Horrorem prawicy jest wizja, która dręczy ją od głębokich lat 90. Nie przestawała ona prawicy nawiedzać nawet wtedy, kiedy ta rządziła, zaś jej notowania były bardzo wysokie. Co więcej – nawet wtedy, kiedy jej postulaty biły rekordy popularności wśród młodzieży (dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku, ale w III RP było kilka takich fal). Horror obozu liberalnego jest młodszy – zaczął się rodzić w 2015 r., zaś ostatecznie ukształtował się po wyborczym zwycięstwie w październiku ub.r.

Do rezerwatów

Strach prawicy jest domknięcie systemu. To sformułowanie jest używane od dawna. Przy czym, co charakterystyczne, bywa używane przez obie strony, z których jedna się jego śmiertelnie obawia, zaś druga – ta mająca właśnie system domknąć – o tym marzy. Co skądinąd dowodzi, że obawa nie jest do końca wydumana.

Domknięcie miałoby z grubsza oznaczać stworzenie systemu samoutrzymującego się w równowadze, zepchnięcie sił antysystemowych na trwały margines, pozbawienie ich realnych możliwości i nadziei na zmianę sytuacji. Miałoby to zostać – zgodnie z obawami – uzyskane dzięki zdobyciu przez siły systemu trwałej większości wyborczej oraz osiągnięcie przez nie takiego stopnia zrostu z dominującymi ośrodkami finansowo-gospodarczymi i mediami, który sam w sobie betonowałby władzę.

Przez zabetonowanie nie należy koniecznie rozumieć wiecznotrwałości konkretnego premiera czy nawet partii (choć i o tym, bywało, marzono, i – z drugiej strony – tego się bano) – może chodzić o sekwencyjne przekazywanie sobie władzy przez ugrupowania pozornie różne, ale substancjalnie tożsame. Czy przynajmniej tak sobie realnie bliskie, aby móc co ileś lat pozornie wszystko zmieniać – w taki sposób, żeby wszystko pozostawało takie samo.

O zagrożeniu domknięciem periodycznie pisali prawicowi publicyści (niegdyś – z niżej podpisanym włącznie). O domknięciu marzyli natomiast politycy liberalni i – w okresie swojej potęgi – lewicowi. Nie zawsze używając tego słowa, lecz z czytelną intencją. Kiedy w czasie pierwszego rządu SLD-PSL, w 1996 r., w czasie narady SdRP w Mierkach ktoś na sali krzyknął: „Mamy prezydenta, mamy premiera, mamy marszałka Sejmu, co jeszcze trzeba, żeby to zadziałało?!”, to chodziło przecież właśnie o domknięcie.

O „domknięciu”, już używając tego słowa, mówił w 2012 r. Roman Giertych w kontekście potrzeby utworzenia nowej partii, bliskiej ówczesnemu obozowi rządzącemu, „na prawo od Platformy, na lewo od PiS”. O domknięciu mówił parę tygodni temu Grzegorz Schetyna – w kontekście wyborów prezydenckich, których właściwy z jego punktu widzenia rezultat miałby umożliwić owo domknięcie. Potem tłumaczył, że tylko o realizację programu wyborczego mu chodziło, i może był w tym szczery. Ale zarazem, podobnie jak kiedyś Giertych, musiał wiedzieć, że użyta zbitka jest odbierana jako mająca dużo szersze znaczenie.

Po grudniu 2023 r. domknięcie systemu ponownie zrobiło furorę wśród prawicowych intelektualistów. Na równi z bliskoznacznym „końcem historii”, rozumianym wybitnie pejoratywnie. Chodziło o to, że obecnie rządzący mieliby sprawować władzę wiecznie, a przynajmniej tak długo, że biadający intelektualiści już do emerytury pozostaliby na marginesie życia, w czym walnie miałaby pomóc federalizacja UE, mająca albo uniemożliwić wszelkie zmiany w krajach członkowskich, albo przynajmniej, poprzez przeniesienie centrum decyzyjnego do Brukseli, uczynić ewentualne zmiany nieistotnymi, systemowo naskórkowymi. Pozasystemowa, altrightowa prawica (innej zresztą, nawiasem mówiąc, tak naprawdę w Europie już coraz bardziej nie ma, bo programowo stapia się ona z centrolewicą) miałaby po wieczne czasy wegetować. W mało komfortowych rezerwatach.

Popularność tej ponurej narracji widowiskowo poderwało zwycięstwo Donalda Trumpa. Dało dotąd biadającym bezcenne poczucie odwracania się światowego trendu, Zeitgeistu, który, jak im się wydawało, skazywał ich na zagładę. To nadzieja bywa jednak sprzeczna z pewnym elementem natury polskiej prawicy, która, choć tego głośno nie przyzna, tak naprawdę miewa tendencję do ukrytego zgadzania się z liberalną lewicą co do tego, że ewolucja świata biegnie w jednym, konkretnym, antykonserwatywnym kierunku. Że to oczywiście niedobrze, ale tak już jest, dlatego wszelkie zmiany na lepsze stanowią epizody, wybuchy wiosny w listopadzie, po których po prostu musi przyjść długa albo i wieczna zima.

Ten osadzony głęboko w tożsamości rys polskiej prawicy sprzyjał zawsze – w wypadku pewnego rodzaju ludzi – pogrążaniu się w cichej rozpaczy, a w wypadku innego ich rodzaju – popadaniu w cynizm. Październikowe wybory zintensyfikowały oba te zjawiska. Znając te nastroje i zdając sobie sprawę z głębokości ich zakorzenienia w polskoprawicowej psyche, można łatwiej zrozumieć przesadne wybuchy entuzjazmu mające niedawno miejsce w Sejmie. Bo wiktoria Trumpa może nie tyle całkowicie odwróciła owe emocje, ile pokazała, że nadejście końca historii nie jest oczywiste.

Wrócą i wyrżną

Ale gdy się słucha liberalnych intelektualistów i czyta ich pisma, trafia się do innego horroru. Też klasy B, jednak demony – jak w obawach prawicy – również tutaj są potężne, choć przeciwstawne. Można odnieść wrażenie, że jest niemal przesądzone, iż za chwilę wróci do władzy PiS – i to taki, przy którym ten z lat 2015–2023 będzie się wydawać elfem z krainy łagodności.

Liberalnych autorów to ewidentnie zdumiewa, bo przecież – jak najwyraźniej sądzą – po październikowej porażce PiS został wystarczająco zdemaskowany. Jego z jednej strony ostre kły, a z drugiej moralne niedostatki zostały, ich zdaniem, tak wyraźnie obnażone, że byłoby dziwne oczekiwanie czegoś innego niż gwałtowna zagłada czy stopniowa, ale szybka degrengolada tej partii. Ale przede wszystkim dlatego, że podzielają oni z prawicowymi intelektualistami głębokie przekonanie, iż kierunek rozwoju świata jest jednowymiarowy, progresywistyczny i że realizacja lewicowo-liberalnej agendy jest przesądzona, w jakimś sensie naturalna. Podzielają to przekonanie, choć to, co ich przeciwników martwi, ich samych akurat cieszy. Jeśli ma się taka wiarę, to na to, iż ugrupowanie Kaczyńskiego nie umiera, trudno zareagować inaczej niż z przechodzącym w metafizyczną zgrozę zdumieniem.

Zwycięstwo Trumpa intensyfikuje ten fenomen. I przede wszystkim nie dlatego, żeby liberalni politycy czy obserwatorzy spodziewali się z jego strony realnej pomocy dla PiS (to raczej najbardziej prostolinijni i naiwni pisowcy miewają tego rodzaju złudzenia). Przede wszystkim dlatego, że Ameryka to nie Słowacja czy Węgry, gdzie objęcie władzy przez populistów można skwitować wzruszeniem ramion i rzuceniem diagnozy, iż zaścianki podatne są na będące owocem rozmaitych lokalnych frustracji szaleństwa, które nie są jednak w stanie wpłynąć na kurs Zachodu jako całości.

Strachu przed recydywą PiS nie wydaje się przy tym redukować to, że jak dotąd we wszystkich sondażach ugrupowania liberalne i lewicowe, traktowane jako całość, cieszą się stabilnie większym poparciem niż partia Kaczyńskiego. Strach, że „wrócą i teraz to dopiero wyrżną wszystko pod korzeń”, jest w tych kręgach silniejszy niż odruchy racjonalności.

Mainstreamowi liberałowie nie wiedzą (skąd mieliby wiedzieć?), że w niektórych okołopisowskich grupach pojawia się dyskusja na temat sensu przeprowadzenia po ewentualnej „godzinie zero” totalnej kontrrewolucji kadrowej. Bo choć poczucie doznanej krzywdy skłania do hołubienia marzeń o zemście, to zarazem zaskakująco wiele osób zaczyna wątpić, czy taka strategia byłaby sensowna. Doświadczenia z lat po 2015 r. dowiodły, że nie zapewnia ona politycznej skuteczności. Do takich refleksji skłaniają również wieści z urzędów, w których obecna fala czystek osiągnęła skalę realnie ograniczającą możliwość prowadzenia działalności efektywnej nawet na, łagodnie rzecz ujmując, nieimponującym poziomie, do którego przyzwyczaiła nas polska biurokracja. Ale nawet gdyby wiedzieli, nie miałoby to dla nich żadnego znaczenia. Poczucie totalności konfliktu również tu przeważa nad jakkolwiek pojętą racjonalnością. To, co przeżywają liberałowie, stanowi oczywiście ich wariant strachu przed domknięciem.

Niemożliwa hegemonia

Na strach obu stron kompletnie nie wpływa doświadczenie. Bo przecież cała historia III RP pokazuje, że domknięcie nigdy nikomu się nie udało. Że choć zwalczające się strony potrafiły (i potrafią) dawać upust ogromnym pokładom agresji, do stopnia przekraczającego granice politycznej racjonalności, i chociaż w każdym z obozów znajdziemy wielu wyznawców wiary w to, że właśnie na naszych oczach i z naszym udziałem trwa armagedon, to przecież nigdy nie potrafiły one (i nie potrafią) zepchnąć się nawzajem na trwały margines. A tym samym – całkowicie zniszczyć.

Domknięcie było i jest niemożliwe nie, jak chciałoby sądzić wielu, ze względu na niekonsekwencję czy braki przywódców, nie ze względu na siłę czy zażartą obronę strony aktualnie przegrywającej, nie z żadnej przyczyny subiektywnej. Jest niemożliwe z przyczyn obiektywnych. Nie pozwala na nie po prostu dynamika społeczna. Zbyt wielkie społeczne grupy i ich interesy są związane z każdą ze stron. Zbyt silne są społeczne procesy, które uniemożliwiają stabilizację politycznego panowania, a zwłaszcza – przekształcenia takiego panowania w kulturową hegemonię, opisaną niegdyś przez Antonia Gramsciego. By uprościć: chodzi o sytuację, w której dominująca grupa potrafi narzucić reszcie taką świadomość, taką wizję świata, w której jej władza jest odbierana jako naturalny stan rzeczy, jako coś, czego w fundamentalny sposób zmienić się nie tylko nie da, lecz także w zasadzie nie ma sensu. Zaś bez ustanowienia hegemonii w gramsciańskim sensie o realności jakiegokolwiek domknięcia mówić nie sposób.

W latach 30. XX w. rządząca sanacja zastanawiała się, w którą stronę się obrócić, by utrwalić się w roli stabilnej siły, której władza będzie odbierana jako naturalna. Partnerem, który włączony do obozu rządzącego mógłby stać się katalizatorem takiego procesu, wydawał się ruch chłopski i sanacja podejmowała idące w tę stronę wysiłki. I nie bez sukcesów – udało jej się spowodować kilka głośnych secesji z ugrupowań ludowych. Obóz piłsudczykowski lub jego okolice wzbogaciło, w kilku transzach, wielu historycznych przywódców chłopskich o niekwestionowanych dorobku i autorytecie. Ale wszystko to na próżno. Porzucający macierzyste ugrupowania liderzy tracili wpływy, a rosnące w siłę młodzieżowe skrzydło ruchu chłopskiego pchało go konsekwentnie na tory konfrontacji z władzą. I było to naturalną emanacją procesów zachodzących na polskiej wsi, obiektywnie antagonizujących ją z formacją rządzącą. Wtedy również domknięcie systemu okazało się niemożliwe.

Podobnie jest teraz. Bo jakiekolwiek domknięcie, wobec istnienia nawet ograniczonej, ale jednak politycznej demokracji i wolnych mediów – tradycyjnych i społecznościowych – byłoby do pomyślenia wyłącznie w sytuacji, w której bardzo długo trwałby stabilny i szybki rozwój gospodarczy, i to w formie pozwalającej na utrzymywanie wyraźnej większości ludności w stanie materialnej i emocjonalnej satysfakcji. To jest warunek minimum, niewystarczający, ale bezwzględnie konieczny, by systemowi nie zagroziło rozsadzenie przez szukające swojego politycznego wyrazu dążenia grup nieusatysfakcjonowanych.

Łatwo zauważyć, że spełnienie tego warunku jest bardzo trudne. I dlatego domknięcie po prostu nie ma szans się zmaterializować. Może jeszcze przez wiele lat zapładniać wyobraźnię co wrażliwszych, interesujących się polityką Polaków. Ale tylko tyle. Strach jednych, a nadzieje drugich pozostaną strachem i nadziejami. ©Ⓟ

Autor jest publicystą. W latach 2019–2022 był dyrektorem Instytutu Polskiego w Moskwie