Plan jest ambitny. Na naszej granicy z Rosją i Białorusią mają się znaleźć zaawansowane systemy monitorowania przestrzeni i rozpoznania, w tym komponent satelitarny – bo żeby skutecznie się bronić, przede wszystkim należy wiedzieć, gdzie i kiedy zamierza uderzyć przeciwnik, gdzie koncentrują się jego oddziały i którędy są zaopatrywane, a także skąd i kiedy nadlecą jego samoloty i rakiety. Dalej: fortyfikacje stałe dające schronienie obrońcom oraz zapory inżynieryjne i pola minowe ograniczające mobilność agresora, plus wykorzystanie naturalnych przeszkód, takich jak np. mokradła i gęste lasy – bo w ten sposób można zrównoważyć możliwą, przynajmniej przejściowo, przewagę liczebną i sprzętową nieprzyjaciela. Do tego nowoczesne systemy dronowe i antydronowe – bo zabójczej skuteczności aparatów bezzałogowych dowiodła już wojna Azerbejdżanu z Armenią jesienią 2020 r., a później (i na jeszcze większą skalę) walki rosyjsko-ukraińskie w ciągu ostatnich dwóch i pół roku. To podstawowe (i z punktu widzenia sztuki wojennej zresztą dość oczywiste) elementy Narodowego Planu Odstraszania i Obrony, kryptonim Tarcza Wschód. Projektu, który ma zabezpieczyć Polskę na wypadek otwartej agresji militarnej ze strony sąsiadów, prowadzących wrogą politykę wobec państw Unii Europejskiej i NATO.
Uzupełnieniem będą – równie ważne – rozbudowa sieci dróg, wzmocnienie wybranych mostów i przygotowanie magazynów dla ułatwienia przemieszczania się naszych odwodów i zaopatrzenia. Na etapie planowania nie zapomniano także o zabezpieczeniu ludności cywilnej, która może się znaleźć w strefie działań wojennych.
Nie tylko PR
Ogólny zarys koncepcji rząd Donalda Tuska przedstawił w maju, zapowiadając jej fizyczną realizację do 2028 r. Tarczę wyceniono wówczas na 10 mld zł („To tylko koszty materiałowe” – zaznaczył wiceminister obrony narodowej Cezary Tomczyk). Zapowiedziano także powstanie międzyresortowego zespołu składającego się z przedstawicieli MON, MSWiA oraz resortów: aktywów
państwowych, klimatu i infrastruktury. 10 czerwca Rada Ministrów formalnie przyjęła program (uchwała nr 58). Przy okazji poinformowano o rozmowach z Europejskim Bankiem Inwestycyjnym na temat współfinansowania oraz z rządami Litwy, Łotwy i Estonii – o koordynacji działań, bo Tarcza wpisuje się w szersze plany sojusznicze na wschodniej flance NATO (obejmujące też Finów i cieszące się wsparciem Amerykanów i Brytyjczyków).
Na początku mijającego tygodnia mieliśmy kolejny etap: na poligonie w Orzyszu odbyły się ćwiczenia – według oficjalnego komunikatu testujące elementy systemu. Siły „czerwonych” (tak w nomenklaturze wojskowej tradycyjnie określa się symulowanego wroga) złożone z jednostek pancernych, piechoty na transporterach opancerzonych i saperów z mostami szturmowymi próbowały sforsować nasze umocnienia. „Niebiescy”, czyli nasi, odparli atak z pomocą mobilnych odwodów – ku satysfakcji obserwujących wszystko dygnitarzy wojskowych i cywilnych, na czele z premierem RP.
To była oczywiście pokazówka, na relatywnie niewielką skalę (bo koszty!), trochę ku pokrzepieniu serc (i dla uzasadnienia rosnących wydatków budżetowych na cele obronne), a trochę dla zdobycia przedwyborczych punktów przez koalicję. I trudno w gruncie rzeczy mieć o to pretensje do polityków – takie są reguły gry w demokracji. Grunt, że cel zbożny. Bo w obecnej sytuacji strategicznej zdecydowanie lepiej, by rządzący lansowali się na tle mundurów i czołgów niż np. pacyfistycznych demonstracji. Szybką ewolucję niektórych polityków we właściwym kierunku naprawdę bardzo warto docenić. Oby tylko sami decydenci nie uwierzyli za mocno w optymistyczny przekaz formułowany po orzyskiej imprezie przez specjalistów od wojskowego PR! Prawdziwe testy odbywają się bowiem (a przynajmniej powinny) z dala od oczu polityków i mediów (miejmy nadzieję, że również szpiegów).
Ważne jest, że ambitne deklaracje co do kompleksowego charakteru Tarczy zostały podtrzymane, a nawet wzmocnione. Czekamy jednak na konkrety: w tym na precyzyjnie rozpisany budżet na kolejne lata, na niezbędne zmiany w prawie, a także na coraz więcej łopat wbijanych w ziemię. Bo słowa (nawet te na papierze z rządową pieczątką) są tanie, a powszechne ślimaczenie się wielu publicznych inwestycji każe zachowywać pewien poziom sceptycyzmu.
Ani guzika
Warto zwrócić uwagę na kolejny pozytywny aspekt ćwiczeń w Orzyszu. Otóż sam koncept Tarczy Wschód – i każda impreza, która go promuje – sprzyja przebudowie naszego zbiorowego myślenia o strategicznych priorytetach. Przypomina, że wojna jest możliwa i Wojsko Polskie musi być gotowe nie tylko do jakiejś kolejnej operacji „out of area”, rajdu komandosów lub działań policyjno-stabilizacyjnych daleko od naszych granic. I pokazuje, że ostatecznie zakorzenił się u nas trend do stawiania na jakość (czyli nawet bardzo kosztowne inwestycje w infrastrukturę i nowoczesną technikę) – zgodny z zachodnią sztuką wojenną – a nie na ilość (czyli masy „mięsa armatniego”).
Mniej oczywiste, ale bodaj jeszcze ważniejsze: oto odchodzimy od koncepcji wojny w obronie własnego terytorium opartej przede wszystkim na działaniach opóźniających, wciąganiu nieprzyjaciela w głąb kraju, a dopiero potem próbie rozbicia go w działaniach manewrowych, z udziałem sojuszników. Była ona przez ładnych kilka lat dosyć popularna w środowisku wyższych wojskowych, co można nawet zrozumieć. Po pierwsze, chyba podświadomie ciąży nam lekcja września 1939 r. (gdy próba stoczenia bitwy granicznej przez nadmiernie rozciągnięty kordon wojsk polskich skończyła się katastrofą – a pokolenia profesjonalistów i amatorów spędziły sporo czasu na gdybaniu, czy nie lepiej było od razu skupić się na przygotowaniu obrony na krótszych liniach wewnętrznych). Po drugie: taki wariant ma pewien militarny sens, tyle że nie teraz, gdy już zobaczyliśmy, jak zachowuje się Rosja w kampanii ukraińskiej. Z jaką bezwzględnością dokonuje eksterminacji ludności cywilnej na zajętych terenach, jak bardzo niszczy infrastrukturę, jak minimalne są szanse na prowadzenie skutecznej partyzantki i dywersji mogących zakłócać funkcjonowanie tyłów okupanta. Zrozumieliśmy także, już chyba wszyscy, że rachuby na szybką i zdecydowaną odsiecz sojuszniczą mogą się okazać nadmiernym optymizmem. Trochę z powodów politycznych (kunktatorstwo i/lub izolacjonizm w USA plus europejskie skłonności do appeasementu wobec Kremla), a trochę logistycznych (choć w tej kwestii w NATO można obserwować znaczący postęp).
De facto nie mamy więc innego wyjścia, jak w razie czego walczyć możliwie najbliżej granicy. A wypowiedziane w Orzyszu słowa wicepremiera i szefa MON Władysława Kosiniaka-Kamysza o zamiarze obrony „każdego skrawka Rzeczpospolitej” nie są – miejmy nadzieję – tylko sloganem, lecz stanowią efekt prawidłowej oceny sytuacji.
Problemem może się okazać coś innego. Nawet jeśli politycy dotrzymają słowa i Tarcza rychło powstanie, to w kształcie zgodnym z zapowiedziami niekoniecznie zagwarantuje nam bezpieczeństwo. Co najwyżej zmieni kierunki lub charakter zagrożenia.
Lekcja generała Mansteina
Historia dostarcza liczne przykłady, jak działa w praktyce budowa „niezdobytych” fortyfikacji. Bardzo rzadko skutkuje rezygnacją z ataku – na co zdają się liczyć nasi politycy. – Odstraszyć przeciwników, żeby wojny tu nie było. To wszystko ma temu służyć, te wszystkie instalacje, te miliardy, które tu będą wydane – stwierdził w Orzyszu premier Tusk. – Tarcza Wschód jest po to, żeby nikt nigdy nie pomyślał, żeby napadać nasz kraj! – to z kolei wicepremier Kosiniak-Kamysz. Tymczasem bodaj najpotężniejsza, wręcz ikoniczna inwestycja fortyfikacyjna w historii XX w., czyli Linia Maginota (której rozmach i zaawansowanie inżynieryjne przyćmiewają nasz aktualny projekt) nie odwiodła przecież Hitlera i jego generałów od uderzenia na Francję.
Owszem, skłoniła ich do poszukiwania nieszablonowych rozwiązań. I to nie w postaci (narzucającego się w sposób naturalny) ataku przez neutralną Belgię – tego spróbowały Niemcy u progu I wojny światowej, ćwierć wieku później sztabowcy francuscy i brytyjscy postarali się więc zawczasu na taki wariant przygotować. Generał Erich von Manstein zaplanował coś znacznie bardziej zaskakującego, a jego kolega Heinz Guderian został czołowym wykonawcą na pozór szalonego uderzenia pancernego przez Luksemburg i bardzo trudny, zalesiony masyw górski Ardenów. Skutki znamy. Miliardy franków wydane na imponujące umocnienia zostały więc wyrzucone w błoto, a w dodatku dały Francuzom złudne poczucie bezpieczeństwa.
Tak – nie ma takich umocnień, których nie da się jakoś ominąć. Nawet gdy Rosjanie „w razie W” nie zdołają frontalnie przedrzeć się przez nasz umocniony pas obronny, to mogą próbować szczęścia na Litwie. Jeśli i ona, wraz z sojusznikami, zdoła odpowiednio zabezpieczyć swoje terytorium i nie stanie się furtką do Polski, to zostaje jeszcze wariant obejścia naszej Tarczy od południa, przez terytorium Ukrainy.
To ponad 500 km linii granicznej, która nie jest obecnie objęta planem. A zważmy, że scenariusz pełnoskalowego, konwencjonalnego ataku Federacji Rosyjskiej na państwa NATO (w tym Polskę) musi uwzględniać w założeniach, że Kreml uprzednio zrealizował przynajmniej część celów swojej „specjalnej operacji wojskowej”. W tym: uzyskał pauzę w wojnie i w sankcjach – inaczej nie zdołałby przecież odbudować potencjału pozwalającego mu na dalszy ciąg agresji. To zaś wymusza kolejne założenie: że Ukraina wyszła z tej wojny faktycznie przegrana i nawet jeśli wojska rosyjskie nie stoją w Kijowie i pod Lwowem (to akurat mało prawdopodobne), to mogą się tam względnie łatwo znaleźć, gdy tylko zechcą. Na pewno szybciej, niż moglibyśmy rozbudować nasze umocnienia o kolejne odcinki. W tym scenariuszu nie będzie już takiego ukraińskiego oporu jak za pierwszym podejściem, bo jego bohaterowie będą albo pod ziemią, albo na emigracji.
Jeśli Tarcza Wschód nie jest projektem jedynie propagandowym, to konieczne jest jej uzupełnienie o dodatkowe kilometry infrastruktury wojskowej i cywilnej. Przynajmniej w zaawansowanych planach – z zabezpieczonym finansowaniem, z gotową do wdrożenia procedurą wykonawczą, tak aby móc ten etap uruchomić jednym podpisem i błyskawicznie zrealizować, gdyby czarny scenariusz klęski Ukrainy zaczął się spełniać. Jeśli wtedy przegramy wyścig z czasem (czyli Rosjanie odbudują zdolność do agresji szybciej, niż my zabezpieczymy południowy odcinek granicy), to będziemy mieli niemal pewne kłopoty.
Wyobraźnia i pieniądze
Dodatkowa zła wiadomość: jeśli zakładamy, że w razie niekorzystnego (dla nas i dla Kijowa) końca wojny w Ukrainie Rosjanie zyskają realne możliwości szybkiego transferu wojska przez ten kraj (a powinniśmy takie założenie czynić), to newralgiczna granica przedłuża się automatycznie o kolejne 0,5 tys. km, czyli o nasz styk ze Słowacją, która dziś jest co prawda członkiem Unii Europejskiej i NATO, ale już rządzi tam mocno proputinowski polityk, a jutro… kto wie. W pewnych okolicznościach może zmienić front. Może razem z Węgrami? I także stanowić bazę wypadową dla zbrojnych działań rosyjskich. Brzmi szaleńczo? Atak niemieckich czołgów przez Luksemburg i Ardeny niektórzy specjaliści też kiedyś tak oceniali.
No i jeszcze jedno. Dobrze zaplanowana i skonstruowana Tarcza Wschód poważnie skomplikuje życie rosyjskich pancerniaków i piechoty. Jeśli wzbogacimy ją o odpowiedni komponent artyleryjski, lufowy i rakietowy, zdolny m.in. do skutecznego ognia kontrbateryjnego (a to ważne, czego dowodzą działania w Ukrainie), to innym rodzajom wojska oraz rosyjskiej logistyce również. Niestety pozostają jeszcze lotnictwo i rakiety dalekiego zasięgu. Z rosyjskiego punktu widzenia uderzenia wyłącznie za ich pomocą, ewentualnie tylko z towarzyszącymi marginalnie działaniami lądowymi, wydają się znacznie bardziej efektywne. I realistyczne, bo po dziejącej się na naszych oczach masowej rzezi sił lądowych łatwiej, taniej i sensowniej będzie za parę lat położyć nacisk na odbudowę (i rozbudowę) tylko sił ataku powietrznego.
Szczególnie wtedy, gdy rosyjskie natarcie na wschodnią flankę NATO będzie miało charakter wymuszonej przez Pekin dywersji – odwracającej uwagę Zachodu od chińskich operacji przeciw Tajwanowi, Japonii czy Filipinom. Amerykańskie i brytyjskie jednostki pancerne i zmechanizowane zapewne nie odegrają w hipotetycznej wojnie na Indo-Pacyfiku kluczowej roli, natomiast siły powietrzne i marynarka wojenna – owszem. Potencjalny dalekowschodni agresor będzie więc zainteresowany jak najmocniejszym związaniem w Europie jednostek lotniczych oraz okrętów NATO, zdolnych do wspierania obrony powietrznej i walki radioelektronicznej. Rajdy pancerne oraz żmudne zdobywanie przez Rosjan naszych bunkrów mogą służyć temu celowi w stosunkowo niewielkim stopniu.
Do tego pozostaje stara, dobra wojna metodami pośrednimi – czyli to, co Rosjanie potrafią bardzo dobrze i robią już teraz, ale na większą skalę. Terroryzm, dywersja, agresja informacyjna… Plus straszak nuklearny. Zdewaluowany ostatnio, ale wciąż istotny, jeśli sytuacja wojenna będzie eskalować z udziałem Chin wykorzystujących rosyjski potencjał jak swój własny.
To wszystko oznacza, że jedna tarcza nam nie wystarczy. Skupienie się tylko na tej, którą akurat w tej chwili lansują politycy i generałowie, markiz de Talleyrand określiłby jako „więcej niż zbrodnię – błąd”. I to nawet, jeśli program zawiera jakieś komponenty ochrony przestrzeni powietrznej (szczegóły nie są znane, ale można się spodziewać, że dotyczy to ograniczonego obszaru). Czas przyspieszyć (i poszerzyć) nie tylko program „Wisła” i inne mające zapewnić zdolność odparcia ataku lotniczego i/lub rakietowego, nie tylko w pasie pogranicznym. Także stworzyć kolejne, nowe tarcze. W tym chroniące przed uderzeniami różnego typu (także asymetrycznymi) w infrastrukturę krytyczną i strategiczne szlaki zaopatrzenia (pozdrowienia dla Marynarki Wojennej). Te funkcjonujące w cyberprzestrzeni i w infosferze oraz wzmacniające odporność instytucji i społeczeństwa na wrogie manipulacje polityczne. Tu jest wciąż do zrobienia bodaj więcej niż w zakresie fortyfikowania Podlasia. I na to – poza zrozumieniem potrzeb i dobrym planem – też jest potrzebnych wiele miliardów złotych. Oraz czas, którego mamy coraz mniej. ©Ⓟ
Ku zwarciu
Jesteśmy świadkami konsolidacji nowego bloku wschodniego, trochę podobnego do tego, który pamiętamy z czasów zimnej wojny. Tyle że teraz centrala jest nie w Moskwie, lecz w Pekinie, a cała reszta, czyli Koreańczycy z północy, Rosjanie i Irańczycy plus jeszcze trochę drobniejszych państw i organizacji pozapaństwowych coraz bardziej podporządkowują swoje działania nowemu hegemonowi. I wspólnemu – antyzachodniemu – interesowi.