Spotkanie ministra sprawiedliwości i premiera ze środowiskami prawniczymi w ubiegły piątek było wydarzeniem, którego z wypiekami na twarzy wyczekiwali wszyscy zainteresowani losem wymiaru sprawiedliwości.
Spodziewano się prezentacji epokowych projektów ustaw, które dotykałyby palących problemów nękających polskie sądownictwo. Nawet jeśli nie zawierałyby gotowych recept, to przynajmniej byłyby punktem wyjścia do pogłębionej dyskusji nad ostatecznym kształtem niezbędnych reform. Zamiast tego zgromadzonym w kancelarii premiera wyświetlono kilka slajdów, z których wynikało, że rządzący zamierzają się skupić przede wszystkim na rozliczaniu sędziów, którzy nie tylko wzięli udział w obarczonych wadą procedurach konkursowych, lecz także uczestniczyli w rozmontowywaniu niezależnego sądownictwa. Łatwo ustalić, o których konkretnie neosędziów chodzi. Wystarczy sprawdzić, kto w czasach rządów PiS zajmował najbardziej intratne i eksponowane stanowiska – czy to w sądownictwie, czy w organach państwowych.
Podział neosędziów
Minister Adam Bodnar wespół z premierem Donaldem Tuskiem zaproponowali podzielenie neosędziów na trzy grupy. Do pierwszej – liczącej ok. 500 osób – będą należeć ci, którzy awansowali dzięki niekonstytucyjnej KRS i przyłożyli rękę do osłabienia niezależności sądownictwa. A za swoje zasługi otrzymali korzyści polityczne, osobiste lub finansowe – zostawali np. prezesami sądów czy rzecznikami dyscyplinarnymi. Pomysł jest taki, że z mocy ustawy wrócą oni na wcześniej zajmowane stanowiska. Czekają ich także postępowania dyscyplinarne.
W drugiej kategorii znajdą się ci, których jedynym grzechem jest to, że poddali się ocenie obecnej KRS – ok. 950 osób. Propozycja zakłada, że ci wrócą na wcześniej zajmowane stanowiska, ale nie będą wobec nich wszczynane z automatu postępowania dyscyplinarne. Warunek jest jeden – posypią oni głowy popiołem i złożą dobrowolne deklaracje powrotu do macierzystego sądu.
Najliczniejsza jest trzecia grupa – ok. 1,6 tys. osób – obejmująca tych, którzy nie brali udziału w konkursach przed obecną KRS, ale musieli uzyskać jej akceptację, aby wejść do zawodu. Mowa przede wszystkim o asesorach sądowych. Ta grupa nie musi się obawiać o swój los – ustawa będzie zakładać, że ich status jest zgodny z konstytucją.
Skąd będzie wiadomo, że dany sędzia znajduje się w pierwszej grupie?
Rządzący planują wprowadzić do przepisów określających, czym jest delikt dyscyplinarny, dodatkowe okoliczności obciążające. Wśród nich mają się znaleźć członkostwo w niekonstytucyjnej KRS czy pełnienie funkcji otrzymanej od poprzedniego ministra sprawiedliwości.
O ważności orzeczeń wydawanych przez neosędziów nie mówił żaden slajd. Nic więc dziwnego, że wielu odczuło niemały zawód. Na czele ze mną. No bo jak tu myśleć o uzdrawianiu tak ważnych i zdegradowanych instytucji jak Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy czy Krajowa Rada Sądownictwa, kiedy rządzący najwyraźniej chcą w pierwszej kolejności urządzić nam polowanie na czarownice? I proszę nie zrozumieć mnie źle – ja też uważam, że wielu sędziów zaliczonych do pierwszej grupy powinno ponieść surową karę, łącznie ze złożeniem urzędu. Tyle że można do tego doprowadzić, opierając się na obowiązujących już przepisach, które regulują postępowanie dyscyplinarne. Ustawowa definicja deliktu dyscyplinarnego jest bardzo szeroka: sędzia odpowiada za przewinienia służbowe, m.in. działalność publiczną, która nie daje się pogodzić z zasadami niezawisłości i niezależności sądów, czy uchybienie godności urzędu publicznego. Nie trzeba geniusza prawniczego, żeby pod te pojęcia podciągnąć to, co wyrabiali niektórzy neosędziowie związani z poprzednim obozem rządzącym. Wystarczy przesłuchać kilkaset godzin posiedzeń KRS, które są przecież jawne i transmitowane w internecie.
Rodzi się więc pytanie, po co rządzący chcą wprowadzać dodatkowe okoliczności obciążające, łamiąc przy tym jedną z głównych zasad prawa karnego, zgodnie z którą prawo nie działa wstecz. Odpowiedź jest prosta: po to, żeby zamaskować to, jak bardzo sobie nie radzą ze sprzątaniem prawniczej stajni Augiasza odziedziczonej po swoich poprzednikach.
Nie jestem naiwna – dobrze wiem, że ten proces jest niezwykle skomplikowany i będzie trwać latami. Mam też świadomość, że to sprzątanie nie raz i nie dwa będzie jazdą bez trzymanki. Nie przyszło mi jednak do głowy, że zamiast pochylić się poważnie nad ustrojowym problemem neosędziów i – co najważniejsze – nad ważnością wydawanych przez nich orzeczeń, minister sprawiedliwości weźmie na sztandary kwestie rozliczeń. To przecież nie jest najważniejsze dla zwykłego Kowalskiego. Zwykły Kowalski nie chce igrzysk, nie pragnie krwi neosędziów. On chce jedynie mieć pewność, że po nierzadko długiej i trudnej batalii sądowej rzeczywiście się rozwiódł, że dom, który odziedziczył w spadku, faktycznie należy do niego, a o pieniądze, które zwrócił mu komornik, nikt się za chwilę nie upomni. Szkoda, że rządzący tego nie rozumieją lub zrozumieć nie chcą. ©Ⓟ