Wzburzenie części prawicy w tym przypadku nie miało i nie ma sensu moralnego. Prawica, przynajmniej w teorii, godzi się z odpowiedzialnością jednostki za własne życie. Nic więc dziwnego, że bardziej jest za wolnością w życiu społecznym niż lewica. Ta uznaje niezaradność jednostek za polityczne dobrodziejstwo, stara się, by wiązały one swój dobrostan przede wszystkim z pomocą państwa. Tak, tak, PiS, kiedy rządził, nie był od tej wizji odległy – ale czy charakterystyczny dla tej partii protekcjonalizm społeczny musi się przejawiać w odrzucaniu dobrowolnych związków, zawieranych zgodnie z sumieniem jednostki?

O wiele większe zdziwienie budzi postawa Konfederacji. Partia, która w tak wielu kwestiach nawołuje do wolności, jest przeciwko elitom polskim i europejskim, partia, która mówi o dławieniu Polaków przez biurokrację itd., itp., nie akceptuje związków partnerskich. A powinna mieć wypisane na czole: „wolność”. I nawet ma, ale stara się zakryć czoło pożyczką. Swego czasu poseł Michał Połuboczek ze środowiska Brauna wypowiadał się za, skoro związki partnerskie to „ułatwienie dla ludzi, którzy nie chcą wchodzić w formułę ślubu. Dlaczego nie dać im takiej możliwości?”. Jego głos nie stał się jednak głosem liderów Konfederacji, choć w elektoracie partii więcej zwolenników ma w tej kwestii Połuboczek.

Wygląda na to, że konfederaci wpadli we własne sidła bycia na nie, z zasady, w sprawie ideałów współczesnego Zachodu. Otóż – co prawda, to prawda – współczesny Zachód nieźle się zafiksował na agendzie włączającej i, jak się mawia, równościowej. Konfederacja zatem, waląc w agendę politycznej poprawności, odrzuca też związki partnerskie, bo skoro są one kochane przez zgniły Zachód, to muszą być niekochane przez zdrowy Wschód. Na razie elektorat Konfederacji nie ukarał swoich za zjazd z drogi wolności jednostki, bo nie wierzy, że oni tak mówią na serio. Nawet niewiara ma jednak swoje granice. ©Ⓟ