„Szkoda, że nie możesz być teraz w Nowym Jorku” – pisze mi w SMS-ie kuzynka. „Uwierz mi, to lato jest jakieś inne. Dziewczyny wzięły sobie brat summer do serca. Inaczej się ubierają, mają większy luz… Naprawdę, to aż czuć w powietrzu”. Na takie lato, które wzięło w objęcia znacznie większy obszar niż Nowy Jork, Charli XCX pracowała od ponad dekady. Żadna z jej poprzednich pięciu płyt nie osiągnęła takich wyników sprzedaży ani takiego rozgłosu jak „Brat”. Album hołdujący naturalnej niechlujności, temu, co w nas nieidealne, i swobodzie przebywania we własnym ciele ustalił dominujący nastrój ostatnich kilku miesięcy. I kolor – kłująca w oczy zieleń z okładki „Brat”, która w założeniu miała być niemodna i niewygodna, ubarwiała ulice miast.
Początkiem czerwca cała na zielono – tyle że w odcieniu pomnikowego grynszpanu – przed stutysięczną publicznością na festiwalu Governor’s Ball w Nowym Jorku wystąpiła przebrana za Statuę Wolności Chappell Roan, zdeklarowana fanka dragu, którą wielu postrzega jako nową Lady Gagę. W 2023 r. Roan wydała płytę „The Rise and Fall of the Midwest Princess”, pełną świetnie skrojonych melodii w różnych odcieniach popowej nostalgii. Zadedykowała ją 10-letniej sobie, by „oddać to, co należne tej wersji siebie, którą nigdy nie pozwolono jej być”. Na pytanie, czy trudno jej opowiadać w piosenkach osobiste historie – jak choćby tę o odkrywaniu queerowej tożsamości w „Naked in Manhattan” – Roan odpowiedziała: „Dużo trudniej jest mi tworzyć piosenki do zabawy. Niektórzy kompletnie nie rozumieją, że to ma być kampowe, że wręcz zależy mi na tym, aby było trochę głupkowate, zamiast traktować to jak poważną muzykę. Dajcie spokój”.
Recesyjny pop
Kategorię „autentyczności”, która w rozmowie o popie będzie do nas wracać, musimy – chcąc nie chcąc – traktować jako towar. Dziś jego wartość dla świadomego odbiorcy, niezależnie od wieku, wydaje się większa niż kiedykolwiek wcześniej. Pokolenia Z i Alpha, które dorastają w epoce sporów tożsamościowych wzmacnianych przez nowe technologie, szukają środków, żeby opisać siebie w popkulturze. Social media diametralnie skróciły dystans między twórcami a odbiorcami. Współczesne księżniczki popu (choć nie tylko one) próbują się w nich prezentować nie jako nietykalne ikony, lecz dziewczyny, z którymi można się utożsamiać – nawet jeśli podróżują po świecie, występują na wielkich festiwalach i 24 godziny na dobę mają do dyspozycji sztab ludzi, który układa im życie, to zaliczają podobne wzloty i upadki jak ich słuchaczki. Chcą być jak nasze przyjaciółki.
W tym przywiązaniu fanek jest coś eskapistycznego, co można uznać za znak czasów. W dobie ekonomicznej niepewności przed popadnięciem w rozpacz chce nas ratować „recession pop”. Tak internauci nazwali fenomen rosnącej popularności dynamicznej, barwnej muzyki w okresach krajowych czy światowych perturbacji. W latach 20. XX w. tło do Wielkiego Kryzysu zapewniał skoczny swing; w pierwszej dekadzie XXI w. dzięki przebojom Katy Perry czy Keshy „właśnie ta noc, ta jedyna noc” miała ponieść nas tak daleko, że nie będziemy się przejmować tak przyziemnymi sprawami jak to, że brakuje nam na czynsz. Olivia Bennett w magazynie „Dazed” pisze, że ta nowa fala „recession popu” jest lustrem dla „naszego zbiorowego głodu nostalgii” i sygnalizuje „pragnienie zagłębienia się w dźwiękowe opowieści” – wczucia się w sytuację liryczną z radiowego hitu i znalezienia odskoczni od codzienności. To jednak nie takie proste. Piosenki o „tej jedynej, najlepszej nocy” i „życiu tak, jakbyśmy umierali” już nie wystarczą, żeby wystarczająco długo utrzymać naszą uwagę. Tu potrzeba czegoś więcej: autentycznych historii.
Nagrywając w 1983 r. piosenkę „Girls Just Wanna Have Fun”, Cyndi Lauper ukuła hasło kluczowe dla kolejnych pokoleń koleżanek po fachu i ich fanek (oraz fanów). Tak samo jak Britney Spears i Christina Aguilera na początku XXI w., Lady Gaga, Katy Perry i Kesha 10 lat później, tak teraz Charli XCX, Chappell, ale też m.in. Sabrina Carpenter, Olivia Rodrigo, Billie Eilish, Ariana Grande i Tate McRae chcą się – i nas – bawić na swoich zasadach. Piosenkarki królujące w 2024 r. opowiadają różnymi środkami historie, którym trudno się oprzeć. Jedne bawią się słowem i bezwstydnym poczuciem humoru. Inne bawią się ruchem, czyniąc swoim znakiem rozpoznawczym znakomite choreografie – i nie ma znaczenia, jeśli w trakcie ich wykonywania wydadzą z siebie zaledwie kilka dźwięków. Jeszcze inne bawią się samą muzyką, przesuwając granice tego, co w głównym nurcie uznaje się za akceptowalne i smaczne. Albo odwrotnie – z dumą sięgają do przeszłości, wiedząc, że najbardziej lubimy słuchać tych piosenek, które już znamy. Ale z twistem – bo każda ekscytująca historia ma jakiś twist.
Spójrzmy na Sabrinę Carpenter. Wygląda jak popowa księżniczka szyta na miarę. Długie blond włosy, dziewczęce stroje, wdzięk, z którym porusza się na scenie, i delikatny, dźwięczny głos. Anielska Carpenter w kolorze baby blue z hiphopową zuchwałością melorecytuje o tym, co, jak, gdzie i kiedy chciałaby robić w sypialni ze swoim lubym – w takim stylu, jakby wymieniała SMS-y z koleżankami. Siłą Carpenter – oprócz brzmieniowej i wizualnej spójności – są lekkie, psotne i nośne akcenty w tekstach, za sprawą których balansuje na granicy między byciem gwiazdą popu a stand-uperką. W piosenkach na albumie „Short N’ Sweet” roi się od (tytułowego) słodkiego ekshibicjonizmu i słownych gierek. Carpenter zasłynęła najpierw utworem „Nonsense”, którego zakończenie na koncertach zmieniała w każdym odwiedzonym mieście, czyniąc z tego atrakcję wieczoru. „Co to ménage à trois? Zapytaj starych. Voulez-vous coucher avec moi, Paryż?” albo „Jego eks to motel, ja to willa. Mówił, że smakuję lepiej niż wanilia. Ulubione miasto? Moje to Manila” – śpiewała.
Pierwsza specjalistka od takiej gry, Madonna, na początku kariery nadała niezwykłej pikanterii „Like a Virgin”, piosence o euforii wejścia w nowy związek. Dwie dekady później Katy Perry jeżyła włosy na głowie co wrażliwszym słuchaczom, gdy w jednym z pierwszych singli drwiąco zaciągała w kierunku byłego ukochanego: „Taki z ciebie gej, a nawet nie lubisz chłopców”. Carpenter podąża podobną ścieżką, aktualizując ją na potrzeby młodszej, zanurzonej w mediach społecznościowych publiczności. Na podbój świata 24-latka, była gwiazda Disneya, szykowała się, wspierając Taylor Swift podczas kolosalnej trasy koncertowej The Eras Tour. Bombą okazał się singiel „Espresso”, który od kwietnia tego roku zebrał ponad 1,2 mld odtworzeń w samym Spotify. Sabrina, śpiewając na podkładzie do złudzenia przypominającym co najmniej 10 innych przebojów, podkreśla, że obiekt jej zalotów nie może spać, bo ona – pracująca do późna piosenkarka – jest dla niego jak pobudzająca kawa. „Jeśli dobrze się przyjrzymy słowom tej piosenki – oraz kontekstowi społecznemu, strategiom językowym – zobaczymy, że to Sabrina dzierży władzę” – mówi w rozmowie z „Vulture” językoznawca Ekkarat Ruanglertsilp.
Carpenter pracuje nad tekstami piosenek m.in. z Amy Allen, rozchwytywaną songwriterką, nagrodzoną Grammy za wkład w album Harry’ego Stylesa „Harry’s House”. Czy to, że nie pisze swoich utworów sama, dyskwalifikuje ją jako autentyczną? Wielu tak uważa, a ich myślenie dobrze oddaje mem, który stawia obok siebie Queen i Beyoncé z komentarzem, że piosenki gigantów rocka pisały cztery osoby, zaś przy utworach pop divy wymienia się czasem nawet kilkunastu współautorów. W założeniu ma to być dowód, że kiedyś to były czasy i prawdziwa muzyka, a teraz już ich nie ma. Piosenki będące owocami grupowego wysiłku mogą rodzić wątpliwości co do tego, jaką rolę odgrywa w nich pomysłowość samych wykonawców. Ale pożądana zewsząd autentyczność leży nie tylko w wyłącznym autorstwie słów, lecz także w przekazie i interpretacji, w których ważną rolę odgrywa nasycanie utworów osobowością, pokazywanie jej zarówno podczas występów, jak i w wywiadach. Sabrina Carpenter jest tu dobrym przykładem, a jeszcze lepszym Rihanna, znana z tego, że nie pisze własnych piosenek.
Obozy nostalgii
Kolejny popowy twist zobaczymy w twórczości Charli XCX, która muzykę pop traktuje zarówno jako formę sztuki, jak i system do obalenia. Odkąd pojawiła się na scenie ponad dekadę temu, stała się jedną z najodważniejszych eksperymentatorek i innowatorek gatunku. Nieżyjąca już producentka SOPHIE i kolektyw PC Music dali Charli narzędzia do przesuwania granic – to m.in. powykręcane wokale i industrialne rytmy. Brytyjka świetnie odnajduje się we współpracy z innymi artystami, ale mocno trzyma stery i zamienia chaos w spójność. Ucieleśnia gwiazdę popu, a jednocześnie kwestionuje w tekstach sławę i celebryctwo. Chce być wszędzie, a zarazem marzy się jej powrót do chwil, kiedy nie zastanawiała się ciągle nad swoją wagą, kształtem twarzy i tym, czy na pewno zasłużyła na komercyjny sukces. Na podkładach dopalonych hyperpopowymi zabiegami – auto-tune’em, gorączkowym tempem – rozmyśla, czy założyć rodzinę, albo zaprasza koleżankę do „pogodzenia się na remiksie” po latach dziwnych sytuacji i niedomówień.
Lorde, autorka takich hitów jak „Royals”, „Team” czy „Green Light”, rzuciła fanów na kolana, kiedy w czerwcu dograła się do utworu Charli XCX „Girl, so Confusing”. Tłumaczyła, że bała się spotkań i wspólnych zdjęć z Charli, bo „ostatnie lata spędziła na wojnie ze swoim ciałem, głodząc się, żeby schudnąć, i znowu tyjąc, uwięziona w nienawiści, podczas gdy życie [Charli] wydawało się tak wspaniałe”. Pulsujący w tle tych wyznań szorstki beat, który w refrenie łagodnieje, towarzysząc mantrze: „Bycie dziewczyną jest czasem takie dziwne”, nie odejmuje emocjonalnego ładunku. Hiperpopowe zniekształcenia odzwierciedlają realia ery cyfrowej. Naśladują pokolenie, dla którego fragmentaryczna, szybka konsumpcja treści i przeciążenie stały się normą. Z dodatkiem tekstów, które na „Brat” brzmią niekiedy jak wiadomości pisane pod wpływem chwili, Charli XCX, otwierając drzwi do swojej rzeczywistości, równocześnie konfrontuje słuchaczy z ich własnymi światami.
W utworze „Rewind” Brytyjka śpiewa: „Ostatnio często myślę o prostszych czasach/ Wydaje mi się, że fajnie byłoby przewinąć taśmę” – uderza tu w kolejny kluczowy element współczesnego popu. Czerpanie z muzycznej przeszłości bez narażania się na śmieszność to też pewnego rodzaju sztuka, dlatego gros dzisiejszych popowych księżniczek zerka na starsze koleżanki. Olivia Rodrigo wraca do przełomu XX i XX w. pop-punkowymi hymnami i balladami z nutką jadu. Mało kto złościł się tak umiejętnie i po dziewczyńsku jak Alanis Morissette, której płyta „Jagged Little Pill” z 1995 r. przypomniała wielu dziewczynom (albo dopiero uświadomiła), że złość jest potrzebna i normalna – dopóki nie jest. „Myślę, że miłość, gniew i ból to siły, które poruszają świat. (…) Jeśli jesteśmy przygnębieni lub przesiąknięci lękiem – a to zwykle idzie ze sobą w parze – może odrobina gniewu pomoże się z tego wydostać” – stwierdziła twórczyni hitu „Ironic” w 2021 r. w rozmowie z 18-letnią wówczas Rodrigo opublikowanej na łamach „Rolling Stone”. Młoda piosenkarka, wpatrzona nie tylko w Morissette, lecz także w Avril Lavigne, Hayley Williams z Paramore czy Courtney Love, bierze za rękę swoich fanów z pokolenia Z i Alpha, deklarując, że jest gotowa razem z nimi mścić się za złamane serca i niedotrzymane obietnice. Z niedalekiej przeszłości czerpie nie tylko dźwiękowo – to też moda: na koncerty zakłada trampki, podarte rajstopy i koszulki z napisami.
Nieopodal Olivii Rodrigo własny nostalgiczny obóz rozbiła Chappell Roan, która zanurza swoich słuchaczy w neonowej galaretce popkultury lat 80. XX w. Najpopularniejszy jej utwór, „Good Luck, Babe!”, pożycza niepohamowaną energię od Cyndi Lauper i falujących jak wstęga wokali od Kate Bush. O ile 40 lat temu artyści wydawali się często odlegli i nietykalni, o tyle u Chappell Roan teatralność, efektowny makijaż i burza rudych loków współistnieją z kruchą wrażliwością. Nostalgia w jej wydaniu nie tyle idealizuje popową przeszłość, ile odzyskuje kampowość i ekstrawagancję – w queerowym wydaniu. Roan bezpośrednio sięga do spuścizny Madonny i Cyndi Lauper, gdy w piosence „Pink Pony Club” przywołuje scenę tytułowego klubu jako metaforę znalezienia społeczności i poczucia przynależności. Taneczne parkiety lat 80. były ostoją wolności bycia sobą. Parkiet, na który zaprasza Chappell Roan, to przestrzeń nowoczesnej queerowości bez filtra: głęboko osobistej, autentycznej i radykalnie otwartej.
Dobre kumpele
Mamy zatem zabawy słowem, nową, pędzącą warstwę dźwiękową, nostalgiczne wycieczki, zachęty do samoakceptacji. A gdzie w tym wszystkim podziewa się najpopularniejsza piosenkarka na świecie Taylor Swift? Jak zwykle gdzieś pośrodku, bo tam jest najbezpieczniej. W porównaniu z gwiazdami, które polegają na fantazyjnych barwach, skalach wokalnych czy gatunkowych eksperymentach, muzyka Swift od 2006 r. jest łatwo przyswajalna, arcymelodyjna i bezpośrednia. Choć artystka sprawdzała się w różnych gatunkach – szczególnie w country, popie, indie folku – to rzadko przekraczała swoje granice w radykalny sposób. I m.in. właśnie tym przyciągnęła tylu fanów. Historie o miłości trudnej i łatwej, kobiecej sile i szukaniu swojego miejsca, nierzadko napisane z poetyckim zacięciem i śpiewane bez ekspresyjnych wybryków, to uniwersalne opowieści. I dlatego trafiają pod strzechy. Ostatnia trasa koncertowa Swift stała się globalnym fenomenem, którego wartość przekroczyła 1 mld dol. Tam, gdzie główna bohaterka trzygodzinnego spektaklu nie jest w stanie śpiewem czy tańcem rozpętać takiej scenicznej burzy jak Beyoncé czy Lady Gaga, nadrabia oprawą graficzną, zgranym zespołem, a przede wszystkim wręcz intymną relacją z fanami, którzy mają poczucie, że są dla swojej idolki najważniejsi na świecie.
Formy wyrazu współczesnych księżniczek popu – muzyka, teksty, styl, choreografia, wywiady – składają się na emocjonalny słownik pokoleń Z i Alpha. Podsuwają im wzorce wrażliwości, buntu i wyrażania siebie. Surowość Olivii Rodrigo w sklejaniu złamanego serca, dowcipna samoświadomość Sabriny Carpenter czy celebracja queerowości Chappell Roan to tylko niektóre ze ścieżek wytyczanych przez mainstreamowe artystki na skomplikowanej mapie wchodzenia w dorosłość. Nie są w tym pionierkami – same chodzą drogami, które dekada po dekadzie utwardzały kobiety nazywane dziś legendami, ikonami i bohaterkami młodości. I którym brakuje już trochę sił (oraz zasięgów), żeby tworzyć nowe znaczenia dla młodszego pokolenia. Księżniczka popu to dzisiaj dobra kumpela. Nie udzieli rady SMS-em, ale w tekście piosenki albo na TikToku – jak najbardziej. Nie pożyczy bluzki, ale przypomni, że bez wstydu możesz włożyć, co chcesz, zresztą ona tak robi. Nie przyjedzie, kiedy chłopak da ciała, ale da pozwolenie, żeby porządnie się wypłakać albo wykrzyczeć gdzieś pomiędzy dziesiątym a dwudziestym pierwszym odtworzeniem tego samego utworu. ©Ⓟ
Social media diametralnie skróciły dystans między twórcami a odbiorcami