To nie jest zwykła porażka wyborcza, tylko dowód na inercję i całkowity chaos w Partii Demokratycznej.

W noc wyborczą zgromadzone w ogrodach waszyngtońskiego Uniwersytetu Howarda kilka tysięcy sympatyków Kamali Harris miało być świadkami historii, zwycięskiej przemowy przyszłej pierwszej pani prezydent. Miejsce jest symboliczne – uczelnia to silny ośrodek afroamerykańskich intelektualistów, alma mater kandydatki. Jeszcze na początku wieczór przebiegał zgodnie z planem – była przemowa rektora, wystąpił chór gospel, wszystko wyglądało na zorganizowane, przemyślane. Później jednak tłum, głównie studenci, w gasnącej atmosferze po prostu oglądał na wielkim telebimie program stacji CNN. Ze sztabu demokratów nikt do nich nie wychodził, nikt nie tłumaczył, jaki jest plan. W końcu ludzie zaczęli pytać siebie nawzajem: „Harris wyjdzie czy nie?”. Wielu zaczęło opuszczać ogrody jeszcze przed komunikatem, że jednak nie przemówi. W smutku, obok sprzedawców wyborczych gadżetów, na wózkach pchających nie wiadomo dokąd kampanijne koszulki, czapki i przypinki. Dziennikarze śmiechem kwitowali oficjalne wiadomości od sztabu, że trzeba czekać na przeliczenie głosów i że do rana nic nie będzie jeszcze wiadomo.

Harris nie była przygotowana na porażkę. A ta była oczywista już kilka godzin po zamknięciu pierwszych lokali wyborczych. Nie byli do niej przygotowani także demokraci. Nie mieli planu B i potrzebowali czasu, dużo czasu, by zareagować. Zabrakło kogoś, kto powiedziałby: „Przegraliśmy, ale trzeba iść dalej, musimy zachować klasę”. Ta wymagałaby wyjścia do ludzi, pokazania się, podziękowania, przyznania się do porażki, i to już w noc wyborczą. A nie pozostawienia swoich sympatyków samym sobie. Wymagałaby komunikowania się z nimi – i z opinią publiczną na całym świecie.

Problem w tym, że demokraci byli przez cztery ostatnie lata zaskakiwani regularnie. To, jak powolnie działała ich machina, jak nie potrafili myśleć do przodu, jak bali się ryzykować i jacy byli niepewni, opisuje szeroko w książce „Wojna” Bob Woodward. Nie przewidzieli szybkich postępów talibów w Afganistanie, co poskutkowało paniczną wręcz ucieczką z tego kraju wojsk USA, po której notowania prezydenta tąpnęły i nigdy się tak naprawdę nie odbiły. Później zaskoczyły ich skala migracji przez południową granicę, przeciążenie służb. Nie przewidzieli też, że Binjamin Netanjahu, którego przecież od lat znają, okaże się kłamcą i zbrodniarzem, za nic mającym nie tylko prawo międzynarodowe, lecz także przywódczą rolę USA. Sprawy zagraniczne i kwestia granicy ciążyły demokratom i Harris. Od wiceprezydent odwrócił się elektorat Amerykanów arabskiego pochodzenia, krytykowała ją lewica, ośrodki akademickie. Na koniec kampanii ktoś w sztabie Harris wpadł na pomysł, by do kluczowego stanu, Michigan (z największym odsetkiem muzułmanów w USA), zabrać Liz Cheney. Córkę Dicka Cheneya, architekta inwazji na Irak i Afganistan. Wywołało to konsternację lokalnych społeczności. Rezultaty zobaczyliśmy w wynikach z Michigan i aglomeracji Detroit.

W polityce wewnętrznej demokratów zaskoczyło to, jak odporny okazał się Donald Trump wobec stawianych mu kolejnych zarzutów karnych i jak go to napędzało politycznie. A w czerwcu to, jak Biden wypadł w katastrofalnej dla niego debacie, mimo że sygnałów o spadającej sprawności prezydenta było aż nadto. Potem ponad miesiąc zajęło im przekonywanie 81-latka, by zrezygnował.

Od początku nie było alternatywy, planu awaryjnego na wypadek potknięcia się Bidena. Harris nie była wymarzoną kandydatką, było wiadomo o jej słabościach. Poparto ją z z braku laku. Kandydatura Harris nie przyszła od elektoratu, lecz od partyjnej wierchuszki z Barackiem Obamą i Nancy Pelosi na czele – od osób doskonale zdających sobie sprawę z ograniczeń pani wiceprezydent, ale nieprzygotowanych na inną możliwość. Do tego doszedł problem zimnych prawyborów (których wynik i tak ostatecznie musiał trafić do kosza) – bez sporu, wewnętrznej dyskusji. To demokratom odbiło się w listopadzie czkawką. Gdyby prawybory były gorętsze, bardziej ekscytowały media i wyborców, zapewne demokratom udałoby się zarejestrować więcej wyborców. Taka jest specyfika amerykańskiego systemu.

W pierwszy wtorek listopada demokraci zostali ostatecznie zaskoczeni wynikiem wyborczym – odpływem od nich Latynosów, zyskami Trumpa wśród Afroamerykanów. Mobilizacją i skrętem w prawo prowincji. Znacznie lepszym wynikiem republikanów w stanach do tej pory uznawanych za bezpiecznie niebieskie, demokratyczne, jak Nowy Jork, New Jersey czy Wirginia. Utratą Senatu właściwie bez walki. A przecież sygnały nachodzącej katastrofy było widać w badaniach dotyczących preferencji poszczególnych segmentów elektoratu. Demokraci nie potrafili jednak wprowadzić skutecznego protokołu awaryjnego, zarządzania kryzysowego. Kampania leciała na autopilocie (podnoszenie sprawy aborcji, wsparcie ze strony celebrytów, ostrzeganie, jak wielkim zagrożeniem dla demokracji jest Trump).

Błąd wynikający z chaosu oraz nieobecności kandydatki na wtorkowym wieczorze próbowano naprawić w środę. Późnym popołudniem Harris wróciła na nieco opustoszały Uniwersytet Howarda. Dopiero wtedy, dzień po wyborach, można było zobaczyć w niej w pełni człowieka, a nie hologram. W kampanii i jako wiceprezydentowi zabrakło jej autentyczności. Działała, jakby była zaprogramowana, powtarzała te same słowa z promptera, a nawet te same wyuczone gesty. Teraz rwał jej się głos, była wyraźnie poruszona, było widać, ile ją kosztowały ostatnie dni. Przyznała się do porażki, mówiła o tym, że Amerykanów więcej łączy, niż dzieli. Wcześniej zadzwoniła do Trumpa. W przeciwieństwie do niego cztery lata temu, ona na finał pokazała klasę. Tonowała emocje. Biły z tego zdrowa pokora, a także dojrzała troska. Szkoda dla niej i jej partii, że tak późno. ©Ⓟ