Wyzwanie dla lewicowego rządu Wielkiej Brytanii: jak sobie poradzić z politycznymi i gospodarczymi skutkami triumfu prawicy za Atlantykiem.

Londyn tradycyjnie uchodzi za najlepszego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Ścisła kooperacja w czasach zimnej wojny, bardzo podobne spojrzenie na problemy globalne i regionalne po upadku żelaznej kurtyny, znaczący udział brytyjskich sił zbrojnych praktycznie we wszystkich wojnach, które toczyli ostatnio Amerykanie… Tej strategicznej współpracy wojskowej, wywiadowczej i dyplomatycznej nie przeszkodziły w przeszłości różnice w ideowym profilu rządów obu państw – czego przykładem choćby świetne relacje George’a Busha Jr. i Tony’ego Blaira. Ale są i problemy. W sferze politycznej – np. kwestia Irlandii Północnej, bo w Stanach działa silne i wpływowe lobby irlandzkie, niekoniecznie podzielające londyński punkt widzenia na starą ojczyznę. A przede wszystkim w gospodarce, bo co prawda wartość wymiany handlowej przekracza 300 mld funtów, ale wciąż nie ma porozumienia w sprawie dwustronnej umowy o wolnym handlu, na którą w Londynie bardzo liczono po brexicie jako na dźwignię wzrostu gospodarczego. Nie wynegocjował jej nawet konserwatywny premier Boris Johnson, choć miał bardzo dobre relacje osobiste z ówczesnym prezydentem USA Donaldem Trumpem.

Teraz może być jeszcze trudniej. Premier Keir Starmer dobrze o tym wie, więc już w powyborczą środę pospieszył z telefonicznymi gratulacjami dla Trumpa. „Serdecznymi” – jak podkreślał oficjalny komunikat Downing Street. W tekście znalazło się też ulubione przez Brytyjczyków sformułowanie o „szczególnych stosunkach” oraz zapewnienie, że obejmują one obszary „od obrony i bezpieczeństwa po wzrost i dobrobyt”.

Człowiek do zadań specjalnych

Dwa dni później Starmer mianował nowego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego. To jedno z najważniejszych stanowisk w gabinecie, bo w zakresie kompetencji ma nie tylko doradzanie premierowi, lecz także koordynację praktycznie wszystkich kwestii na styku obronności, wywiadu i dyplomacji oraz szczególnie wrażliwych kontaktów, m.in. z sektorem prywatnym. Dysponuje też własnym, solidnym (ponad 1 mld funtów) budżetem na działania – jawne i niejawne. Poprzedni szef rządu Rishi Sunak przymierzał do tego stanowiska generała Gwyna Jenkinsa, weterana Royal Marines, ale Starmer zablokował tę nominację po lipcowych wyborach. I dopiero teraz postanowił powołać Jonathana Powella. Nie ukrywał przy tym, że poza standardowym reagowaniem na przeróżne globalne zagrożenia nowy doradca ds. bezpieczeństwa ma jedno główne zadanie: budowanie relacji z nową administracją USA.

Niemal 70-letni Powell, syn wysokiego oficera RAF i brat wieloletniego doradcy ds. zagranicznych Margaret Thatcher, ma do tego zadania szczególne kwalifikacje. Zaczynał karierę jako dziennikarz BBC, ale szybko przeniósł się do dyplomacji (i prawdopodobnie do MI-6). W latach 80. XX w. pracował na newralgicznych placówkach w Sztokholmie i Wiedniu (przy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie), był przy negocjacjach dotyczących zwrotu Hongkongu Chińczykom i zjednoczenia Niemiec. Odegrał też ważną rolę w doprowadzeniu do Porozumienia Wielkopiątkowego z 1998 r., które w dużej mierze zakończyło trzy dekady przemocy na tle religijnym w Irlandii Północnej – i wiadomo, że intensywnie konferował w tej sprawie z wpływowymi ludźmi irlandzkiej diaspory za Atlantykiem. Potem pełnił funkcję brytyjskiego łącznika w Waszyngtonie oraz szefa sztabu (najbliższych doradców) Tony’ego Blaira – najpierw jako lidera opozycji, a potem premiera – i niewykluczone, że to właśnie jego operacyjne kontakty otwierały laburzystowskiemu politykowi wiele drzwi w USA.

Powell już wówczas słynął z dość nieformalnego stylu pracy i diabelnej skuteczności. Potwierdził to także podczas pracy w sektorze prywatnym (dla banku inwestycyjnego Morgan Stanley oraz jako szef organizacji charytatywnej Inter Mediate, zajmującej się konfliktami na całym świecie) oraz w ostatnich latach, gdy znów negocjował w imieniu Korony – np. na zlecenie torysowskiego premiera Davida Camerona próbował godzić zwaśnione frakcje w Libii, a także rozmawiał w sprawie suwerenności archipelagu Czagos na Oceanie Indyjskim. Teoretycznie był to konflikt pomiędzy Wielką Brytanią a Mauritiusem i Malediwami, ale w tle była jeszcze jedna strona – Stany Zjednoczone, które na wyspie Diego Garcia utrzymują (wraz z Brytyjczykami) istotną dla kontroli żeglugi na tym akwenie bazę wojskową. W październiku wieloletni spór znalazł wreszcie swój finał, satysfakcjonujący chyba dla wszystkich zainteresowanych, a Powell może ruszyć do nowych zadań.

W tej sytuacji trudno się chyba dziwić, że Keir Starmer odrzucił propozycję Nigela Farage’a, który zaoferował swoje pośrednictwo w kontaktach z Trumpem. Lider Partii Reform co prawda uchodzi za przyjaciela prezydenta elekta i nawet uczestniczył w powyborczym przyjęciu na Florydzie, ale Powell wnosi o wiele szersze kontakty, także w strukturach amerykańskiego deep state, mniejsze zaangażowanie ideologiczne i większy profesjonalizm. A przede wszystkim nie budzi wątpliwości co do tego, wobec którego ośrodka zachowa lojalność.

Anglosaska solidarność

Problemem we wzajemnych relacjach Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych raczej nie okażą się kwestie nakładów na obronność. Rząd Starmera planuje nawet ich podniesienie i dąży do potwierdzenia roli Wielkiej Brytanii jako jednego z liderów NATO. Podchodzi też ambitnie do mechanizmu odstraszania nuklearnego, zapowiadając budowę czterech nowych atomowych okrętów podwodnych, utrzymywanie co najmniej jednej takiej jednostki non stop w pełnej gotowości bojowej na morzu oraz zapewnienie niezbędnych funduszy na wszystkie przyszłe modernizacje tego komponentu sił zbrojnych. Nie lekceważy przy tym zbrojeń konwencjonalnych. Do krajowego przemysłu już trafiły nowe zamówienia rządowe, m.in. na bezzałogowce, rakiety średniego i dalekiego zasięgu, pancerne wozy bojowe i amunicję dla artylerii lufowej dużych kalibrów.

Specjalnych różnic nie będzie raczej także w podejściu do Chin. Co prawda retorycznie Starmer jest mniej radykalny niż jego konserwatywni poprzednicy i amerykański prezydent elekt, ale w praktyce robi swoje mimo pomruków ze strony Pekinu. Royal Navy zapowiedziała niedawno kolejną serię manewrów na Indo-Pacyfiku, także w formatach sojuszniczych obejmujących USA, Indie, Japonię i Australię. Tajwan i Wielka Brytania prowadzą właśnie rozmowy handlowe, skupiając się na inwestycjach, e-commerce i zielonej energii. Są spodziewane poszerzenie ubiegłorocznego porozumienia w tych obszarach i większe zaangażowanie technologicznych firm tajwańskich na brytyjskim rynku. Mimo braku formalnych powiązań Londyn popiera również udział Tajpej w organizacjach globalnych, np. WHO, a także w istotnych platformach regionalnych – choćby w Porozumieniu o Partnerstwie Transpacyficznym (CPTPP), do którego Londyn przystąpił w zeszłym roku. A akurat dzień po wyborach w USA brytyjski rząd nakazał zarejestrowanej w Chinach spółce Future Technology Devices International Holding Ltd. sprzedaż 80 proc. udziałów w produkującej układy scalone szkockiej firmie FTDI „z uwagi na zagrożenie bezpieczeństwa narodowego” i ryzyko, że „opracowana w Wielkiej Brytanii technologia półprzewodnikowa i związana z nią własność intelektualna mogą zostać wykorzystane w sposób naruszający interesy tego kraju”.

W tę asertywną politykę Londynu wobec globalnej osi zła wpisuje się także niedawna decyzja o nałożeniu nowych, największych od 18 miesięcy sankcji przeciwko Rosji oraz wspierającym reżim Putina podmiotom zagranicznym. Łącznie objęły one 56 podmiotów, w tym 10 przedsiębiorstw z siedzibą w Chinach, a także kilka kazachskich i tureckich. Wedle danych brytyjskiego wywiadu wszystkie te firmy dostarczały sprzęt i podzespoły dla rosyjskiej armii i przemysłu zbrojeniowego. Uderzono także w mające powiązania z Kremlem prywatne grupy najemników działające w Libii, Mali i Republice Środkowoafrykańskiej, w tym kontrolowany przez Rosjan Africa Corps. „Te środki będą przeciwdziałać destrukcyjnej polityce zagranicznej Kremla, podważając rosyjskie próby podsycania niestabilności w Afryce i zakłócając dostawy niezbędnego sprzętu dla machiny wojennej Putina” – powiedział minister spraw zagranicznych David Lammy.

Do listy osób objętych sankcjami dodano zaś m.in. Denisa Siergiejewa – w Wielkiej Brytanii działającego pod nazwiskiem Siergiej Fiedotow oficera rosyjskiego wywiadu wojskowego. Według wyników brytyjskiego śledztwa kierował on przygotowaniami do zamachu na byłego podwójnego agenta Siergieja Skripala i jego córkę Julię w Salisbury w marcu 2018 r.

Do kompletu w ostatnich dniach Wielka Brytania potwierdziła oficjalnie swoje „niezachwiane wsparcie” dla walczącej Ukrainy oraz dla reform pro demokratycznych i gospodarczych w Mołdawii. Wiele wskazuje na to, że dotrzyma słowa. Nie chodzi bowiem o przyzwoitość, wartości i ideały, lecz o twardy interes bezpieczeństwa. Brytyjskie elity już dawno zrozumiały, jak bezpośrednio zagraża ich krajowi ekspansywna polityka Rosji i jak bardzo mogą się zemścić zaniedbania w tym zakresie. Nawet jeśli Waszyngton wycofa się z aktywnej polityki na wschodniej flance NATO – co skądinąd wydaje się mniej prawdopodobne po ogłoszonych ostatnio przez Trumpa nominacjach dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa – to i tak Amerykanie „przecież nie zabronią sojusznikom wydawać jeszcze więcej na sprawy, które ci uznają za ważne dla siebie”, jak na gorąco skomentował w mediach społecznościowych Powell.

Pola możliwego tarcia

Najpoważniejszym obszarem strategicznego sporu może się w tej sytuacji okazać Bliski Wschód. Co prawda parę dni temu siły amerykańskie i brytyjskie przeprowadziły kolejne wspólne naloty w Jemenie – na jego stolicę Sanę, prowincję Amran i inne obszary kontrolowane przez ruch Hutich – ale akurat w rejonie Morza Czerwonego wspólny interes jest jasny i polega na zabezpieczeniu szlaków handlowych. Londyn zajmuje jednak o wiele łagodniejsze niż Amerykanie stanowisko w sprawie Iranu, a przede wszystkim w nieporównanie większym stopniu dystansuje się od polityki Izraela wobec Palestyńczyków. Było to widać nawet teraz, gdy w Waszyngtonie wciąż jeszcze urzęduje demokratyczna ekipa. Różnica wyostrzy się zapewne po przejęciu sterów przez Donalda Trumpa.

Ale prawdziwa bomba tyka gdzie indziej – w kwestiach gospodarczych. Jeszcze przed amerykańskimi wyborami brytyjski Narodowy Instytut Badań Ekonomicznych i Społecznych przedstawił ponury obraz gospodarki swego kraju, z minimalnym wzrostem na poziomie 1,4–1,7 proc. do 2030 r. i zapowiedzią, że te wartości mogą spaść niemal o połowę, a przejściowo nawet bardziej, jeśli Donald Trump wygra i nałoży zapowiadane w kampanii wysokie cła importowe. Bank Anglii oświadczył z kolei, że prawdopodobnie będzie wtedy musiał podnieść stopy procentowe, a to pokrzyżowałoby plany rządu Wielkiej Brytanii, który zamierza zaciągać większe pożyczki i podnosić daniny publiczne, aby sfinansować zwiększone wydatki. Pesymistyczne prognozy co do wpływu protekcjonistycznych zamierzeń Trumpa potwierdzili m.in. analitycy Goldman Sachs. I to pomimo tego, że lwia część brytyjskiej sprzedaży do USA to usługi, których podwyższone cła nie będą bezpośrednio dotyczyć.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że kwestie taryf znalazły się w centrum zainteresowania brytyjskich polityków natychmiast po ogłoszeniu wyniku głosowania za oceanem. Minister finansów Rachel Reeves (lewicowa!) powiedziała przed komisją skarbu Izby Gmin, że zamierza „zdecydowanie reprezentować interes wolnego i otwartego handlu” w relacjach z nową administracją USA (prawicową!), dodając: „nie jesteśmy w tym procesie biernym podmiotem”. Ogłosiła przy tym konkretny plan budżetowy – zwiększający podatki, dług publiczny i wydatki – a Starmer w artykule opublikowanym w minioną sobotę w „Financial Times” stwierdził, że ów budżet stanowi „pierwszy krok w naszej misji na rzecz wzrostu” oraz „otwiera drogę do reformy (…) usług publicznych”.

Gra jest w gruncie rzeczy prosta i dotyczy szans laburzystów na spełnienie ich fundamentalnych obietnic wybor czych. Jeśli Starmer nie będzie miał szybkich, pozytywnych efektów, to może zaskakująco szybko roztrwonić przewagę sprzed paru miesięcy i podzielić los Rishiego Sunaka. A upokorzeni lipcową porażką torysi nie ukrywają chęci rewanżu. Właśnie wybrali sobie nową, bojowo nastawioną liderkę – ciemnoskórą Kemi Badenoch, reprezentującą prawe skrzydło partii (i podkreślającą, że nie chce być postrzegana przez pryzmat ani swej płci, ani koloru skóry). Pod pewnymi względami przypomina ona Trumpa: jest daleka od politycznej poprawności, nie unika kontrowersji, mówi o powrocie do „prawdziwego konserwatyzmu” i „prawdziwej potęgi” Zjednoczonego Królestwa, a także o „napisaniu na nowo reguł gry”. Barwnie kwestionuje to, co nazywa „instytucjonalnym myśleniem lewicowym” – ruch woke, szczególne prawa osób LGBT i wymogi ekologii. Na cel bierze przy tym nie tylko rządzącą lewicę i jej „różne szkodliwe bzdury”, lecz także prawicowych populistów z partii Farage’a – i wydaje się, że ma pomysł na podebranie im elektoratu. „Wolność słowa”, „Wolna przedsiębiorczość” i „Wolny rynek” – to jej hasła, którym jednak towarzyszą zapowiedzi zwiększania codziennego bezpieczeństwa i pod miotowości „zwykłych obywateli”.

Ekipę Trumpa może kusić, by delikatnie sprowokować polityczne przesilenie w Wielkiej Brytanii i zamiast krnąbrnych laburzystów mieć na Downing Street znacznie bliższych sobie ideowo torysów. Bo to byłby, po pierwsze, sukces wizerunkowy, po drugie, otwarcie nowych pól współpracy z Londynem, także w kluczowych dla zespołu prezydenta elekta kwestiach poprawy warunków działania amerykańskich korporacji. A potrzeba do tego całkiem niewiele – konsekwentnego pokazania minister Reeves, że jednak nie ma tak wielu atutów, jak się jej wydaje. Potem klocki domina zaczną się same przewracać.

A po uzyskaniu efektów politycznych niektóre cła będzie można przecież złagodzić. ©Ⓟ