. Intensywnie pracują nad zmianą tego stanu rzeczy, ale dzisiaj wolą, by gra odbywała się wedle zasad dających im przewagę, czyli na płaszczyznach: dyplomatycznej, wywiadowczej i – zwłaszcza – ekonomicznej. W ostateczności – konwencjonalnych działań zbrojnych. Ale na pewno nie przy użyciu głowic nuklearnych. Taki szokowy scenariusz bez wątpienia zrujnowałby przy okazji stabilność wielu rynków, rykoszetem uderzając w chińską gospodarkę. Jest więc wysoce prawdopodobne, że za każdym razem, gdy Putin czy Miedwiediew próbują grać nuklearnym straszakiem, ostrzegawczy sygnał kierują do Kremla nie tylko Amerykanie. Ludzie Xi Jinpinga raczej też, a głosu swojego głównego sponsora Rosjanie nie mogą lekceważyć ani nawet kalkulować, jak w przypadku USA, czy mówi on serio, czy tylko blefuje.
Cicha wojna trwa
W tej sytuacji rosyjski balon propagandowy został szybko nakłuty. „Rosja kieruje się nieodpowiedzialną retoryką, ale to nie powstrzyma nas od wspierania Ukrainy” – powiedział reporterom na szczycie G20 w Brazylii, już we wtorek, premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer. Francuski minister spraw zagranicznych Jean-Noël Barrot dzień później, w wywiadzie dla telewizji France 2, określił decyzję Putina o obniżeniu progu ataku nuklearnego jako „zwykłą retorykę”, której „nie dajemy się zastraszyć”. Także Biały Dom odniósł się do rosyjskich manewrów z doktryną nuklearną w ostentacyjnie lekceważącym tonie.
Dla zachodnich polityków i ekspertów powodem do stresu jest coś innego. Na przykład to, że w cieniu konwencjonalnych, jawnych działań wojennych Rosja coraz intensywniej wykorzystuje narzędzia dywersyjne. Celuje tym razem nie w naszą stabilność społeczno-ekonomiczną, jak choćby w przypadku wzmacnianych i sterowanych przez rosyjskie służby specjalne kryzysów migracyjnych (z tymi wyzwaniami uczymy się radzić sobie coraz sprawniej), lecz w infrastrukturę krytyczną.
Sygnałem otwarcia nowego frontu są choćby niedawne akcje przeciwko kablom telekomunikacyjnym na dnie Bałtyku. Oficjalnie co prawda nikt nikogo za rękę nie złapał, ale jest dość oczywiste, że to nie były przypadkowe awarie. Dodatkowy powód do niepokoju to udział w akcji Chińczyków. I to po raz kolejny, bo warto przypomnieć, że w październiku 2023 r. w roli „przypadkowego” sprawcy uszkodzenia estońsko-fińskiego gazociągu Balticconnector wystąpił chiński kontenerowiec „Newnew Polar Bear”, pływający pod banderą Hongkongu dla armatora Newnew Shipping Line. Tym razem dziwne ruchy w miejscu awarii podmorskich kabli, przypominające na obrazie z monitoringu satelitarnego trałowanie dna, wykonał „Yi Peng 3”, płynący pod chińską banderą z rosyjskiego portu Ust-Ługa. Został nawet w związku z tym zatrzymany i skontrolowany przez marynarkę duńską przy współpracy Szwedów.
Pewnie pojawią się formalne przeszkody w udowodnieniu winy. Nie można wykluczyć, że kapitan chińskiej jednostki odegrał tylko teatrzyk na morzu, a faktycznym sprawcą był ktoś inny (dziwne manewry w pobliżu wykonały także inne statki, w tym jeden rosyjski). Niemniej łatwo sobie wyobrazić, że w stosunku do rosyjskich działań dywersyjnych Pekin będzie mniej wstrzemięźliwy niż wobec jawnej agresji militarnej. Na tym froncie mało ryzykuje, a może sporo zyskać w swojej konfrontacji z Zachodem. To zaś oznacza, że stoimy w obliczu nie jednego, ale dwóch silnych przeciwników, wciąż doskonalących swe zdolności do działań asymetrycznych i hybrydowych.
Bałtyckie kable nie były jedyną ofiarą tej cichej wojny. Dość tajemniczy pożar tylko jednego konwertera na brzegu zatrzymał wydobycie gazu i ropy na norweskim złożu Johan Sverdrup na Morzu Północnym, powodując zauważalne drgnięcie w górę światowych cen ropy. Z kolei holenderskie ministerstwo obrony ogłosiło decyzję o pilnym, awaryjnym włączeniu firm prywatnych do ochrony infrastruktury w swojej części tego samego akwenu przynajmniej do czasu wejścia do służby dwóch wyspecjalizowanych okrętów, co przewidziano na rok 2026. Szczegółowego uzasadnienia oficjalnie nie podano, ale w branży krążą informacje, że właśnie spełniły się niedawne przestrogi tamtejszej agencji wywiadu wojskowego MIVD, że centra danych, gazociągi i wiatraki są celem zaawansowanych rosyjskich działań sabotażowych.
Rosja nie jest więc zdolna do samodzielnej eskalacji konfliktu z Zachodem do poziomu publicystycznie określanego mianem III wojny światowej. Może natomiast być użytecznym sojusznikiem lub narzędziem Chin, rozgrywającym przy okazji własną kartę, działającym poniżej progu otwartej wojny, ale boleśnie uderzającym w nasze interesy.
Paradoks tej sytuacji polega na tym, że nasze ustępstwa i zaniechania w sprawie Ukrainy bynajmniej nie zmniejszą zagrożenia. Przeciwnie, zachęcą i ośmielą Moskwę do kolejnych ataków, bo jej celem nie jest przecież jedynie uzyskanie ustępstw terytorialnych ze strony Kijowa czy zablokowanie akcesji Ukrainy do NATO. Kreml (z Pekinem w tle) gra o wyższą stawkę – o odbudowę i rozbudowę swoich wpływów w zachodnich stolicach. To zaś wymaga spektakularnego i trwałego ukarania tych, którzy nie padają na twarz przed Putinem i nie odgadują jego życzeń, zanim je wypowie. Jeśli nie można bombą atomową, to przynajmniej zakłóceniami w telekomunikacji czy energetyce. Te zaś, przy odpowiedniej intensywności, mogą wywołać na Zachodzie wstrząsy polityczne i w finale przybliżyć instalację w jego stolicach rządów przychylniejszych dla interesów Wschodu.
I kto wie, czy cykliczne pohukiwania na tematy nuklearne nie są po prostu swoistą przykrywką, mającą odwracać naszą uwagę od realnych zagrożeń. Bo zdolności przeciwdywersyjne zależą przecież od tego, na co w najbliższym czasie przeznaczymy więcej pieniędzy – na wywiad, kontrwywiad i techniczne narzędzia ochrony swoich instalacji krytycznych czy na obronę antybalistyczną albo nowe brygady pancerne. A budżetowa kołdra jest zawsze zbyt krótka, nawet w najbogatszych krajach. ©Ⓟ