Spowalnia spływ wody, chroni przed pożarami, jest nieocenionym sojusznikiem w czasie suszy i poprawia łączność rzek z doliną zalewową, ale też podtapia łąki, niszczy uprawy, powala drzewa i rozkopuje wały przeciwpowodziowe. Bóbr.
– Czasami trzeba wybierać między miłością do zwierząt a bezpieczeństwem miast, wsi i stabilnością wałów – powiedział Donald Tusk podczas powodziowego sztabu kryzysowego w Głogowie i popełnił dwa błędy w jednym zdaniu. Po pierwsze, jeśli przyrodnicy mówią, że odstrzał bobrów jest bez sensu, to nie kieruje nimi miłość do zwierząt (choć z pewnością temu towarzyszy), tylko szacunek wobec środowiska i świadomość jego mechanizmów. Po drugie, wcale nie trzeba wybierać. Ale i tak pół Polski zaczęło dyskutować o strzelaniu do bobrów. Bo premier dodał też, że „jak będzie trzeba ustawy, to w tydzień załatwimy”, a także polecił: „W ramach przepisów róbcie wszystko, co do was należy, ja będę bronił tych decyzji. Wały są dzisiaj absolutnym priorytetem”. Priorytetem powinna być ochrona przed powodzią i suszą, a w tym akurat bobry pomagają.
Ile mamy bobrów?
Już w czasach Bolesława Chrobrego – nie z powodu miłości do zwierząt, tylko dla wartości jego skóry – powstał urząd bobrowniczego, strażnika, który miał dokarmiać bobry w razie potrzeby, chronić tamy, żeremia i cały teren wokół siedliska na odległość strzału z łuku. Potem z ochroną bywało różnie. Przerabialiśmy bobry na kołnierze, mięso, środki przeciwbólowe i perfumy. Nie pomogło pewnie też to, że Kościół katolicki zaliczał ten gatunek do… ryb, a więc dania z niego były dozwolone w poście.
Po II wojnie światowej zostało raptem 130 osobników w północno-wschodniej Polsce. Rzeki zaczęliśmy prostować, mokradła osuszać, a siedliska fragmentować. Bobry znikały, my zajmowaliśmy ich siedliska na własne potrzeby. W latach 70. zaczął się program aktywnej ochrony bobrów, w którym zresztą uczestniczyli także myśliwi. Polegał na wsiedlaniu zwierząt z hodowli i tych schwytanych na Suwalszczyźnie w wytypowane rejony kraju – tam, gdzie miały szansę się zadomowić. Też nie z powodu miłości do zwierząt, lecz dlatego, że bóbr tworzy siedliska dla wielu innych gatunków, zaś jego nieobecność odbija się na całym ekosystemie. To był ostatni moment, by go uratować.
W 2000 r. bobrów było w Polsce ok. 24 tys. W roku 2010 prawie 69 tys. Dziś jest niemal 150 tys. Tak przynajmniej podaje GUS. Jak zauważył kiedyś Klub Przyrodników, jedna z bardziej szanowanych organizacji ekologicznych w Polsce, „GUS zbiera dane metodą ankietową, więc liczba ta mierzy raczej wyobrażenie leśników i myśliwych niż samą liczebność”. Równie dobrze może ich być 100 tys. albo 200 tys. Jak ujął to dr Andrzej Czech, jeden z najbardziej znanych polskich specjalistów od bobrów, jest ich tyle, ile powinno być.
Szacunki opierają się na zgłoszonych szkodach, głównie wyrządzonych rolnikom, leśnikom i właścicielom stawów rybnych. Regularnie pojawiają się w związku z tym postulaty ograniczenia populacji bobrów. I tu rodzi się problem. Te zwierzęta, trochę jak ludzie, żyją w złączonych silną więzią rodzinach. Ich terytorium jest zajęte i kropka. Również z tego powodu odstrzał nie ma najmniejszego sensu, bo na miejsce opuszczone przez jedną rodzinę wprowadzi się kolejna. Nonsensem jest też burzenie tam, gdyż te są szybko odbudowywane kosztem kolejnych drzew. W powrotach na utarte ścieżki bobry też są podobne do ludzi.
Skąd my to znamy
Przy poprzedniej powodzi, w 2010 r., za pierwszego rządu Donalda Tuska, minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller mówił: „Największym wrogiem wałów dzisiaj jest bóbr. Takie zwierzątko, które niestety zagnieździło się prawie na całej długości wałów Wisły i Odry i drąży kanały. W związku z tym te wały nieraz przypominają ser szwajcarski”. Ale w tej sprawie barwy partyjne się nie liczą. Kilka lat temu minister środowiska w rządzie PiS Henryk Kowalczyk tłumaczył na spotkaniu z mieszkańcami Mławy: „Nie mamy zamiaru zdejmować ochrony gatunkowej, ponieważ będzie konflikt z Europą. Lepiej robić to małymi krokami, a też skutecznie, czyli wyrażając zgodę na każdy wniosek dotyczący redukcji chronionych gatunków zwierząt”.
Tak, zwierzę jest pod częściową ochroną. To oznacza zakaz zabijania, płoszenia, chwytania go, a także niszczenia tam i żeremi. Ale możliwe jest też uchylenie tych zakazów, jeśli nie ma rozwiązań alternatywnych i nie jest to szkodliwe dla zachowania populacji we właściwym stanie ochrony, a decyzja wynika „z konieczności ograniczenia poważnych szkód w odniesieniu do upraw rolnych, inwentarza żywego, lasów, rybostanu, wody lub innych rodzajów mienia” czy też „leży w interesie zdrowia lub bezpieczeństwa powszechnego”. Pierwszy przypadek to zwykle zalane łąki, zniszczone plony i powalone drzewa, drugi to np. uszkodzenie wałów przeciwpowodziowych.
Wychodzi na to, że nie można strzelać do bobrów, ale trochę jednak można. Praktyka pokazuje, że regionalni dyrektorzy ochrony środowiska nie bawią się w nadzwyczajne subtelności. W 2020 r. wydali pozwolenia na odstrzał niemal 6 tys. bobrów. Wartość odszkodowań, jakie wypłacono wówczas za zniszczenia, jakich dokonały, przekraczała 29 mln zł. W 2022 r. było to już niemal 35 mln zł.
W 2016 r. generalny dyrektor ochrony środowiska i regionalni dyrektorzy podpisali porozumienie z Polskim Związkiem Łowieckim w sprawie „redukcji populacji” bobra na terenie całego kraju na podstawie takich właśnie zezwoleń. I szybko się okazało, że odstrzał nie ma sensu nie tylko z uwagi na zajmowanie opuszczonych nisz przez kolejne rodziny, lecz także dlatego, że sami myśliwi się do niego nie kwapili. Na podstawie porozumienia wydano 34 zarządzenia dotyczące całych województw albo ich części, łącznie chodziło o ponad 22 tys. osobników w ciągu trzech lat. W tym czasie myśliwi zabili ponad 3 tys. bobrów. W 2023 r. obowiązywało 18 podobnych zarządzeń na 10 tys. zwierząt, w połowie roku generalny dyrektor ochrony środowiska informował, że od 2020 r. zabito na ich podstawie 257 osobników.
W 2020 r. Piotr Szalaty, ówczesny rzecznik PZŁ, udzielił wywiadu portalowi Ceny Rolnicze. Mówił: „Jeśli chodzi o sam odstrzał bobrów, to właśnie lata ciężkiej pracy nad uratowaniem tego gatunku spowodowały, że nie ma wśród polskich myśliwych tradycji polowania na te zwierzęta, brak jest też specyficznych umiejętności niezbędnych do polowania na bobry. Dodajmy do tego małą wartość bobra jako zwierzyny łownej, brak popytu na skóry oraz niską atrakcyjność mięsa bobrowego”. I dalej: „Całkowite rozwiązanie problemu konfliktowego stanowiska bobrowego pociąga za sobą konieczność spędzenia czasem kilkuset godzin w bezruchu, w okresie zimowym”.
Nie ma alternatywy?
Problematyczne są same przesłanki wydania decyzji o odstępstwie od zakazu zabijania tych zwierząt. Odstrzał jest i powinien być ostatecznością. Warunkiem jest brak alternatywnych rozwiązań, ale zdarza się, że jest motywowany… brakiem pieniędzy na rozwiązania alternatywne. Słynny był przypadek wystąpienia do warszawskiego regionalnego dyrektora ochrony środowiska o zgodę na odstrzał bobrów, w którym Wody Polskie wyjaśniały, że wprawdzie zabezpieczają wały specjalnymi siatkami, ale jest to kosztowne i czasochłonne.
Bóbr kopie przy brzegu i nie ma żadnego interesu w tym, żeby kopać w wałach przeciwpowodziowych, jeśli są one odsunięte od rzeki. Jeśli już jednak ktoś zaplanował zabezpieczenia przed powodzią tak wąsko, to można wkopać w wał specjalną metalową siatkę.
Jest wiele badań wskazujących na to, że obecność stref buforowych przy ciekach wodnych skutecznie rozładowuje ludzko-bobrze konflikty i przynosi korzyści. Bo wycenia się tylko szkody, jakie te zwierzęta wyrządzają, a ich zasług już nie. Czasem próbują to robić naukowcy. Na przykład w badaniach z 2020 r. Stella Thompson, Mia Vehkaoja, Jani Pellikka i Petri Nummi wyliczyli, że na każdy hektar bobrowej obecności przypadają 124 dol. za zmniejszanie intensywności powodzi, 108 dol. za filtrowanie wody i 75 dol. za wychwytywanie gazów cieplarnianych. O 10 lat starsze badania dr. Czecha wykazały, że bobry zmagazynowały więcej wody niż wszystkie ówczesne polskie programy retencyjne, a wartość takiej usługi to średnio 5 tys. euro za rozlewisko przy założeniu, że ich powierzchnia to 25 tys. ha. To tylko szacunki, które nigdy nie przemówią dostatecznie do wyobraźni, bo bobry pracują za darmo. Ale dla porównania można dodać, że kilka lat temu Lasy Państwowe chwaliły się, że w ciągu dwóch dekad wydały na małą retencję 914 mln zł.
Jeszcze dwa lata temu resort środowiska informował, że z wieloletnich badań prowadzonych przez Instytut Nauk o Środowisku Uniwersytetu Jagiellońskiego wynika, że jedynie 3 proc. stanowisk bobrów w Polsce powoduje szkody. I przekonywał, że „korzyści z usług ekosystemowych świadczonych przez coraz liczniejszą populację tych inteligentnych i pracowitych zwierząt istotnie przewyższają szkody, jakie czynią”.
Po co nam bobry?
Bobry budują tamy, dzięki czemu zabezpieczają swoje terytorium. Reszta dzieje się niejako przy okazji. Tamy tworzą rozlewiska i spowalniają spływ wody. A że bobry potrzebują strumieni o umiarkowanym przepływie, odpowiedniej głębokości, niewielkiej energii i zmniejszonej częstotliwości wezbrań, ich aktywność jest największa na niewielkich ciekach. Magazynują wodę, kiedy jest jej dużo, i uwalniają w czasie suszy. Wspierają meandryzację rzek i ich łączność z dolinami zalewowymi. Tama jest też świetnym filtrem i poprawia jakość wody poniżej. Bobry są więc także sojusznikami rolników w ograniczaniu negatywnego wpływu na środowisko używanych przez nich nawozów.
Profesor Agnieszka Kolada, hydrobiolożka związana z Instytutem Ochrony Środowiska, zauważa w branżowych „Wodnych Sprawach”: „Człowiek najpierw traktował bobry jako źródło korzyści dla siebie, potem je wytępił, a następnie z sukcesem reintrodukował. A dziś dziwi się nieprzewidywalnym i niejednoznacznym skutkom tej reintrodukcji, próbując (dość nieudolnie) regulować zjawiska i procesy, których dynamikę sam zaburzył”. Świadomość, kto namieszał, nie jest powszechna. Z pewnością nie ma jej w polityce, ale pojawiają się przykłady na to, że zaczynamy to rozumieć.
California Department of Fish and Wildlife wydał prawie 2 mln dol. na reintrodukcję wybitego dwa wieki wcześniej gatunku. Kalifornia jest nękana przez regularne pożary, a bobry, tworząc swoją mozaikę siedliskową i utrzymując wilgoć w glebie, przyczyniają się do ochrony przeciwpożarowej.
Badacze z University of Exeter policzyli, że dzięki parze bobrów z brytyjskiego Plymouth udało się zmniejszyć w szczycie przepływ wody przez tamtejszą dolinę o 23 proc. Nie chodzi o pracę samych zwierząt, lecz także wolontariuszy, którzy budowali tamy wzorowane na bobrowych. Pięcio letni monitoring środowiska wykazał, że zmieniona przestrzeń jest też gościnna dla zimorodków, wydr i żab. No i udało się zmniejszyć ryzyko powodzi. Przypomnijmy też, że o bobrach zrobiło się głośno po ataku Rosji na Ukrainę. Zwierzęta okazały się sojusznikami Wołyńskiej Brygady Obrony Terytorialnej. Kiedy wszyscy ostrzegali przed atakiem od strony Białorusi, rzecznik brygady tłumaczył, że w ochronie pomagają las, bagna i rzeki, które wystąpiły z brzegów. – Ludzie zwykle niszczą tamy budowane przez bobry. W tym roku z powodu wojny nikt ich nie ruszał, więc teraz wszędzie jest woda – tłumaczył.
Rozwiązywanie sytuacji konfliktowych ze zwierzętami za pomocą strzelb nie jest pomysłem nowym. Problem w tym, że przynosi korzyści głównie polityczne. Jest presja, jest rozwiązanie. W ramach walki z wirusem ASF od marca 2019 r. do końca lutego 2023 r. zabito ponad 1,3 mln dzików. Wirusa stwierdzono u 0,4 proc. z nich. Jak szacuje Państwowa Rada Ochrony Przyrody, akcja kosztowała ponad 597 mln zł. Polowanie na bobry miałoby podobny sens. ©Ⓟ
Jeszcze dwa lata temu resort środowiska informował, że jedynie 3 proc. stanowisk bobrów w Polsce powoduje szkody. I przekonywał, że korzyści z usług ekosystemowych istotnie te szkody przewyższają