Ponad dwa miesiące po wyborach i dwa tygodnie po desygnowaniu premiera Francja doczekała się nowego rządu. Rządu, którego nie popiera nikt, może z wyjątkiem nowych ministrów, premiera i Emmanuela Macrona – przynajmniej jeśli wnosić z komentarzy w mediach. Jeszcze zanim w poniedziałek nowa Rada Ministrów zebrała się po raz pierwszy, spiętrzyła się już cała sterta zarzutów wobec poszczególnych jej członków. Od premiera począwszy.

„Michel Barnier był przeciwko dekryminalizacji homoseksualizmu” – gruchnęło, kiedy prezydent ogłosił nominację. Mimo że historia nie dała 73-latkowi nawet szansy wypowiedzieć się w kwestii zaniechania karania za bycie homoseksualistą. Tak się bowiem składa, że po wojnie nie był to występek przewidziany w kodeksie karnym. Nie znaczy to, że Francja była wtedy krajem całkowitej równości – do dyskryminowania mniejszości seksualnych wykorzystywano różne sposoby: przepisy o „wykroczeniach przeciwko moralności”, które pozwalały np. zerwać umowę najmu mieszkania, czy o „nieposzlakowanej opinii”, koniecznej w przypadku urzędników państwowych (zdeklarowani geje długo nie mogli pełnić funkcji publicznych). To przeszłość. Krzywdzące prawa zostały zmodyfikowane po objęciu urzędu prezydenta przez François Mitterranda. Zreformowano m.in. zasady pełnienia funkcji publicznych. Gabriel Attal – poprzednik Michela Barniera w Pałacu Matignon, a dziś lider partii prezydenckiej La Renaissance w Zgromadzeniu Narodowym – nie ukrywa, że jest gejem. Ministrem spraw zagranicznych w jego rządzie był jego były partner (dziś kandydat na komisarza w UE). Skąd więc oskarżenie wobec Barniera? Ostatnim bastionem nierówności w kodeksie karnym był pochodzący z czasów Vichy przepis różnicujący wiek, od którego kontakt seksualny stawał się dozwolony: dla kontaktów heteroseksualnych wynosił 15 lat, dla homoseksualnych – 18. W 1981 r. ustawą zwaną od nazwiska sprawozdawcy la Loi Forni wiek pełnoletności seksualnej ujednolicono. I to przeciw tej ustawie głosował ówczesny deputowany Barnier. Wysuwanie na tej podstawie wniosku, że jest homofobem, który najchętniej odebrałby mniejszościom seksualnym ich prawa, to co najmniej nadinterpretacja, jeśli nie nadużycie.

Ministerstwo Regionów i Decentralizacji dostała w tym rozdaniu Catherine Vautrin. W poprzednim rządzie stała na czele superresortu zdrowia i pracy. W jej przypadku podejrzenia o homofobię są bardziej uzasadnione – była jedną z czołowych działaczek ruchu sprzeciwiającego się zrównaniu praw małżeńskich (Manif pour tous, co było grą z hasłem „Marriage pour tous” – małżeństwo dla wszystkich). Sam uważam, że osoba o wyrazistych – i wyrażanych publicznie – poglądach w tej sprawie nie powinna pracować w resorcie odpowiedzialnym za szpitale i procedury medyczne. Ministerstwo jest ze swojej natury bardzie odporne na przekonania szefowej na temat tego, czym jest prawdziwa rodzina.

Początkowo mówiło się, że ministrem rodziny może zostać senator Laurence Garnier. Jej kandydaturę pogrzebało jednak to, że w 2021 r. sprzeciwiła się przyjęciu prawa zabraniającego tzw. terapii konwersyjnej, czyli praktyki mającej na celu „leczenie” osób LGBT+ z ich preferencji seksualnych. Powołaniu do rządu Garnier miał się sprzeciwić sam Emmanuel Macron. Ministrem ostatecznie została republikanka Agnès Canayer, która – jak sama mówi – zmieniła zdanie w sprawach obyczajowych i np. zagłosowała za wpisaniem prawa do aborcji do konstytucji.

Nowym ministrem spraw obywatelskich i walki z dyskryminacją został Othman Nasrou, który w 2013 r. nie poparł prawa do małżeństwa dla wszystkich, tłumacząc, że wprawdzie nie jest jego zdeklarowanym przeciwnikiem, ale… jest przeciw. Na ministra szkolnictwa wyższego mianowano Patricka Hetzela, deputowanego od 12 lat, który w czasie pandemii wsławił się tym, że namawiał – na podstawie (dziś już wiadomo, że zmanipulowanych) badań prof. Didiera Raoulta z Marsylii – by leczyć COVID-19 hydroksychlorochiną (według analizy opublikowanej w lutym 2024 r. w piśmie „Biomedicine & Pharmacotherapy” substancja ta przyczyniła się do śmierci niemal 17 tys. osób w Belgii, Hiszpanii, we Francji, Włoszech, w Turcji i USA. Hetzel nigdy nie krył konserwatywnych przekonań: sprzeciwu wobec prawa do małżeństwa dla wszystkich, wpisania do konstytucji prawa do aborcji i dostępu do in vitro dla lesbijek i samotnych kobiet. Attal, nadal ważna figura w otoczeniu Macrona, wypuścił nawet do mediów informację, że „zwróci się do Michela Barniera o gwarancje, że nie będzie powrotu do przeszłości w sprawie wspomaganego rozrodu, prawa do przerwania ciąży i praw osób LGBT”. Oczywiście komentatorzy odebrali to jako dowód na zagrożenie tych praw.

Tak oto duża część dyskusji o nowej obsadzie ministerstw skupiła się na konserwatyzmie rządu w sprawach obyczajowych. Ważnych, choć w tej chwili społecznie nie najważniejszych. Większość Francuzów obchodzą dzisiaj inne kwestie – jakie podatki przyjdzie im zapłacić, jakie emerytury i w jakim wieku dostaną, czy wystarczy im na paliwo, jeśli jedyna praca, jaką znajdą, będzie za daleko, by dojść na piechotę, a publicznej komunikacji nie ma od lat (są takie regiony, i to właśnie tam zaczął się ruch żółtych kamizelek). Na czele Ministerstwa Pracy i Zatrudnienia stanęła Astrid Panosyan-Bouvet. To jedna z nielicznych deputowanych Renaissance, którzy się zbuntowali i zagłosowali przeciwko ograniczeniu zasiłku dla bezrobotnych. Czy to sygnał, że zmieni się kurs w sprawach socjalnych? Rzeczniczka rządu Maud Bregeon powiedziała w radiu RTL, że ten „nie będzie szukał pieniędzy w kieszeniach klas ludowej i średniej”, ale na szczegóły trzeba poczekać do 1 października, kiedy premier wygłosi swoje exposé.

Poza sferą symboliczną konserwatyści raczej nie mają szansy przywrócić ustalonych już procedur i przyjętych rozwiązań. Problem w tym, że o merytorycznej stronie większości nowych ministrów nie da się powiedzieć w zasadzie nic. Wielu jest nieznanych nie tylko szerszej publiczności, lecz także nawet Wikipedii (troje jeszcze w poniedziałek nie miało zdjęć w internecie). Można sprawdzić, jak głosowali w danych sprawach, jeśli byli deputowanymi lub senatorami. Da się prześledzić wystąpienia sprzed lat i inicjatywy legislacyjne tych, którzy z nimi wychodzili. Tyle że niekoniecznie miały one coś wspólnego z objętymi właśnie resortami. Trudno więc się dziwić, że krytyka też nie zawsze bywa merytoryczna. Czy wiemy, jakie rozwiązania zaproponuje nowa minister edukacji Anne Genetet, która dotąd specjalizowała się w kwestiach obronnych? Jakie ma zdanie na temat laickości szkoły lub finansowania nadgodzin nauczycieli? Nie mamy pojęcia, bo Genetet – z wykształcenia lekarka – publicznie nie powiedziała na temat oświaty ani jednego zdania. Co wie o szkole i jaki ma na nią pomysł? Tych informacji nigdzie nie znajdziemy. I tak jest w przypadku większości nowych ministrów.

Zdecydowanie więcej wiadomo o Brunonie Retailleau, następcy na fotelu ministra spraw wewnętrznych szczególnie nielubianego przez wyborców lewicy Géralda Darmanina. Darmanin ponosił odpowiedzialność za fatalne notowania sił policyjnych w społeczeństwie (liczne przypadki śmierci obywateli podczas interwencji, które dały początek masowym manifestacjom i zamieszkom w praktycznie wszystkich większych miastach). To on musiał wziąć na siebie wizerunkową klęskę, jaką były wyprowadzenie CRS (oddziałów zmilitaryzowanych) na ulice, niesławne kontrole policyjne i niewpuszczanie manifestantów z rondlami (symbol niezgody na reformę emerytur) na miejsce zgromadzenia. Wydaje się pewne, że nowy minister będzie kontynuował jego politykę, a nawet ją zaostrzy. Retailleau, wywodzący się z prawej flanki prawicowej partii Republikanie, na podstawie wyników wyborów wysnuł wniosek, że „Francuzi chcą porządku, porządku i jeszcze raz porządku”. Zapowiedział też, że przywróci szacunek dla służb, które go zaprowadzą. Jego pierwszą inicjatywą ma być zmiana ustawy o wymiarze sprawiedliwości dla nieletnich (bo to głównie oni brali udział w zamieszkach sprzed roku). Kolejną – zaostrzenie prawa dotyczącego migrantów. Już w poprzedniej kadencji Retailleau uczestniczył w przygotowaniu ustawy odbierającej osobom o nieuregulowanym statusie dostęp do pomocy medycznej w nagłych przypadkach (tekst, który Marine Le Pen uznała za satysfakcjonujący, został w wielu punktach zablokowany przez Radę Konstytucyjną, odpowiednik polskiego trybunału). Jak minister ma zamiar wprowadzić surowsze prawo, skoro największą siłą w parlamencie jest lewicowy i promigrancki Nowy Front Ludowy? Przewodnicząca Zgromadzenia Narodowego – przedstawicielka partii prezydenckiej Yaël Braun-Pivet – uznała, że musi publicznie przypomnieć ministrowi spraw wewnętrznych, iż prawo we Francji stanowi parlament, a nie władza wykonawcza.

Tu jest pogrzebany pies, na którego publicyści i internetowi komentatorzy szukają kija. Brak legitymacji parlamentarnej, a nawet społecznej. Oczywiście duża część Francuzów skłania się ku prawicy (choć nie tej, która jest teraz w rządzie), jednak większa – jeśli wierzyć wynikom wyborów – oczekiwała zupełnie innej zmiany, niż dostała. Dla przypomnienia: najwięcej głosów – i 193 miejsca w Zgromadzeniu Narodowym – zdobył Nowy Front Ludowy. Tyle że nie spodobało się to prezydentowi. Tak bardzo, że nie uznał za stosowne powierzenie komuś z lewicy misji tworzenia rządu. Padło ostatecznie na Michela Barniera, którego partia miała… 5-procentowe poparcie wyborców. Można by powiedzieć, że arytmetyka to arytmetyka – doda się szable republikanów i macronistów, jakoś to będzie (choć bez dodatkowego poparcia niezbyt długo i bez szans na zrobienie czegoś poza trwaniem). To poparcie może zapewnić już tylko Zjednoczenie Narodowe – partia, przeciwko której zagłosowali obywatele. I tyle zostanie z „wyjaśniania sytuacji”, którego potrzebą prezydent uzasadniał przedwczesne rozwiązanie parlamentu poprzedniej kadencji. Po sromotnej klęsce w wyborach do Parlamentu Europejskiego oddał sprawy w ręce Francuzów, mówiąc: „pora, żebyście zdecydowali”.

Obywatele się wypowiedzieli, a on zrobił wręcz przeciwnie. I to jest w tej sprawie najważniejsze – także na przyszłość. Wniosek z ostatniej francuskiej lekcji demokracji brzmi: możecie głosować, jak chcecie, to i tak niczego nie zmieni. ©Ⓟ