Parking w Surrey, mieście na pacyficznym wybrzeżu Kanady. Ciepły niedzielny wieczór 18 czerwca 2023 r. Hardeep Singh Nijjar, śniady brodacz w ciemnym turbanie, właśnie wsiada do swojego wielkiego szarego pickupa Dodge RAM 1500. Ma 45 lat, kanadyjską żonę, dwoje dzieci oraz nieźle prosperującą firmę hydrauliczną. Nagle padają strzały. Nijjar, trafiony aż 34 kulami, bezwładnie osuwa się na kierownicę. Dwóch rosłych zamaskowanych mężczyzn biegnie do starej toyoty camry, która od godziny parkowała w pobliżu. Auto odjeżdża z piskiem opon, a przypadkowi świadkowie na moment zastygają w zdumieniu. Żaden z nich nie ma jeszcze pojęcia, że na kanadyjskiej prowincji rozegrały się właśnie wydarzenia, które mogą poważnie zakłócić strategiczne układy w skali globalnej.
Nijjar nie był bowiem tylko przedsiębiorcą. Od paru lat sprawował w Surrey funkcję przewodniczącego gurdwary, sikhijskiej świątyni i związanej z nią wspólnoty. To nie jest mała, prowincjonalna parafia – wyznawców sikhizmu są w okolicy setki tysięcy. Nijjar w okresie swej działalności znacząco ich zradykalizował, pogłębiając związki z międzynarodowym ruchem khalistańskim. Tak określa się środowiska dążące do wykrojenia z terytoriów Indii (głównie) i Pakistanu (ewentualnie) niepodległego państwa sikhijskiego.
Takie państwo istniało w XIX w., obejmując tereny dzisiejszego Pendżabu, choć w szczytowym okresie rozciągało się od Tybetu i Kaszmiru na północy po pustynię Sindh na południu, zaś na zachodzie obejmowało ziemie aż do współczesnej granicy pakistańsko-afgańskiej na Przełęczy Chajberskiej. Nosiło wtedy dumne miano Sarkār-i-Khālsa, czyli Imperium Sikhów – ale w końcu runęło pod brytyjskim naporem. Sami sikhowie, czyli wyznawcy synkretycznej religii stworzonej w XV w. przez guru Nanaka Czanda, przetrwali – zarówno na subkontynencie indyjskim, jak i w licznej diasporze. Przyjmują surowe reguły moralne i społeczne, wierzą w równość wszystkich ludzi oraz czczą jedną istotę boską, która nie ma wizerunków ani wcieleń, ale można ją nazywać „milionem imion”.
Zgodnie z tymi zasadami teoretycznie nie powinni toczyć wojen religijnych, ale w praktyce wielokrotnie chwytali za broń w obronie swych specyficznych kultury i praw. Także przeciwko tym, którzy przemocą próbowali narzucać im chrześcijaństwo, islam bądź hinduizm. Krew lała się obficie, a jednym z kulminacyjnych punktów był szturm indyjskiej armii na ich święte miejsce, Złotą Świątynię w Amritsarze, w roku 1984. Walki z użyciem artylerii i czołgów spowodowały, że po obu stronach zginęło łącznie nawet ponad tysiąc osób. W odwecie premier Indira Gandhi została zabita przez sikhijskich członków własnej ochrony, a radykalne skrzydło Khalistanu przeprowadziło wiele krwawych zamachów terrorystycznych. W bulgoczącym kotle radośnie mieszały zaś wywiady co najmniej kilku państw, w tym Pakistanu, Chin, ZSRR i Stanów Zjednoczonych.
Hydraulik i tajemnice
Urodzony w Pendżabie Hardeep Singh Nijjar już jako młody człowiek zaangażował się w ruch separatystyczny. W 1995 r. mógł być nawet zamieszany w zamach, w którym zabito premiera tego indyjskiego stanu Beanta Singha. Z tego powodu przebywał jakiś czas w areszcie, żadnych zarzutów nie usłyszał, a wkrótce po uwolnieniu wyemigrował do Kanady. Posłużył się wówczas fałszywym paszportem na nazwisko Ravi Sharma i przedłożył świadectwa prześladowań i tortur, jakie spotkały go w starym kraju. Te dokumenty wzbudziły u kanadyjskich urzędników poważne wątpliwości, więc odmówili mu statusu uchodźcy. Nijjar odwoływał się do sądu. Zawarł nawet fikcyjne małżeństwo. Po 10 latach uzyskał prawo legalnego pobytu, a potem obywatelstwo Kanady.
Osiadł w Surrey, w prowincji Kolumbia Brytyjska, która jest jednym z największych na świecie skupisk sikhów w diasporze. Wielokrotnie wzywał ich do aktywnej walki przeciwko Indiom, nawet zbrojnej. Dla swoich był bohaterem i obrońcą praw człowieka. Dla służb indyjskich – groźnym podżegaczem i terrorystą. Dla Kanadyjczyków chyba też był kłopotliwy, bywał bowiem przejściowo zatrzymywany, parę razy przesłuchiwany. W związku z prowadzonymi śledztwami w 2016 r. nawet zamrożono na jakiś czas jego konta bankowe, a on sam dostał zakaz korzystania z linii lotniczych.
Chodziło o sprawę organizowania na terytorium Kanady obozów szkoleniowych, w których nie tylko wykładano zasady wiary i historię sikhów, lecz także uczono posługiwania się bronią, konstruowania bomb, gubienia „ogonów” i zachowania podczas przesłuchań. Absolwenci tych kursów mieli dokonać kilku zamachów na terenie Indii. New Delhi wydało nakaz aresztowania Nijjara jako „mózgu i aktywnego członka bojowej grupy Khalistan Tiger Force”. Wniosek w tej sprawie – za pośrednictwem Interpolu – trafił do władz Kanady, ale został odrzucony. Nijjar w liście do premiera Justina Trudeau nazwał zarzuty „bezpodstawnymi i wymyślonymi” elementami kampanii „mającej na celu zdyskredytowanie go w odpowiedzi na jego aktywność na rzecz sprawy sikhijskiej”.
Dlaczego – mimo ponawianych przez Indie monitów oraz wiedzy operacyjnej własnych służb – Ottawa postanowiła wtedy nie reagować? Najprostsze wyjaśnienie jest takie: bo wskutek liberalnej polityki migracyjnej sikhowie to dzisiaj około 2 proc. populacji Kanady, część z nich to ludzie zamożni i wpływowi, więc politycy woleli schować głowę w piasek. Było to tym prostsze, że Indie nie słyną z przestrzegania praw człowieka, dowody na ekstremistyczne działania ich przeciwników są nierzadko preparowane przez tamtejsze służby, zaś spora część mieszkających na Zachodzie sikhów sympatyzujących z Khalistanem rzeczywiście trzyma się z dala od przemocy i skupia wyłącznie na legalnych działaniach. Ale jest też wytłumaczenie nieco bardziej skomplikowane, choć z tym pierwszym bynajmniej nie całkiem sprzeczne: otóż Nijjar był najprawdopodobniej agentem kanadyjskich służb specjalnych. Względnie jakichś innych, ale na tyle zaprzyjaźnionych, że warto było starannie i uprzejmie zapewniać mu bezkarność (Kanada wraz z USA, Wielką Brytanią, Australią i Nową Zelandią należy do wywiadowczego sojuszu zwanego Five Eyes, znanego z bardzo ścisłej współpracy operacyjnej).
Agent na wagę złota
Taką tezę otwarcie postawili jakiś czas temu dziennikarze indyjskiego „The Economist Times”, ale rząd kanadyjski nabrał w tej sprawie wody w usta. Poszlaki są jednak znaczące – agenturalne zaangażowanie Nijjara tłumaczyłoby na przykład dość tajemniczą decyzję o nadaniu mu obywatelstwa mimo serii kłamstw i matactw, a także ewidentne (acz dyskretne) wsparcie polityków i urzędników w karierze biznesowej i społecznej. Również łatwość podróżowania, w tym do Pakistanu, gdzie – jak twierdzą źródła indyjskie – miał zostać zwerbowany przez miejscowe służby specjalne ISI oraz przejść zaawansowane przeszkolenie bojowe. Według scenariusza „spiskowego” mogło tak rzeczywiście być, ale Nijjar (korzystając ze swego statusu radykała antyhinduskiego) miałby dzięki temu infiltrować wspierane od lat przez ISI struktury fundamentalistów islamskich, a przy okazji być może pozyskiwał informacje o kooperacji Pakistańczyków z Chinami. Rzecz jasna – na rzecz któregoś z wywiadów anglosaskich.
Przy okazji Nijjar mógłby też pomagać kanadyjskiemu kontrwywiadowi w monitorowaniu środowisk sikhijskich w kraju i w infiltracji kryminalnego półświatka (z którym prawdopodobnie utrzymywał kontakty), a także w przenikaniu do różnych środowisk podatnych na radykalizację, tak w Kanadzie, jak i poza jej granicami. Angażował się m.in. w słynną sprawę indiańskich dzieci pochowanych w masowych grobach przy tzw. szkołach rezydencjalnych dla ludności rdzennej, a także w modlitwy za muzułmanów zabitych w zamachu na meczet w nowozelandzkim Christchurch w 2019 r. Mógł też, przez swoje kontakty i ogromny autorytet wśród sikhów w Indiach, zapewniać wsparcie informacyjne i ochronę kanadyjskim (i sojuszniczym) inwestycjom w bogatym Pendżabie, a w razie potrzeby organizować jakąś „czarną robotę” w strategicznie istotnym regionie świata. Krótko mówiąc: mógł być dla oficerów prowadzących kurą znoszącą złote jajka.
Zatrzymania i okazjonalne „represje” ze strony kanadyjskich organów śledczych w takim wariancie można tłumaczyć albo sprytnym odwracaniem podejrzeń od cennego agenta, albo dyscyplinowaniem go, gdy próbował grać zbyt samodzielnie. Wersję agenturalną mimochodem potwierdził syn Nijjara Balraj, wspominając mediom o częstych spotkaniach ojca z oficerami CSIS (Canadian Security Intelligence Service), którzy mieli go zresztą ostrzegać o planowanym zamachu.
Do tej wersji pasuje też rwetes podniesiony po zamachu na Nijjara przez kanadyjskie władze. Wcześniej zdarzały się bowiem podobne akcje, wobec których Ottawa była o wiele bardziej wstrzemięźliwa. Na przykład gdy niespełna rok wcześniej w tym samym Surrey zastrzelony został emigracyjny działacz sikhijski i biznesmen Ripudaman Singh Malik, zresztą skonfliktowany z Nijjarem. Sławę zapewniło mu zorganizowanie spektakularnego odwetu za szturm indyjskiego wojska na Złotą Świątynię – bomby podłożone w samolotach Air India w 1985 r. zabiły łącznie 331 osób. Malik został co prawda zwolniony od odpowiedzialności przez sąd (z braku twardych dowodów), ale zarówno sikhowie w diasporze, jak i oficerowie indyjskiego wywiadu (a nawet cywilni specjaliści od terroryzmu w różnych krajach) i tak wiedzieli swoje. Policja szybko złapała bezpośrednich wykonawców spóźnionej egzekucji, dwóch drobnych przestępców Tannera Foxa i José Lopeza. Przyznali się do winy, dostali dożywocie, ale zleceniodawcy, który im zapłacił, oficjalnie nie zdołano ustalić. Wiadomo tylko, że Justin Trudeau odbył wówczas męską rozmowę z premierem Indii Narendrą Modim. Podobnie było w paru innych przypadkach tajemniczych i nagłych zgonów sikhijskich aktywistów w Kanadzie.
Wojna na gesty i słowa
Po śmierci Nijjara Kanadyjczycy wytoczyli ciężkie działa. Może właśnie dlatego, że sprzątnięto im wyjątkowo cennego agenta, a może po prostu wyczerpała się im cierpliwość wobec agresywnych akcji prowadzonych na ich podwórku przez RAW (Research and Analysis Wing, główna indyjska agencja wywiadu zagranicznego). Tym bardziej że – jak ujawnili wkrótce potem Amerykanie – równolegle z udanym spiskiem mającym na celu zabicie Nijjara rozgrywała się operacja, której celem był inny sikhijski aktywista Gurpatwant Singh Pannun, prawnik z Nowego Jorku. Niejaki Vikash Yadav, zatrudniony jako indyjski urzędnik konsularny, ale zidentyfikowany potem jako oficer RAW, poszukiwał wykonawcy zamachu na Pannuna w kręgach drobnych gangsterów i kontaktował się w tej sprawie z różnymi potencjalnymi pośrednikami. Także z zamieszkałym w USA, zamieszanym w handel bronią i narkotykami niejakim Nikhilem Guptą, któremu za pomoc zaoferował umorzenie spraw karnych toczących się przeciw niemu w Indiach. Gdy to się stało, Gupta naraił kandydata na bezpośredniego wykonawcę egzekucji. Miał jednak pecha – ten okazał się agentem DEA, czyli agencji antynarkotykowej Stanów Zjednoczonych. Gupta próbował uciekać, ale został zatrzymany w Pradze i zwrócony Amerykanom, po czym stanął przed sądem. Yadav natomiast zniknął. Indyjskie władze twierdzą, że nie pracuje już dla nich w żadnym charakterze, a z RAW nigdy nie miał nic wspólnego. Departament Sprawiedliwości USA niedawno formalnie oskarżył go o „zlecenie zabójstwa i pranie pieniędzy” oraz zapowiedział wniosek do Indii o ekstradycję.
Po śmierci Hardeepa Singha Nijjara Kanada zdążyła oficjalnie wstrzymać rozmowy na temat proponowanego traktatu handlowego z Indiami, oświadczyć, że jakikolwiek udział obcego rządu w zabójstwie obywatela Kanady na kanadyjskiej ziemi stanowi niedopuszczalne naruszenie jej suwerenności, a także wydalić prominentnego dyplomatę Pavana Kumara Raiego, którego publicznie nazwano zwierzchnikiem indyjskiej siatki szpiegowskiej w Ameryce Północnej. Wzajemne wydalenia personelu dyplomatycznego stopniowo objęły też inne osoby, nastąpiło ograniczenie wydawania wiz, ostentacyjne zamykanie całych placówek konsularnych, a ponadto cała seria coraz bardziej wrogich oświadczeń ze strony polityków.
Gdy premierzy Modi i Trudeau spotkali się w czerwcu tego roku na 50. szczycie G7 we Włoszech i odbyli dłuższą rozmowę w cztery oczy, co było sygnałem chęci zmniejszenia napięć, wiele krajów Zachodu powitało to z zadowoleniem, podobnie zresztą jak środowiska eksperckie. Z oczywistego względu – konflikt zagroził już wspólnemu zaangażowaniu zarówno Indii, jak i USA oraz Kanady w kluczowe kwestie bezpieczeństwa, w tym tworzenie strategii powstrzymywania agresywnych zapędów ChRL w regionie Indo-Pacyfiku. Niestety, potem znów nastąpiła eskalacja sporu, a ostatnio obserwujemy jej nowy etap.
Naciągnięta struna
Oto Kanada przedstawiła raport wywiadowczy, w którym wielkie indyjskie koncerny medialne z Asian News International (ANI) na czele oraz sporą liczbę prominentnych dziennikarzy z tego kraju określono wprost jako „agenturę wpływu” działającą „w sposób wrogi” przeciwko północnoamerykańskiej opinii publicznej, kanadyjskim politykom oraz relacjom kanadyjsko-indyjskim. Następnie, już w październiku, Ottawa poinformowała, że samego Wysokiego Komisarza Indii (to protokolarny odpowiednik ambasadora w relacjach między krajami Wspólnoty Narodów) Sanjaya Kumara Vermę i pięciu innych dyplomatów objęło „zainteresowanie procesowe” w związku z morderstwem Nijjara. Jednocześnie poproszono New Delhi o uchylenie im immunitetu, aby mogli współpracować w śledztwie. Hindusi oczywiście odmówili, Verma pilnie wrócił do ojczyzny – po czym nastąpiła nowa seria wydaleń dyplomatów z obu stron. Kanadyjczycy zaczęli też informować media, że mają dowody na udział rządu Indii w licznych włamaniach do domów, strzelaninach, podpaleniach i szantażach. Mieli się tą przestępczą działalnością zajmować zarówno bezpośrednio indyjscy dyplomaci, jak i wynajęci przez nich bandyci. Często posługiwano się tu amerykańskimi ekspozyturami hinduskiej mafii, w tym wielkiego gangu dowodzonego (z więzienia w Indiach) przez niejakiego Lawrence’a Bishnoia. Według nieoficjalnych informacji akcja obejmowała zastraszanie i zmuszanie Kanadyjczyków, którzy np. mieli powiązania rodzinne w Indiach, do zbierania informacji wywiadowczych dla RAW w kraju i za granicą, w tym w organizacjach międzynarodowych, włącznie z NATO i ONZ.
Swoje zaniepokojenie skalą ujawnionej wrogiej działalności Indii na Zachodzie formalnie zasygnalizowały już nie tylko Stany Zjednoczone, lecz także Australia, Wielka Brytania i Nowa Zelandia. Wszystkie zaapelowały do New Delhi o „poszanowanie suwerenności” partnerów, przestrzeganie prawa dyplomatycznego oraz lojalną współpracę w śledztwie mającym ujawnić wszystkie okoliczności zamachu na Hardeepa Singha Nijjara. Indie jednak podtrzymują wojownicze stanowisko, twierdząc, że to one są ofiarą wrogiej działalności polegającej na sponsorowaniu sikhijskiego terroryzmu. Formą odpowiedzi ze strony premiera Modiego było też wzięcie udziału w niedawnym szczycie BRICS w rosyjskim Kazaniu, ostentacyjnie serdeczny uścisk dłoni z Putinem, a zwłaszcza wysłane przy tej okazji sygnały o możliwej poprawie relacji z Pekinem. To zapewne w dużym stopniu blef – sprzeczności interesów z Chinami są wciąż zbyt głębokie, a korzyści z kooperacji z krajami Zachodu, zwłaszcza anglosaskimi, zbyt istotne dla indyjskiej gospodarki, żeby Modi mógł zaryzykować w najbliższym czasie realny zwrot geostrategiczny. Ale nie ma co ukrywać, że gra robi się ryzykowna, a struny naciągnięto bardzo mocno. Obie strony zdają właśnie egzamin z odpowiedzialności. Niestety – ulegają też wewnętrznej presji wyborczej i lobbingowej, a ta nie sprzyja kompromisom uwzględniającym długofalowe interesy bezpieczeństwa.
Paradoksalnie, o ile służby kontrwywiadowcze (FBI oraz DEA) dolały po drodze oliwy do ognia, o tyle amerykański wywiad zdaje się spoglądać na napięcia w relacjach z Indiami z coraz większym zaniepokojeniem. Centrala CIA w Langley oficjalnie milczy, ale ponoć jej wysocy funkcjonariusze odbyli w ubiegłym tygodniu serię wizyt u swoich odpowiedników z Five Eyes oraz w indyjskim RAW. Oby na efekty nie trzeba było zbyt długo czekać. ©Ⓟ
Konflikt zagroził już wspólnemu zaangażowaniu zarówno Indii, jak i USA oraz Kanady w kluczowe kwestie bezpieczeństwa, w tym tworzenie strategii powstrzymywania agresywnych zapędów ChRL w regionie Indo-Pacyfiku